Nauczyciele? Darmozjady. Związkowcy? Warcholstwo. Bezrobotni? Nieudacznicy. Podatki? Obniżyć! A jak w górach ktoś wezwie helikopter TOPR i nie jest ubezpieczony, to trzeba obciążyć go kosztami. Jak to możliwe, że panuje u nas tak niepodważalna wiara w nieomylność rynkowych rozwiązań? Nierzadko stojących wręcz na granicy socjopatycznego egoizmu i indywidualizmu.

Udziałowcy spółki Rzeczpospolita Polska

Polak najchętniej wpuściłby też wolny rynek do takich zmurszałych „molochów” jak PKP, ochrona zdrowia, uczelnie wyższe, teatry i muzea. Niech konkurują, niech zarabiają na siebie i pokażą, na co je stać. Do pewnego stopnia urynkowienie tych wszystkich usług ma oczywiście sens. Prywatyzacja oznacza, że przedsiębiorstwa nie będą padały łupem politycznych koterii i będą (być może) zarządzane w sposób bardziej efektywny. Ale tylko ideologiczny ślepiec nie dostrzeże tego, że wprowadzenie logiki wolnorynkowej do ochrony zdrowia, szkolnictwa czy transportu musi przynieść również negatywne skutki.

Dzieje się tak dlatego, że głównym celem przedsiębiorstw prywatnych jest osiągnięcie zysku. W tym sensie pierwszą decyzją menedżera PKP kierowanego logiką rynku będzie likwidacja nierentownych połączeń. Poprawi to oczywiście bilans spółki. Ale co z ludźmi, którzy tą linią dojeżdżali do pracy? Oczywiście ich los nie wlicza się już w rachunek zysków i strat takiego przedsiębiorstwa. Ale w rachunek zysków i strat spółki o nazwie Rzeczpospolita Polska (którego udziałowcami jesteśmy my wszyscy) już tak. A straty będą takie, że ludzie odcięci od połączenia kolejowego stracą mobilność, a przez to będą mieli dużo mniejsze szanse na znalezienie pracy. A to z kolei strata dla PKB, konieczność łożenia na ich zasiłki oraz większe prawdopodobieństwo korzystania z publicznej opieki zdrowotnej. Nie mówiąc już o stratach kapitału społecznego.

Podobnie jest z wchodzeniem myślenia rynkowego w sektor edukacyjny. „Wyniki egzaminu szkolnego stały się dziś fetyszem, który reprezentuje wszystko, co w edukacji pożądane. W zamyśle test miał być jedynie wskaźnikiem pozwalającym określić, czy zadania edukacyjne zostały osiągnięte. Niepostrzeżenie stał się on jednak samym celem, a nauka zeszła na dalszy plan. Dzieciakom w szkołach mówi się wprost: »Jeżeli nie znasz odpowiedzi na jakieś pytanie, to nie zastanawiaj się, nie trać czasu, tylko idź dalej!«. Szeroka koalicja ciężko pracuje dziś na to, by uczniowie uzyskiwali jak najlepsze wyniki w wystandaryzowanych testach. Szkoły są tym zainteresowane ze względu na miejsca rankingowe, rodzice – w trosce o kariery swoich dzieci, same zaś dzieci – z myślą o przejściu do następnego etapu edukacji” – uważa Tomasz Szkudlarek, kierownik Zakładu Filozofii Wychowania w Instytucie Pedagogiki Uniwersytetu Gdańskiego. I narzeka, że paradoksalnie nasz system zaczął masowo produkować absolwentów nieprzygotowanych do współczesnego rynku pracy. Bo pracodawcy nie czekają wcale na młodych karierowiczów. Wśród cech, które powinien mieć pracownik, wymieniają kreatywność, analityczny rygor i myślenie interdyscyplinarne. Czyli chcą odwrotności współczesnego systemu wychowania.

Wiele wskazuje na to, że dominacja liberalnego dyskursu w polskim życiu publicznym ma jeszcze jeden daleko idący negatywny skutek.

Niszczy kapitał społeczny i zaufanie, którego i tak jest w naszym kraju mało. Dowody, że tak jest, dają już nawet przedstawiciele obozu konserwatywnego. Na przykład amerykański filozof z Uniwersytetu Harvarda Michael Sandel. W wydanej właśnie w Polsce książce „Czego nie można kupić za pieniądze” gorąco przeciwstawia się wizji społeczeństwa, w którym dominuje podejście wolnorynkowe. I robi to z przyczyn jak najbardziej praktycznych, twierdząc, że większości społeczeństwa się to nie opłaca. „Z pozoru postulat, by wszystko miało swoją cenę i było poddane rynkowej logice, jest sensowny. Przecież nic tak jak rynek nie zapewnia optymalnej alokacji zasobów. To jednak nie jest takie proste” – pisze Sandel.

