Dziki kapitalizm przyniósł nam przekonanie, że liczyć możemy przede wszystkim na siebie. Po latach okazuje się, że kłamstwo ma krótkie nogi, a metoda na Zosię Samosię to najgorsza z możliwych, jeśli myślimy o dzieciach
Dzieci urodzone i dorastające razem są braćmi do końca życia. Nie należy się dziwić, kiedy Senegalczyk mówi o swoich pięćdziesięciu braciach – to zdarza się bardzo często! Oprócz biologicznych braci i kuzynów trzeba uwzględnić wszystkich przyjaciół z dzieciństwa. [...] Senegal nie wie, co to domy dziecka. Jeśli dziś istnieją takie placówki, to zbudowały je raczej wojny i epidemie, za którymi nie nadążyła solidarność klanu. Wychowanie dzieci tradycyjnie nadal pozostaje wspólną sprawą rozszerzonej rodziny, mimo nowych europejskich trendów. Dziecko nie należy wyłącznie do biologicznych rodziców, lecz do rodu lub wspólnoty – tak senegalski model rodziny opisywał w założonym przez siebie portalu afryka.org.pl muzyk Mamadou Diouf. Sam zresztą został oddany jako dziecko na wychowanie kuzynowi. W wieku 5 lat przeprowadził się od biologicznych rodziców do Dakaru. Dziś ocenia, że dzięki temu miał szansę na edukację i lepsze życie. U kuzyna, na tej samej zasadzie, mieszkało jeszcze kilkoro dzieci.
To jedna z przyczyn, dla których na jedną kobietę przypada tam 4,61 dziecka. To 23. pozycja w rankingu dzietności na świecie. Polska jest o 189 oczek niżej.
– Do wychowania dziecka potrzeba całej wioski. To obserwacja tak stara, jak cywilizacja – pół żartem, pół serio mówi prof. Arkadiusz Karwacki, socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. – W społecznościach zbierackich dzieci, gdy tylko nauczą się chodzić, przebywają z innymi, włączając się w życie wspólnoty – dodaje. Zależności pomiędzy członkami rodzin a członkami plemienia stwarzają w miarę komfortowe warunki – rodzice mogą pracować bez obaw, że ich dzieci narażone będą w tym czasie na krzywdę. Możliwość ta w prosty sposób przekłada się na dzietność – tam, gdzie więzi między członkami wspólnot są najsilniejsze, potomków jest najwięcej – na jedną kobietę w wieku rozrodczym przypada ich 3 i więcej – mówi prof. Karwacki.

Bez protezy

W Polsce liczbę 1,32 poznali już chyba wszyscy czytelnicy gazet i widzowie programów telewizyjnych. Nasz współczynnik dzietności to nie tylko zwiastun katastrofy dla gospodarki, systemu emerytalnego, szkolnictwa, ale też – być może – papierek lakmusowy naszych stosunków społecznych. Zanurzony we wskaźnikach demograficznych pokazuje, że zbiorowość to dla nas pojęcie z czasów komuny. Że w dobie globalizacji interesuje nas tylko najbliższy krąg rodziny i znajomych. Że boimy się zaangażowania na rzecz wspólnoty. I – co w tej sytuacji naturalne – jesteśmy przekonani, że nikt nie będzie chciał pomagać też nam. Kiedy myślimy o dzieciach, boimy się, że zostaniemy z nimi sami. Więc gdy przychodzi co do czego, faktycznie tak się dzieje. Samospełniająca się przepowiednia.
„Żyjemy w społeczeństwie, które nieustannie deklaruje szacunek dla rodziny i macierzyństwa – a zatem więzi pomiędzy matką a dzieckiem – ale jednocześnie organizuje ludziom życie zgodnie z indywidualistycznym założeniem, że jednostki są bytami odrębnymi, autonomicznymi i w pełni odpowiedzialnymi za siebie. Te byty mają zarabiać kasę, płacić podatki, odkładać na emerytury, oczywiście każdy na swoją. Im bardziej osobno, odrębnie, autonomicznie, tym lepiej” – poskarżyła się w ostatniej książce Agnieszka Graff. Jej „Matka feministka” to kubeł zimnej wody wylany na głowę tym, którzy sądzą, że sami sobie ze wszystkim poradzą. Publicystka udowadnia, że w dobie dzikiego kapitalizmu z jednej strony pozbyliśmy się tradycyjnego modelu rodziny, a z drugiej nie zastąpiliśmy funkcji, którą pełniła, protezą instytucji państwowych.
Graff podaje choćby taki przykład: o tym, czy młoda matka wróci do pracy, decyduje przede wszystkim gotowa do opieki nad wnukiem babcia. „Brak babci chętnej do przejęcia opieki wyklucza kobietę z rynku pracy. Dlaczego? Bo żłobków w Polsce właściwie nie ma, a z usług opiekunek korzysta co setna rodzina”. Widać to w liczbach – miejsc opieki dla maluchów wciąż jest dramatycznie za mało. Według deklaracji premiera Donalda Tuska do 2020 r. ledwie co trzecie dziecko ma zostać objęte opieką w takiej placówce. I to pod warunkiem, że premier spełni obietnicę. Kroki w tę stronę już widać – w ostatnich czterech latach rząd przeznaczył na rozwój żłobków 500 mln zł, podwyższając dotację na ich budowę z dotychczasowych 50 do 80 proc. kosztów inwestycji. Pula miejsc zwiększyła się w ten sposób o 13 tys. Wciąż jest to jednak kropla w morzu potrzeb.
Graff ze swoją diagnozą pułapki indywidualizmu nie była pierwsza. James Samuel Coleman, amerykański socjolog – jeden z pierwszych posługujących się pojęciem kapitału społecznego – napisał: „fikcją jest założenie, że społeczeństwo składa się ze zbioru niezależnych jednostek, z których każda działa na rzecz osiągnięcia indywidualnie określonego celu”. Rozluźnieniu więzi jedną ze swoich prac poświęcił też socjolog z Uniwersytetu Łódzkiego dr Paweł Starosta. „Poczucie psychicznego komfortu jednostki i relatywizacja norm moralnych zdają się przeważać nad zasadą dobra wspólnego i wzajemnej odpowiedzialności. W konsekwencji z jednej strony wzrasta poczucie większej autonomii jednostki, ale z drugiej narasta poczucie niepewności i braku bezpieczeństwa nie tylko ekonomicznego, lecz także psychicznego i społecznego" – napisał. A, zdaniem demografów, to właśnie poczucie bezpieczeństwa jest kluczowe przy podejmowaniu decyzji o posiadaniu potomstwa.

