- Polska lewica nie rozumie społeczeństwa. Tak jak Unia Wolności chciała zbudować polską chadecję według modelu niemieckiego, tak partia Razem próbuje dziś zaszczepić u nas skandynawską czy brytyjską socjaldemokrację. Jednak takie śmiałe rozwiązania pochodzą zazwyczaj z kręgów wielkomiejskiej inteligencji, która jest stosunkowo niedużą warstwą społeczną - mówi w wywiadzie dla DGP prof. Michał Bilewicz, psycholog społeczny, kierownik Centrum Badań nad Uprzedzeniami przy Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego.
Co pan powie na taką tezę: gdy władzę w Polsce przejęło Prawo i Sprawiedliwość (PiS), liberalna część opinii publicznej szybko wskazała odpowiedzialnych za tę sytuację – społeczeństwo. Dlatego teraz, gdy na lewicy kiełkują nowe byty polityczne, poparcie dla nich utrzymuje się na niskim poziomie.
Tu nie chodzi o winę. Raczej o zrozumienie, jak to się dzieje, że w polskim społeczeństwie lewicowe formacje nie są w stanie przebić się przez próg wyborczy – choć jednocześnie postulaty socjalne, tradycyjnie przypisywane lewicy, realizuje z powodzeniem partia radykalnie prawicowa.
Może więc warto zacząć od pytania, czym tak naprawdę lewica powinna dzisiaj być i jaką rolę odgrywać?
To jest kluczowe pytanie. Lewica może dzisiaj działać sprawnie na niwie związków zawodowych, nie wchodząc w politykę na poziomie państwa i nie brać udziału w partyjnych grach politycznych, skupiając się na budowie struktur związkowych. Drugą opcją jest udział w partyjnej grze z myślą o wygrywaniu wyborów. Na coś trzeba się zdecydować.
Wyobraźmy sobie, że zależy jej na wygrywaniu wyborów.
Wtedy powinna wziąć pod uwagę pewne warunki brzegowe, które wyznaczają jej pole działania. Te warunki są dyktowane przez polską kulturę – zdecydowanie odmienną od tego, co znamy z państw skandynawskich, Niemiec czy Wielkiej Brytanii.
W jednej z publicznych wypowiedzi powiedział pan, że partia Razem straciła z horyzontu to, jak w rzeczywistości wygląda społeczeństwo, o którego głosy zabiega. Część lewicy nie rozumie, w jakich warunkach funkcjonuje na co dzień?
Kluczowe w tym kontekście jest to, że zarówno partie polityczne (np. Razem), jak i część lewicowych publicystów nie biorą pod uwagę elementu polskiej kultury, którym jest szczególny rodzaj indywidualizmu. Na poparcie tej tezy chciałbym wspomnieć badania holenderskiego psychologa Geerta Hofstede, który porównując w badaniach różne kraje, zwrócił uwagę na to, że w Polsce mamy wysoki poziom indywidualizmu z jednoczesnym dużym dystansem władzy.
Co to znaczy?
Dystans władzy można rozumieć jako rodzaj autorytaryzmu, który przejawia się społecznym zapotrzebowaniem na rządy silnej ręki oraz akceptacją dla społecznej hierarchii, według której jedni mają władzę, a drudzy są jej pozbawieni. W takiej konfiguracji indywidualizm dotyczy przede wszystkim wolności jednostkowych, np. wolności gospodarowania, która nie powinna być ograniczana przez państwo, i wzmacnia przekonanie, że każdy człowiek jest odpowiedzialny za siebie.
Jesteśmy wyjątkowi pod tym względem?
Spójrzmy na przypadek USA, gdzie zwolennicy wolnego rynku są także konserwatywni w sferze światopoglądowej, czyli sprzeciwiają się związkom partnerskim, aborcji i imigracji. To działa także w drugą stronę: zwolennicy państwa opiekuńczego są otwarci na postulaty z obszaru praw człowieka. Gdy ktoś mówi o sobie, że jest „conservative”, to wiadomo, że chodzi mu o wolny rynek i tradycję, a gdy ktoś określi się jako „liberal”, to popiera postęp i wyrównywanie szans. Amerykanie w ten sposób uporządkowali świat. Gdy czytamy literaturę politologiczną, to rzeczywistość polityczna jest podzielona mniej więcej za pomocą tych osi. To skorelowanie poglądów światopoglądowych i ekonomicznych wygląda podobnie w wielu państwach zachodnich.