Bo „gdyby przewaga osób zamożnych sprowadzała się do możliwości kupowania jachtów, sportowych samochodów i drogich wakacji, to nierówności w dochodach nie miałyby większego znaczenia. Jeżeli jednak za pieniądze można kupić coraz więcej – wpływy polityczne, dobrą opiekę zdrowotną, mieszkanie w bezpiecznej okolicy (a nie w dzielnicy z wysoką przestępczością), dostęp do elitarnych szkół – to kwestie różnic majątkowych wysuwają się na pierwszy plan. Bo gdy wszystko, co dobre, można kupić albo sprzedać, to posiadanie pieniędzy jest rzeczą ważną. Bo im większa rola pieniądza, tym głębsze podziały wewnątrz społeczeństwa”.
A te się per saldo społeczeństwu nie opłacają. Podobnych argumentów używa wpływowy wydawca konserwatywnego niemieckiego dziennika „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Frank Schirrmacher. W wydanej kilka dni temu książce „Ego. Gra Życia” prowokacyjnie oskarża egoistyczną logikę wolnego rynku o rujnowanie społeczeństwa obywatelskiego. Kreśli przy okazji ciekawe porównanie: „Musimy wreszcie dostrzec to, że wolnorynkowa neoliberalna ekonomia dominująca od lat 80. była niczym innym jak przełożeniem logiki zimnej wojny na stosunki społeczne. Nie przypadkiem po pokonaniu ZSRR setki specjalistów od teorii gier przeniosło się z Pentagonu na Wall Street. Ich argumenty były tak przekonujące, że wkrótce wszyscy uwierzyliśmy, że gospodarka to gra, w której liczy się tylko zwycięstwo, a koszty i moralność nie mają żadnego znaczenia” – dowodzi Schirrmacher. Są i tacy autorzy, którzy krytykują entuzjastów wolnego rynku jako niebezpiecznych, bujających w obłokach fantastów. „Czas na chwilę szczerości. Nikt, ale to absolutnie nikt nie wierzy w wolny rynek. Ani Republikanie, anilibertarianie, ani »Wall Street Journal«” – uważa Ian Fletcher, amerykański ekonomista i autor książki „Free Trade Doesn’t Work: What Should Replace It and Why” („Wolny handel nie działa. Czym powinniśmy go zastąpić i dlaczego”).

I tłumaczy, że „wolny rynek to rynek w pełni konkurencyjny. To znaczy, że ilekroć próbujesz coś na tym rynku sprzedać, to samo robi twój konkurent. A to oznacza wojnę cenową. Czyli cena idzie w dół. A wraz z nią twój zysk. I właśnie dlatego przedsiębiorcy nienawidzą konkurencyjnych rynków jak plagi. A sposoby na ucieczkę z takiego rynku to jeden z głównych tematów, o których uczą w amerykańskich szkołach biznesu”. Podobnie uważa koreański ekonomista z Cambridge Ha Joon Chang. „Wolny rynek nie istnieje. Zawsze jest odbiciem jakiegoś układu sił. Ci, którym się ten układ podoba, zawzięcie go bronią. Ot, i cały wolny rynek” – dowodzi. Ci wszyscy autorzy nie są lewicowymi odszczepieńcami.

Wiara w to, że im więcej wolności gospodarczej, tym lepiej, opuszcza nawet mieszkańców kolebki liberalizmu – USA. O ile w 2000 r. w leseferyzm wierzyło 80 proc. Amerykanów, o tyle dziś to przekonanie kształtuje się na poziomie poniżej 60 proc.

Adam Smith padłby trupem

Krytyka myślenia wolnorynkowego przebija się w Polsce z trudem. „Główna przyczyna to pewnie trwające wciąż odreagowanie czasów realnego socjalizmu” – mówi DGP John E. Roemer, ekonomista z amerykańskiego Yale. Bez wątpienia tak jest. W Polsce wszelkie przejawy przedsiębiorczości prywatnej inicjatywy były (w imię pozornego socjalizmu) bardzo długo tępione. Dlatego gdy nastał wolny rynek, nie chcieliśmy dopuścić do siebie świadomości, że i on nie jest ustrojem idealnym. Odpowiedzią na trzeszczącą wolnorynkową rzeczywistość było przekonanie, że widocznie rynku jest wciąż... za mało. Ofiarą tego odreagowania pada wiele rozsądnych z ekonomicznego punktu widzenia pomysłów. Na przykład spółdzielczość. Polakom wciąż kojarzy się ona ze skorumpowanymi zarządcami spółdzielni mieszkaniowych w kiepskich garniturach zapamiętanymi z filmów Barei. I budzi opór. A szkoda, bo akurat spółdzielczość mogłaby uczynić bardziej znośnymi wiele dziedzin, w których dyktat wolnego rynku jest szczególnie dojmujący. Na przykład wspomniane już budownictwo mieszkaniowe.

Grupa rodzin zbiera się razem, by wziąć wspólny kredyt w banku i zapłacić za remont kamienicy czy przysposobienie budynku poprzemysłowego. Na wolnym rynku pewnie nie będą mieli szans z komercyjnymi deweloperami, ale dlaczego nie mogłoby im pomóc państwo, dostarczając na preferencyjnych warunkach stojące nierzadko puste i niszczejące lokale. Tak robią Niemcy, uznając pomysł za idealny sposób budowania sensownej przestrzeni miejskiej.

To jest tylko część artykułu. Zobacz pełną treść w elektronicznym wydaniu eDGP: Polak Polakowi liberałem.