W polityce bagno. Telewizja ogłupia. Dlatego dzisiaj sami dla siebie jesteśmy największymi autorytetami. Żyjemy jak chcemy i jesteśmy z tego dumni. A specjaliści biją nam brawo.

Trwa ładowanie wpisu

Gdyby trzeba było jednoznacznie określić nasz ogólny zbiorowy, polski światopogląd, najłatwiej byłoby uczynić to jednym słowem: miks. Pomieszanie idei od lewa do prawa, poplątanie elementów doktryn obyczajowych, ekonomicznych, dowolny wybór ze wszystkich stron. Jak w tym powiedzeniu: w Polsce wszyscy znają się na ekonomii, medycynie i polityce. Zresztą znają się na wszystkim. I wszystko, w tym samym czasie może się stać fundamentem ich myślenia.
Zachowujemy się jak w wielkim sklepie na zakupach, o czym pisał w książce „Kultura w płynnej nowoczesności” Zygmunt Bauman. Idziemy z koszykiem między półkami i wrzucamy do niego po kolei to, co nam się akurat podoba, co nam w danej chwili pasuje, co jest nam z różnych powodów potrzebne. Bo błyszczy, jest modne, rozchwytywane, niezobowiązujące. Czasem atrakcyjne, bo zwyczajnie dobre.
W koszyku jest egzotycznie. Z jednej strony chcemy płacić jak najniższe podatki, najlepiej liniowy, i najlepiej poniżej obiecanego, ale niedotrzymanego przez rząd PO-PSL progu 15 proc. A z drugiej strony żądamy, będąc przekonanymi, że to się nam zwyczajnie należy, intensywnej opieki państwa, ułatwień podatkowych dla rodzin wielodzietnych, publicznej służby zdrowia bez minimalnego nawet współpłacenia czy taniej komunikacji miejskiej. Teoretycznie jesteśmy tolerancyjni, nie przeszkadzają nam mniejszości seksualne ani rasowe, nasz ogólny stosunek do nich jest pozytywno-neutralny. Ale kończy się, gdy z osobą odmiennej orientacji lub rasy mamy personalny konflikt, a już zupełnie ślad po nim znika, gdy problem zaczyna dotykać nas bezpośrednio. Bo ilu z nas byłoby w stanie bezwarunkowo zaakceptować partnera naszego dziecka i jego pomysł na życie, gdyby okazało się, że rozmija się on z naszym wieloletnim wyobrażeniem, a nasz potomek jest gejem?
Wciąż cenimy tradycyjne życie rodzinne, a wartości wynikające z niego stawiamy od dawna na pierwszym miejscu w katalogu najistotniejszych cech, którymi kierujemy się w życiu. Z drugiej strony zdecydowani zwolennicy rozwodów stanowią grupę dwukrotnie większą liczebnie niż ich zagorzali przeciwnicy. Niby dzieci są dla nas najważniejsze i poświęcamy się dla nich chętnie, ale pod warunkiem że są to dzieci chciane, a nie przypadkowe. 16 proc. z nas chciałoby zliberalizować ustawę antyaborcyjną, dając kobietom prawo zupełnie swobodnego, niczym nieograniczonego usuwania ciąży do określonego okresu. To prawie 5 mln Polaków, przyznać trzeba, że dość imponująca liczba.
Tym bardziej że z drugiej strony w nauczanie i autorytet Kościoła, który przynajmniej na poziomie deklaratywnym cieszy się dużym uznaniem, wierzy znacznie więcej osób. 8 na 10 Polaków określa się jako katolicy, choć wielu z nich znajduje się we wspomnianej wyżej 5-milionowej grupie. Podobnie jest z oceną innych fundamentalnych tez głoszonych przez Kościół. Niemal 3/4 Polaków dopuszcza możliwość posiadania dzieci metodą in vitro, trochę mniej jest za eutanazją, gdy uporczywa terapia lekarska może jedynie przedłużać życie śmiertelnie chorego człowieka, bez szansy na jego wyleczenie. W obu przypadkach nauka Kościoła jest odwrotna od zdania większości z nas. In vitro, w ocenie biskupów, powinno być w Polsce całkowicie zakazane, bo nie jest, jak głosi oficjalna wykładnia resortu zdrowia, metodą leczenia niepłodności, ale szkodliwą eugeniką, inżynierią genetyczną sprowadzającą na świat jedno ludzkie istnienie, a strącającą w niebyt dziesiątki. Stąd zatem tylko krok do „poprawiania Pana Boga” – wyboru płci, koloru oczu czy kształtu uszu u planowanego dziecka. Podobnie jest z oceną eutanazji. Kościół jej nie dopuszcza, twierdząc, że życie człowieka trwa od poczęcia do naturalnej śmierci i żaden inny człowiek pod żadnym pozorem nie ma prawa tego życia przerwać.
W polityce też jesteśmy niejednoznaczni. Ale jeśli spojrzeć na główną partię opozycyjną, PiS, trudno się temu dziwić, bo to akurat emanacja niekonsekwencji. Sytuujące się na prawicy ugrupowanie ma z nią jedynie kilka wspólnych cech – i to raczej mniej istotnych: stosunek do narodowej tradycji, obyczajowość, prorodzinność. Ale już w kluczowych aspektach ekonomicznych partii Jarosława Kaczyńskiego nic z liberalno-konserwatywną prawicą nie łączy. Nawet z prawicą narodową coraz mniej. Bo jak inaczej traktować ostatnie deklaracje liderów PiS nawiązujące do etatystycznych, lewicowych i zaczerpniętych od prezydenta Francji Francois Hollande’a pomysłów nałożenia dodatkowych obciążeń fiskalnych na najlepiej zarabiających? Jak inaczej niż kultywowaniem lewicowych ideałów przez nazywającą się prawicą formację można określić romans ze związkami zawodowymi, często żerującymi na ledwo zipiących firmach i domagających się nierealnych postulatów (choć niekiedy mających rację, szczególnie jeśli chodzi o egzekwowanie podstawowych praw pracowniczych)? A PiS według ostatnich sondaży cieszy się ponownie poparciem 30-proc. grupy Polaków. Partyjna niejednoznaczność odpowiada im nie tylko z powodu coraz większej niewydolności Platformy Obywatelskiej, określanej dzisiaj mianem „mydła i powidła”, i jej kompletnej bezideowości, fałszu, buty i niedotrzymanych obietnic. Odpowiada im także dlatego, że oni sami są równie niejednoznaczni światopoglądowo.