Jak wyglądają takie współrzędne w Polsce?
Psycholog społeczny Ariel Malka z Yeshiva University porównał kilkadziesiąt krajów z całego świata, w tym również Polskę, pod względem przekonań politycznych oraz ekonomicznych. Okazało się, że u nas ta korelacja jest dokładnie odwrotna. Im bardziej ktoś jest w Polsce zwolennikiem państwa opiekuńczego, kontroli państwa nad prywatną własnością, tym bardziej jest konserwatywny światopoglądowo. Te związki są szczególnie silne, gdy weźmiemy pod uwagę podział wolność gospodarowania versus ingerencja państwa. W takim układzie to osoby opowiadające się za wolnością gospodarowania są zwolennikami większej otwartości wobec emigrantów, dopuszczają związki partnerskie i prawo kobiet do decydowania o swoim życiu.
Taka wiedza burzy sposób, w jaki dotychczas postrzegaliśmy podziały w naszym społeczeństwie?
Jako społeczeństwu, pod względem wartości indywidualistycznych, bliżej nam do Indonezji i Malezji niż do państw Unii Europejskiej. Widać to wyraźnie na mapach tworzonych przez politologa Rona Ingleharta. W tym kontekście powoływanie się na rozwiązania z innych krajów na zasadzie bezrefleksyjnego imitowania konkretnych pomysłów wydaje się być działaniem samobójczym.
Czerpanie inspiracji od innych nie jest niczym nowym w polskiej polityce. W latach 90. liberałowie spoglądali namiętnie w stronę Wielkiej Brytanii i Niemiec, dzisiaj lewica patrzy podobnie na Szwecję i Finlandię.
Wszyscy pamiętamy, jak część polityków Unii Wolności chciała zbudować polską chadecję. W konstytucji możemy nawet przeczytać o społecznej gospodarce rynkowej i państwie opartym na wartościach chrześcijańskich, które szanuje inne wartości społeczne. Ostatecznie nie udało się stworzyć chrześcijańskiej demokracji według niemieckiego modelu w Polsce. Podobne wysiłki czyni dzisiaj partia Razem, próbując zaszczepić skandynawską czy brytyjską socjaldemokrację. Trzeba jednak pamiętać, że takie śmiałe rozwiązania pochodzą zazwyczaj z kręgów wielkomiejskiej inteligencji, która jest stosunkowo niedużą warstwą społeczną.
Mamy zatem wspólny mianownik łączący prawicę i lewicę. Jedni i drudzy chętnie chodzą w używanych butach.
Nasuwa się pytanie, czy to nie jest przypadkiem jedna z postaci postkolonializmu. Mówimy przecież o elitach politycznych, które podzielają światopogląd państw, wobec których Polska zajmuje peryferyjną pozycję. W punkcie startu możemy mieć pewien zestaw wartości, który czyni nas podobnymi do Niemców i Szwedów, ale zagłębiając się w detale procesów społecznych, kulturowych i politycznych, dostrzegamy poważne różnice.
Gdzie wobec tego powinien być skierowany wzrok polityków?
Warunkiem przekroczenia tego horyzontu zależności jest poważny namysł nad wartościami, jakie leżą u podstaw polskiego społeczeństwa, i poznanie problemów, o których przez lata nie mówiono. Jest to warunek dla tego, aby w Polsce powstała odmienna od PiS i PO formacja polityczna, która będzie w stanie zaproponować wizję polityki osadzonej w rzeczywistości. W tym sensie tradycyjnie rozumiana lewica stoi dziś przed poważnym zadaniem znalezienia odpowiedzi na pytania, w jaki sposób odszukać swój elektorat w społeczeństwie, w którym osoby liberalne obyczajowo reagują alergicznie na postulaty redystrybucyjne i socjalne.
