- Nie posunę się do stwierdzenia, że wina była intencjonalna, ale w Smoleńsku stało się coś, co za wszelką cenę chce się ukryć. Nie wiem, czy jest to pijaństwo kontrolerów lotu, czy zamach, czy coś jeszcze innego - mówi Onetowi Magdalena Merta, wdowa po Tomaszu Mercie, który zginął w Smoleńsku.

- Na pewno należy się cieszyć, że tego typu informacje o możliwości obecności śladów materiałów wybuchowych są w końcu ujawniane. Dowiadujemy się o tym późno, ale to lepiej niż byśmy się mieli o tym nie dowiedzieć w ogóle - stwierdza.

Magdalena Merta bardzo liczy na pomoc ekspertów - zwłaszcza tym, który uczestniczyli w ostatniej konferencji dot. katastrofy w Smoleńsku. - Ale docelowo wyjaśnieniem tej tragedii powinna się jednak zająć międzynarodowa komisja - podkreśla. Ci naukowcy to m.in. prof. Jan Obrębski, dr Grzegorz Szuladziński, prof. Wiesław Binienda, dr Wacław Berczyński.

W jej ocenie teraz - po publikacjach prasowych - opinia publiczna zostanie zasypana różnymi dziwacznymi teoriami, które tłumaczyłyby istnienie na wraku Tupolewa śladów mogących być pozostałością po trotylu i nitroglicerynie. - Ale po wersji z "pancerną brzozą" nie jest już mnie w stanie zdziwić żadna bzdura - dodaje rozmówczyni Onetu.

Spytana o to czy w Smoleńsku doszło do zamachu, odpowiedziała:

- Ja po prostu nie wiem i nieprzypadkowo nie chcę formułować żadnego sądu. Mam jednak poczucie, jakbyśmy - rodziny ofiar katastrofy - stali pośrodku miedzy tymi, którzy bardzo chcą, aby udowodniony został zamachu, a tymi, którzy z niezrozumiałą mocą dążą do zaprzeczenia tej wersji. Ja nie mam potrzeby ani pragnienia, aby okazało się jedno albo drugie. Chcę, aby na jaw wyszła prawda. Tylko ona mnie interesuje - odpowiada Onetowi.