Jak żyć? Intelektualnie wygodnie

Mogłoby się wydawać, że taka różnorodność w ocenianiu świata i kierowanie się zupełnie niespójnymi, niepasującymi do siebie punktami widzenia nie świadczą o nas dobrze. Pokazują, że jesteśmy niepewni swoich racji, nie do końca do nich przekonani. Trochę jak chorągiewki – ustawiamy się w odpowiedni sposób do wiatru, w hipermarkecie z ideami bierzemy to, co się nawinie.
Jednak eksperci są w tej sprawie odmiennego zdania. Taką postawą Polaków są zachwyceni. Uważają, że w czasie, gdy z wielu powodów brakuje nam autorytetów, gdy zdefiniowane przed laty stałe, tradycyjne punkty odniesienia nie zawsze dają odpowiedzi na kluczowe pytania, i można by zupełnie serio, nie tylko na spotkaniach wyborczych, pytać „jak żyć?”, Polacy wiedzą jak. Intelektualnie wygodnie. – To bardzo dobrze, że kierujemy się własnymi kryteriami obyczajowości czy światopoglądu. To potwierdza naszą inteligencję, chęć do przecierania ideowych szlaków, unikanie fundamentalizmów, kult zdrowego rozsądku – ocenia prezes Instytutu Spraw Publicznych Jacek Kucharczyk. – Nie świadczy o tym, że jesteśmy zagubieni i nie wiemy, czego chcemy. Przeciwnie, dawno jako społeczeństwo nie byliśmy tak zdecydowani i tak przekonani o tym, że światopoglądowo mamy rację – przekonuje. Jego zdaniem do tworzenia systemów myślenia eklektycznego, opierania się na ruchomej mozaice, a nie na niezmienności myślowych prądów, zmusza nas rzeczywistość. – Co z tego bowiem, że deklaratywnie niemal wszyscy jesteśmy katolikami, skoro polski Kościół butami wielu hierarchów tkwi głęboko w średniowieczu. I nie nadąża za zmieniającą się szybko, dotykającą go rzeczywistością – dodaje szef ISP.
Nie chodzi tu o tak czytelne ikony katolickiej nauki społecznej, jak stosunek do aborcji, eutanazji i in vitro, bo w tych bardzo istotnych kwestiach wielu niewierzących Polaków z zakazami kościelnymi, wywodzonymi jednak z etyki, się zgadza. Chodzi bardziej o nieprzystawalność codziennej kościelnej nauki do świata ludzi walczących o byt – w pracy z ryzykiem zwolnienia, na ulicy z opryszkami sięgającymi po noże, w domu wreszcie z niepokornymi, sprawiającymi wychowawcze problemy dziećmi. Bo biblijna nauka wystawiania drugiego policzka po uderzeniu w pierwszy nie może mieć dzisiaj pierwotnego zastosowania. Kościelni hierarchowie tego akurat zauważać nie chcą, trudno im zresztą zauważać inne problemy z wygodnych aut, którymi się poruszają. Przykłady takie jak rozbicie samochodu przez pijanego biskupa, nie wspominając już o najsłynniejszej aferze seksualnej z udziałem arcybiskupa i codzienna postawa księży, którzy nigdy nie zapomną przejść się po kościele z tacą, powodują, że jak w Europie, tak i w Polsce w perspektywie lat świątynie będą puste.