Rezygnując z opowieści o skandynawskim raju?
W Polsce elektorat niezbędny dla powodzenia projektu inspirowanego doświadczeniami skandynawskimi występuje w małych ilościach. Wszelkie pomysły na budowanie takiej szczerej partii lewicowej, jaką były Solidarność Pracy i Unia Pracy czy PPS za czasów Piotra Ikonowicza, nie mają szans na odegranie istotnej roli w grze o wysoką stawkę. Partie, które swoją ofertę budują na bazie progresywnych postulatów w sferze światopoglądowej, uspołecznionej gospodarce i poparciu dla socjalnych rozwiązań, nie mają szans na zajęcie poważnej pozycji w parlamencie. Taki zestaw poglądów w Polsce nigdy nie był w stanie się przebić powyżej progu wyborczego.
Mniej szczerym politykiem lewicowym wydaje się być Robert Biedroń, który maksymalnie obniżył próg wejścia, dzięki czemu z jego ruchem będzie się mógł utożsamiać właściwie każdy. Wyjdzie z tego PO, ale trochę bardziej wychylona w lewo. Taka strategia może okazać się skuteczna?
Jeśli będzie się nazywał lewicowy, ale jego postulaty będą mieściły się w sferze liberalno-lewicowej, czyli duży nacisk kładziony będzie na kwestie demokracji, praw człowieka, instytucjonalną transparentność, to potencjał jest bardzo duży. Biedroń jest szansą nie na polskiego Emmanuela Macrona, jak tego chce część jego medialnych sympatyków, ale bardziej kogoś w stylu premiera Kanady Justina Trudeau.
A co z szansami na pokonanie PiS?
PiS przez język ekstremalnego populizmu, którego używa, będzie się stawał coraz bardziej zakładnikiem własnego programu. Wtedy szanse Biedronia naprawdę wzrosną. Żeby taka centrowo-lewicowa siła miała szansę w wyścigu o władzę, musi postawić na progresywizm obyczajowy, postępowe postulaty, ochronę praw człowieka i w mniejszym stopniu artykułować politykę redystrybucyjną, pamiętając jednak, że państwo socjalne jest dobre dla wszystkich, także dla dwóch zwaśnionych plemion. Stworzenie języka polityki z tego jest trudne, ponieważ opór wobec tego, co państwowe i kolektywistyczne, będzie duży, ale tutaj trzeba zaryzykować.
Taki centrowo-lewicowy ruch i bardziej lewicowa partia Razem nie będą sobie wchodzić w drogę?
Myślę, że optymalna scena polityczna w Polsce wyglądałaby tak, że istniałaby na niej dość silna formacja nastawiona na prowadzenie polityki progresywnej światopoglądowo. W jej ofercie znalazłyby się kwestie dotyczące imigracji, praw kobiet, świeckiego państwa. To byłaby partia przypominająca amerykańskich demokratów. Natomiast do niewielkiej, ale bardzo zdecydowanej formacji socjalistycznej, którą jest partia Razem, należałoby rozliczanie rządu PiS z niedotrzymanych obietnic socjalnych. Im bardziej Razem będzie w tym zdecydowana, tym bardziej będzie osłabiała rządy PiS. Natomiast przy takim układzie kulturowym ta partia nigdy nie będzie miała szansy przejąć władzy.
Oprócz opcji, którą jest dopasowanie się do aktualnego pejzażu społecznego, jest jeszcze możliwość kształtowania własnego elektoratu, co – przynajmniej na początku istnienia – bardzo mocno deklarowała partia Razem. Wśród zapowiedzi padały również te o odzyskaniu części socjalnych wyborców PiS.
Oczywiście, można deklarować takie działania i nawet próbować coś robić w tym kierunku, ale należy wziąć pod uwagę fakt, że procesy zmiany postaw i nawyków kulturowych są długotrwałe i wymagają działań na kilku polach jednocześnie. Obecnie trudno mi sobie wyobrazić sytuację, w której lewica dokonuje takich zmian na szeroko zakrojoną skalę, bez własnej reprezentacji w parlamencie i mediach.