Płacę i wymagam

Potrzeba bezpieczeństwa, stabilności, często także bycia poprowadzonym za rękę, ujawnia się w zupełnie nieoczekiwanym miejscu – na rynku poradników. Według badania CBOS są one trzecią najchętniej czytaną przez nas kategorią książek. Młodzi radzą się papierowych ekspertów, jak zostać świetnym menedżerem, jak schudnąć 30 kilogramów w miesiąc i jak zrobić święta marzeń. Na tym tle nie wyróżniają się młodzi rodzice. W poradnikach szukają odpowiedzi na pytania, na które dawniej odpowiadali ich krewni – jak przygotować się do ciąży, jak ją przeprowadzić, jak zachowywać się wobec nowonarodzonego malucha. Według Joanny Strebnickiej, pedagoga z fundacji Przyjaciółka, z jednej strony to dobrze, bo wiemy dziś więcej. Z drugiej – tracimy w ten sposób zaufanie do samych siebie, najważniejsze decyzje przenosząc na ekspertów. – Matka i ojciec z jednej książki dowiadują się, że trzeba spać z dzieckiem. Z drugiej, że to niedopuszczalne. Z trzeciej wreszcie, że to konieczne, ale tylko do któregoś roku życia. W końcu zupełnie tracą orientację – mówi i dodaje, że choroba poradnictwa prowadzi do sytuacji, w której rodzic wiecznie będzie chciał być wyręczony przez ekspertów mówiących mu, co dokładnie ma robić. A trzeba pamiętać, że nikt ani tak szybko, ani tak dobrze nie zareaguje na nasze potrzeby, jak my sami.
Przykładów nie trzeba szukać daleko, wystarczy znów przyjrzeć się systemowi opieki nad trzylatkami. Już wiadomo, że nie dla każdego starczy miejsca w przedszkolu. Jak sobie z tym poradzić? Najprostszym, choć ośmieszonym przez PRL sposobem, jest samopomoc. Kilka rodzin umawia się na wspólną opiekę nad dzieckiem w prywatnych mieszkaniach. Zysk jest spory – przy dobrej organizacji wystarczy poświęcić jeden dzień w tygodniu, by pozostałe cztery wykorzystać na pracę.
O samopomocy myśli Urszula, mama czteroletniej córki i trzyletniego syna. Chciałaby założyć własną firmę i wie, że nie pociągnie jej przy dzieciach w domu. Urszula przez kilka miesięcy korzystała z innej wspólnotowej formy – „grupki”, czyli usług dziennego opiekuna. – Z piątką dzieci przez cały tydzień przebywa opłacana opiekunka, a do tego rodzic każdego malucha przychodzi na wolontariacki dyżur do pomocy raz w tygodniu. Dzienny opiekun dofinansowany jest z pieniędzy unijnych, opłaca się z nich między innymi wynajem mieszkania, w którym spotykają się dzieci. Rodzice płacą jednak tyle, co za pobyt w żłobku, a do tego sami muszą zatroszczyć się o jedzenie dla dzieci, więc albo wykupują catering, albo szykują maluchom obiadki w pojemnikach – wyjaśnia młoda mama.
Dodaje, że – choć była bardzo zadowolona z tej formy opieki – dziwiło ją, jak do „grupki” podchodzili niektórzy rodzice. – W czasie spotkań dotyczących pracy naszej grupki część z nich podchodziła roszczeniowo. A cały ten projekt polega na tym, że żeby coś dostać, trzeba się w niego zaangażować samemu. Byłam zdziwiona, jak bardzo ludzie nie są przyzwyczajeni do wspólnego działania. Chcieli płacić i wymagać – mówi.