– Ludzie potrzebują Kościoła z powodów metafizycznych, ale coraz rzadziej interesuje ich uczestnictwo w działaniach instytucji trawionej plagami współczesności. Te plagi widać aż nadmiernie czytelnie – dodaje szef Instytutu Spraw Publicznych. – Z drugiej strony, nawet w obrębie jednej, szczegółowo skodyfikowanej religii każdy wyznawca ma swojego, trochę prywatnego Boga, uszytego na miarę własnych potrzeb, ambicji i często chwilowych zachcianek. Nie oznacza to jednak, że ten Bóg chętnie zmienia oblicza. Zjawisko to jest raczej dobrym modelem naszej szczególnej, psychologicznej elastyczności w zakresie tworzenia obronnych iluzji. Budujemy nasz świat wewnętrzny w sposób nieco podobny do tego, w jaki organizm konstytuuje nowe tkanki, dobierając te elementy budulcowe, które są akurat potrzebne – tłumaczy Wojciech Imielski, psycholog, autor strategii rozwoju osobistego.
Czym innym zatem jest formalne uczestnictwo w życiu kościelnym, czym innym sama wiara i życie zgodnie z dekalogiem, wywodzenie z niego swoich zakazów i nakazów. Czyli projektowanie własnego systemu wartości w indywidualny sposób. W dużym stopniu opiera się on na rodzinie, ale również traktowanej w sposób niekoniecznie zasadniczy. To znaczy, że rodzinę mieć chcemy, najlepiej jak największą. Stawiamy jej jednak warunki. Nie może ograniczać naszej wewnętrznej wolności, nie może być zbyt zajmująca i najlepiej, aby nie sprawiała problemów. CBOS niedawno opublikowało badanie, z którego wynika, że rodzinne szczęście zajmuje niezmiennie pierwsze miejsce wśród najważniejszych wartości, jakimi kierują się Polacy. Zdecydowana większość badanych (85 proc.) jest zdania, że człowiekowi potrzebna jest rodzina, żeby rzeczywiście był szczęśliwy. Jedynie co ósmy badany sądzi, że bez rodziny można żyć równie efektywnie. Ponad połowa ankietowanych (55 proc.) za najodpowiedniejszy dla siebie model rodziny uznaje małżeństwo z dziećmi, a więcej niż jedna czwarta (29 proc.) chciałaby żyć w dużej rodzinie wielopokoleniowej. Jednak o ile przywiązanie do miłości rodzinnej jako niepodważalnej kluczowej wartości w 2010 r. było ważne dla 42 proc. Polaków, a pięć lat wcześniej tylko dla 39 proc., o tyle już wierność w 2010 r. była istotna tylko dla 2 proc., pięć lat wcześniej dla 3 proc. Wybieramy zatem to, co nam w danej chwili pasuje. I nic więcej.
W tym kontekście nie dziwią wnioski z innego badania opinii – tym razem na temat akceptowalności rozwodów. Bo jesteśmy jednocześnie i rodzinni, i skłonni do przerywania małżeństw. W zależności od tego, jak zawieje wiatr. Tylko 13 proc. Polaków twierdzi, iż bezwzględnie nie aprobuje rozwodów, co czwarty zaś (26 proc.) wychodzi z założenia, że jeśli oboje małżonkowie zdecydują się na rozwiązanie małżeństwa w drodze postępowania sądowego, nie powinni mieć ku temu żadnych przeszkód. Sytuacje stanowiące wystarczający powód do rozwodu to przede wszystkim: brutalne traktowanie członków rodziny przez jednego z małżonków, porzucenie rodziny oraz alkoholizm męża lub żony. Dwie trzecie ankietowanych za wystarczającą przyczynę rozwiązania małżeństwa uznaje zdradę małżeńską, a niespełna trzy piąte wymienia w tym kontekście niezgodność charakterów małżonków oraz ich niedobranie seksualne.