Profesor Rafał Matyja zwrócił jakiś czas temu uwagę na sposób, w jaki z wyborcami komunikuje się Robert Biedroń. Może klucz do sukcesu tkwi w języku?
Wydaje mi się, że od tego bardzo dużo zależy. W działaniu partii politycznych, operujących na polu zdominowanym przez przeciwników, liczy się pewien poziom hipokryzji. Wiele zależy od tego, na ile zróżnicowany jest język, którym porozumiewają się z potencjalnymi wyborcami. Lewica musi zmienić nie tylko strategię myślenia, ale też działania. Jak mówimy o kulturze, to mówimy o pewnym sposobie artykulacji polityki.
Będąca na dorobku lewica powinna nauczyć się oszukiwać?
Powinna się nauczyć pewnego rodzaju politycznego sprytu. Nie jest to równoznaczne z rezygnacją z odpowiedzialności za politykę. Istotna jest zawartość ideowości w politycznej ofercie, ale powinna ona odpowiadać kulturowym potrzebom społeczeństwa. Hipokryzja polityków nie jest anomalią, którą wprowadzili do życia publicznego prawicowi populiści. Mamy z nią do czynienia od wielu stuleci. Mogliśmy ją obserwować nawet w wykonaniu PO, która – zapewniając o swoich wolnorynkowych i indywidualistycznych celach – zdemontowała OFE, czyli ponownie upaństwowiła ubezpieczenia społeczne. Dzisiaj taką hipokryzję sprawnie uprawia PiS.
PiS dotrzymał jednak słowa, realizując zapowiedzi z obszaru polityki społecznej.
Deklaracje dotyczące polityki socjalnej, interwencjonizmu państwowego, wsparte zapowiedziami o budowie państwa opiekuńczego, przyczyniły się w ogromnym stopniu do wygranej tej partii w wyborach. Popatrzmy jednak na program 500+ i zwróćmy uwagę na sposób, w jaki jest on przedstawiany. Politycy partii rządzącej nie mówią, że uprawiają politykę socjalną albo że wprowadzają w Polsce podstawowy dochód gwarantowany. Mówią o polityce prorodzinnej, której celem jest wspieranie dzietności Polaków.
Bądźmy sprawiedliwi, część polityków partii rządzącej wspominała o zmniejszeniu ubóstwa dzieci.
Bieda dzieci jest zanurzona w języku tradycjonalizmu, a nie języku socjalnym. Nie słyszałem polityków PiS mówiących o silnym państwie, które będzie przejmowało usługi społeczne i świadczyło je w wyższej jakości pozbawionym ich dotychczas obywatelom. Ciekawe w tym kontekście jest to, że PiS posługuje się językiem tak naprawdę indywidualistycznym, realizując politykę socjalną, która ludziom jest potrzebna. Program 500+ przyczynił się w dużym stopniu do powstania klasy średniej. Ludzie, których nie było do niedawna stać na zakup najgorszego samochodu, już mogą sobie na to pozwolić, a grupa osób, które miały problem z zaspokojeniem podstawowych potrzeb, się skurczyła. Coraz więcej osób chce konsumować i żyć w warunkach przynajmniej zbliżonych do tych, jakie mają obywatele innych państw Unii Europejskiej. W wyniku tego procesu rosną społeczne aspiracje klasy średniej.
Aspiracje klasy średniej są ważne, ale na straży jej interesów stoją partie liberalne. Lewica jest trochę rozdarta. Z jednej strony chciałaby reprezentować klasę średnią, do czego namawia ją wielu publicystów i naukowców, z drugiej strony jej tradycyjnym elektoratem jest klasa ludowa, a więc socjalna część elektoratu PiS.
Zwróćmy uwagę na fakt, że PiS prowadzi do bogacenia się społeczeństwa, więc tych naprawdę wykluczonych będzie mniej. Paradoksalnie PiS w dłuższej perspektywie sprawi, że jego zaplecze wyborcze będzie się kurczyć. Wracając do klasy ludowej, rynek pracy się zmienia, stając się powoli rynkiem pracownika. Wciąż nie są to superwarunki pracy, ale obserwujemy tendencję wzrostową w obszarze zawieranych umów o pracę. Widzimy, jak dużo imigrantów pracuje w sektorze usług w Polsce, a więc na naszych oczach dokonuje się pewna zmiana. To pokazuje, że część dzisiejszych postulatów lewicowych jest anachroniczna.