Kryzys zaufania

Socjologowie podobne postawy tłumaczą niskim poziomem zaufania społecznego w Polsce. „Europejski sondaż społeczny 2014” jest najświeższym, ale kolejnym już badaniem, które pokazało, że nasz kraj dzieli pod tym względem przepaść od reszty Europy. W badaniu można było uzyskać maksymalnie 30 punktów – po 10 za każdą z odpowiedzi na pytania: Czy ogólnie biorąc, uważasz, że większości ludzi można ufać, czy też w kontaktach z ludźmi ostrożności nigdy za wiele? Czy gdyby nadarzyła się okazja, większość ludzi starałaby się cię wykorzystać, czy też postępować uczciwie? Oraz: czy ludzie przede wszystkim starają się służyć pomocą innym, czy też przede wszystkim dbają o własny interes?
Pierwsza w rankingu wyników Dania uzyskała średnią z odpowiedzi 20,5 pkt. Powyżej 19 pkt dostały: Norwegia, Finlandia, Szwecja, Islandia, Holandia. Czyli kraje z jednymi z najwyższych w Europie współczynników dzietności – powyżej 1,7. Przypadek?
Badania pokazują, że większość Polaków zachowuje dystans nawet wobec swojego najbliższego otoczenia. Aż 58 proc. zgadza się ze stwierdzeniem: „staram się tak postępować, by nikt z sąsiadów nie miał do mnie pretensji, ale trzymam się od nich na odległość” (CBOS, 2012). Co dziesiąty stara się „w miarę możliwości unikać sąsiadów i z nikim się nie kontaktować”. Rzadziej niż w połowie lat 90. sąsiedzi świadczą sobie drobne przysługi i utrzymują kontakty towarzyskie. Nic dziwnego, tylko połowa z nas zna imiona sąsiadów, a towarzyskie spotkania to wyjątki – tylko 4 proc. z nas utrzymuje relacje towarzyskie z więcej niż kilkoma osobami z sąsiedztwa. Jedynie co dziesiąty Polak chciałby mieć z sąsiadami bliższe relacje (Millward Brown, 2014).
„System neoliberalny jest zupełnie ze wspólnotowości wypłukany” – pisze w swojej książce Agnieszka Graff i wyjaśnia, że to dlatego „w kobiecie widzi się autonomiczny podmiot, a macierzyństwo traktuje jak efekt świadomej decyzji, kwestię wyboru. Dziecko zaś przedstawia się jako wymagający czasu, pieniędzy i profesjonalnej wiedzy »projekt« oraz »inwestycję«, którą kobieta powinna sprawnie zarządzać, nie oglądając się na innych i nie licząc na wsparcie".
Liczby pokazują jednak, że coraz więcej Polaków zaczyna zauważać błędy w takim rozumowaniu. Prawdziwy kryzys galopującego indywidualizmu nastąpił w czasie burzy wokół zmiany wieku emerytalnego. Po tym, jak w 2013 r. rząd wydłużył go, znacząco zwiększył się odsetek ludzi, którzy uważają, że państwo powinno zachęcać obywateli do posiadania większej liczby dzieci. Chce tego już 73 proc. badanych przez CBOS. Coraz wyraźniej widzimy, że kulejemy na jedną nogę i proteza – a przynajmniej solidna laska – jest niezbędna. O potrzebie prowadzenia przez państwo polityki sprzyjającej wysokiej dzietności najczęściej przekonani są absolwenci wyższych uczelni, mieszkańcy największych miast oraz ci, którzy zarabiają najwięcej – kadra kierownicza i specjaliści z wyższym wykształceniem. Polacy nie są jednak zgodni, jakiego rodzaju miałyby to być zachęty. Roczne urlopy rodzicielskie wskazuje 49 proc. badanych, ulgi podatkowe dla osób wychowujących dzieci – 46 proc., a pomoc dla młodych małżeństw w uzyskaniu mieszkania np. poprzez tańsze i łatwiej dostępne kredyty mieszkaniowe – 44 proc. Zdaniem co trzeciego ważna jest także pomoc państwa w powrocie młodych matek do pracy.
Dlaczego osoby z mniejszych miast i gorzej wykształcone nie są aż tak skłonne wyciągać rękę do państwa? Odpowiedź jest łatwa – wciąż mają niezłe relacje z rodziną. Tak jak Waldemar Pawlak, który w czasie zamieszania z wiekiem emerytalnym szczerze przyznał, że nie wierzy w emeryturę i na starość będzie liczył na dzieci.
Popularne senegalskie przysłowie mówi: wariactwem jest żyć samemu. I – być może – w ludowej mądrości jak zawsze jest ziarno prawdy.