Narodowo-ateistyczny ekolog

Na przekonania Polaków wpływa wiele różnych czynników. Od lat, co potwierdziło do tej pory wiele badań, indywidualne postrzeganie świata i wyprowadzanie wniosków na tej bazie ma znaczenie kluczowe. Taki punkt widzenia potwierdza 8 na 10 z nas. Liczy się również opinia rodziców (też zwykle oparta na ich jednostkowych obserwacjach i przemyśleniach), to, co w danej sprawie sądzili nasi nauczyciele, koledzy i przyjaciele. Pod uwagę bierzemy także wzorce myślenia zapisane w literaturze, pokazane w mediach i filmach, posiłkujemy się tym, co sugerowały wielkie postaci historyczne.

Gorzej jest z jednoznacznymi autorytetami. Nie ma właściwie żadnych, poza jednym, choć jego oddziaływanie jest już znacznie mniejsze niż pięć lat temu. Mowa o Janie Pawle II. Papież odegrał istotną rolę w kształtowaniu wielu polskich światopoglądów, ale dzisiaj już przed nim nie klękamy. Wprawdzie wciąż ponad 70 proc. Polaków deklaruje, że stara się kierować wskazówkami papieskimi, ale w ciągu ostatnich lat tysiące wcześniej papieża uwielbiających zdefiniowały swój system wartości na nowo, niekoniecznie na podstawie tego, co nam przekazywał. – Dzisiaj nie ma miejsca na autorytety, sami dla siebie nimi jesteśmy. Wiemy, co dla nas dobre, a przynajmniej tak nam się wydaje – ocenia Wojciech Jabłoński, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Ważna jest mentalna garda z każdej strony, bycie za, a nawet przeciw.
Dzieje się tak dlatego, że jak przekonuje Jabłoński, dzisiaj Polacy nie mogą liczyć ani na państwo, ani na rząd, ani na Kościół. Mogą liczyć tylko na siebie, konstruując systemy intelektualnego pseudobezpieczeństwa, których nie dostają z zewnątrz. Przez to tylko przed sobą odpowiadają, kierując się wybranymi przez siebie myślowymi schematami. I tylko oni ponoszą ewentualne konsekwencje popadania w obciach wynikający czasem jedynie z sugestii, że w danej, na przykład kontrowersyjnej sprawie ma się inne poglądy niż ogół. Nie ma przy tym żadnego znaczenia, że w swoim światopoglądzie bywa lewicowo-liberalnym konserwatystą, narodowo-ateistycznym ekologiem albo anarchistycznym chrześcijaninem co niedziela będącym na mszy, ale swobodnie używającym środków antykoncepcyjnych. Bo dzisiaj zdaniem specjalistów tylko indywidualistyczna ideologia złożona z niespójnych elementów ze wszystkich dostępnych stron pozwala nie tylko nie znaleźć się poza społecznym nawiasem, ale przetrwać w zdrowiu psychicznym w postmodernistycznym świecie.
– Z psychologicznego punktu widzenia nie ma niczego dziwnego w tworzeniu światopoglądowych mieszanek. System przekonań i wartości każdego z nas jest zawsze w pewnej mierze wewnętrznie sprzeczny lub co najmniej niekonsekwentny. Ale jest to bardziej funkcją skłonności adaptacyjnych niż wyrazem obłudy i zakłamania – konstatuje Wojciech Imielski.
Chyba że mówimy o politykach. Ale to już inna historia.