Z różnych badań i raportów Państwowej Inspekcji Pracy (PIP) wynika, że jest jeszcze wiele do zrobienia na tym polu.
Na pewno znajdziemy osoby w Polsce, które ciągle pracują na fatalnych umowach, ale ich odsetek spada. To jest problem społeczny, nie bagatelizuję tego, ale skupiając się tylko na tej grupie, w coraz mniejszym stopniu można wygrać wybory. Lewica ma tutaj ogromną rolę do odegrania, ale działając na poziomie związków zawodowych. Świat pracy nie uległ jakiemuś wielkiemu ucywilizowaniu, warunki pracy w wielu miejscach są trudne, ale to też jest związane z kulturową normą.
Akceptujemy takie praktyki?
Wyzysk w pracy jest także związany z pewnego rodzaju przyzwoleniem dla tego typu praktyk, szczególnie w mniejszych ośrodkach, gdzie pracodawcy mogą dyktować dowolne stawki, ponieważ jako jedyni oferują miejsca pracy. Z takimi praktykami mają do czynienia zarówno pracownicy niskowykwalifikowani, jak i osoby z wyższym wykształceniem, pracujące w edukacji czy w korporacjach. Pogarda jest emocją, która bardzo często występuje w relacjach między pracodawcami i pracownikami.
Część lewicowych środowisk od dłuższego czasu postuluje wykorzystanie gniewu wyzyskiwanych grup społecznych i skierowanie go w kierunku przedsiębiorców.
Ci ludzie są na tyle konserwatywni światopoglądowo, że ich potencjalni reprezentanci z Razem nie będą dla nich wiarygodni. Taki motyw byłby dobry w okresie kryzysu – przykręcania przez przedsiębiorców śruby itd. Pojawia się jednak pytanie, czy rzeczywiście w takiej sytuacji partia Razem byłaby w stanie wyartykułować interesy tych ludzi lepiej, niż zrobiłyby to środowiska narodowców. Oni też są w stanie mówić językiem wyzyskiwanych w fabrykach i specjalnych strefach ekonomicznych.
Jak w ogóle może zostać przyjęta ostra krytyka przedsiębiorców w naszym kulturowym otoczeniu?
W internecie przez długi czas krążyło bardzo popularne wśród sympatyków Razem sformułowanie „zausz firmę” – wyśmiewające indywidualną przedsiębiorczość. W Polsce założenie firmy nie jest tematem tabu, robi to mnóstwo osób, nie tylko te, które zatrudniają pracowników przy taśmie produkcyjnej. Jednoosobowe działalności zakładają naukowcy, dziennikarze, tłumacze, a nawet sprzątaczki. Jest to pewna patologia świata pracy, niemniej szydzenie z nich utrudni przekonanie do lewicowych postulatów ludzi, którzy skądinąd mogliby na lewicę zagłosować.
Magazyn DGP z 28 września 2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Pozostaje jeszcze walka o godność pracowników. Czy w warunkach brzegowych, o których pan wspomniał, walka o godność pracowników może być w Polsce atrakcyjna politycznie?
Polska gospodarka jest ufundowana na indywidualistycznych podstawach, dlatego problemami centralnymi są bolączki, z którymi zmagają się przedsiębiorcy. Już Marks pisał, że poglądy klas dominujących w społeczeństwie stają się poglądami dominującymi w społeczeństwie – nawet gdy są one całkiem niezgodne z interesem klas uciskanych. Zwróćmy uwagę na jeden bardzo ważny aspekt tego problemu, którego korzenie tkwią w normach kulturowych. Wyzyskiwany człowiek, doświadczając na własnej skórze złego traktowania, zdaje sobie z tego sprawę i potrafi wskazać odpowiedzialnych za ten stan, natomiast gdy obserwuje sytuację, w której to ktoś inny jest uciskany, to na ogół uznaje to za sytuację normalną. Amerykański psycholog polityczny John Jost opisuje to jako „merytokratyczne iluzje”. Są nimi różne stereotypy każące sądzić, że jak np. ktoś jest biedny, to na pewno jest szczęśliwy, albo że ciężką pracą ludzie się bogacą. Lewica może wprowadzać pewne rozwiązania na poziomie państwa, mając wpływ na politykę, ale w społeczeństwie z tak dużym poziomem indywidualizmu tego typu postulaty nie spotkają się ze społecznym poparciem.
