Barack Obama podczas szczytu G20 będzie się starał przekonać Władimira Putina do interwencji w Syrii. Pracuje w ten sposób także na aplauz Kongresu USA oraz własnych, sceptycznych wyborców
Dla prezydenta USA obecny szczyt G20 jest najlepszą okazją do zdobycia międzynarodowego poparcia dla interwencji w Syrii. Głosowanie w Izbie Gmin wykluczyło z tej gry Brytyjczyków, w związku z czym proces szukania sojuszników – a przynajmniej nieoponentów – Waszyngton musi zacząć od nowa. Paradoksalnie to największy dotychczas sojusznik Damaszku Władimir Putin pokazał właśnie, że nie jest to przegrana sprawa.

Rosja pomoże, jeśli Asad użył broni chemicznej

Prezydent Rosji oświadczył w opublikowanej wczoraj rozmowie z Pierwym Kanałem i agencją Associated Press, że może poprzeć interwencję, jeśli dostanie dodatkowe dowody na użycie broni chemicznej przez Baszara al-Asada. Bez tego próbę podjęcia działań zbrojnych względem Syrii uznałby za agresję. Dotychczas Putin zdecydowanie odrzucał możliwość zgody na interwencję. Gdy Amerykanie wysłali na Morze Śródziemne lotniskowiec USS „Nimitz” wraz z grupą uderzeniową, Rosjanie odpowiedzieli wysłaniem krążownika „Moskwa”, flagowego okrętu Floty Czarnomorskiej.
Za kulisami szczytu kwestię Syrii będą z pewnością omawiać towarzyszący głowom państw dyplomaci, ale zaplanowane są także spotkania w cztery oczy. Obama porozmawia z przywódcą Chin Xi Jinpingiem oraz deklarującym poparcie dla interwencji prezydentem Francji François Hollande’em. Możliwe, że nawet ten ostatni pewnie nie będzie mógł na razie zadeklarować nic konkretnego, ponieważ dopiero wczoraj w parlamencie rozpoczęła się debata na temat francuskiego zaangażowania w Syrii. Premier Jean-Marc Ayrault na jej początku potępił Al-Asada, oświadczając, że ten w wyniku użycia gazów bojowych „stał się zbrodniarzem wojennym”.
Inni przywódcy czekają, aż w przyszłym tygodniu odbędzie się głosowanie w Kongresie USA. Jego wynik pozostaje trudny do przewidzenia, ponieważ podziały w kwestii interwencji biegną w poprzek partyjnych podziałów. Jastrzębi, czyli zwolenników syryjskiej interwencji, można podzielić na dwie kategorie. Pierwsi chcieliby, by interwencja nastąpiła jak najprędzej. Do tej grupy zalicza się m.in. liderka Demokratów Nancy Pelosi, a także republikanin Peter King, który zarzucił nawet Obamie tchórzostwo, mówiąc, że przerzucanie odpowiedzialności na Kongres to „rezygnacja ze stanowiska dowódcy sił zbrojnych”. Druga grupa chciałaby interwencji o znacznie większej skali. Czołową postacią tej nielicznej frakcji jest senator John McCain, rywal Obamy w wyborach 2008 r.

Niezdecydowani w większości

Do gołębi z kolei można zaliczyć zarówno przeciwników interwencji, np. republikańskiego renegata Justina Amasha, jak i sceptyków, do których zalicza się jego prominentny kolega partyjny Marco Rubio.
Największą grupę stanowią jednak niezdecydowani, którzy chcą się wstrzymać z ostateczną opinią aż do czasu debaty w Kongresie. Ci z pewnością będą też bacznie obserwowali badania opinii publicznej. Interwencję popiera bowiem w tej chwili zaledwie 29 proc. Amerykanów, zaś przeciwko opowiada się aż połowa. Tutaj także postawy idą w poprzek partyjnych podziałów. Główną przyczyną jest obawa przed długą wojną. Amerykanie nie wierzą, że interwencja wojskowa w Syrii skończy się na serii precyzyjnych uderzeń z oddali.
Podzielone zdania mają także eksperci. Ci z Council on Foreign Relations (CFR) zwracają uwagę, że zwlekanie z decyzją już spowodowało szkody dla wizerunku USA. – Kto w Jerozolimie albo Teheranie uwierzy teraz, że „wszystkie opcje są na stole” i że ktoś naprawdę użyje wojska, aby powstrzymać Iran przed zdobyciem broni atomowej? – pyta Elliot Abrams z CFR. Z kolei Robert Satloff z Washington Institute argumentuje, że ograniczona interwencja nie zrealizuje prawdziwego, długofalowego celu USA, jakim powinno być obalenie Al-Asada. Jedyny cel, któremu posłuży, to osłabienie reżimu i związany z tym wzrost siły Al-Kaidy – dodaje Steve Cook z CFR.