Jeżeli indywidualizm, o którym rozmawiamy, tak bardzo sprzyja myśleniu o jednostce, od której zależy niemal wszystko, to co w takim razie z państwem i jego instytucjami. Jaki jest nasz stosunek do nich?
Kiedy mamy jakieś problemy, które dotyczą nas albo naszych bliskich, to pierwszą reakcją jest szukanie pomocy na własną rękę. Można szukać korzeni takiego postępowania w historii, ale dziś powiemy, że jest to związane z familizmem, czyli rolą, jaką odgrywa rodzina w naszym systemie wsparcia. Jeśli popatrzymy na największe lewicowe osiągnięcia w Polsce, to zawsze wiązały się one z ruchami oddolnymi. Wystarczy spojrzeć na spółdzielnie, które powstawały przeciw państwu, wielomilionowy ruch Solidarności czy zupełnie niedawno czarny protest. W Polsce to, co społeczne, od dawna powstaje przeciw państwu – a nie wychodzi od państwa.
Trudno sobie wyobrazić, aby lewica porzuciła państwową agendę. Istotne w tym kontekście wydaje się pytanie o to, w jaki sposób możliwe jest polityczne artykułowanie troski o państwo przy tak niskim zaufaniu do jego instytucji?
Są różne modele funkcjonowania państwa, w Polsce nie znajdziemy wielu osób liberalnych światopoglądowo, domagających się jednocześnie silnego państwa, na którym będzie spoczywał ciężar zapewnienia pomocy socjalnej.
Dzisiaj to jednak rządząca prawica werbalnie zagospodarowała obszar troski o państwo, na co – jak widać – jest spore zapotrzebowanie społeczne. Jak lewica może odbić ten temat z rąk prawicy?
Silne państwo w rozumieniu prawicy to państwo potężne militarnie i gospodarczo, a jednocześnie jednolite etniczne. I tu tkwi klucz do upadku reżimu PiS. Rozrost klasy średniej wynikający m.in. z programu 500+ powoduje, że Polska przesuwa się ku globalnemu centrum, przestaje być krajem peryferyjnym. Polacy potrzebują coraz więcej usług, częściej wyjeżdżają na wakacje, zaczynają intensywnie konsumować. Jednocześnie spada podaż pracy – w szczególności tej niskowykwalifikowanej, co też w pewnym stopniu jest następstwem programu 500+. Jakie jest z tego wyjście? Praca imigrantów, a przed tym rząd PiS broni się rękami i nogami.
Czy rzeczywiście? Członkowie rządu mówią o konieczności przyjęcia imigrantów…
Po czym zostają zdymisjonowani, jak wiceminister rozwoju Paweł Chorąży, który wspomniał o konieczności sprowadzenia do Polski imigrantów z Ukrainy i Azji jako warunku dalszego rozwoju gospodarczego. PiS nie rozumie, że jego własna polityka siłą rzeczy doprowadzić musi do wzrostu imigracji. A może rozumie – ale boi się zdradzić swoich wyborców, których przez lata mamił nacjonalistycznymi i ksenofobicznymi hasłami. Tak czy inaczej, PiS już niedługo okaże się partią niekonsekwentną, niezdolną do zrealizowania własnych obietnic. Na tym tle inicjatywy centrolewicowe – czy to Biedronia, czy Barbary Nowackiej wewnątrz liberalnego PO, no i oczywiście partia Razem – będą się wydawać znacznie bardziej konsekwentne. I choć moje osobiste sympatie są tu najbliższe właśnie partii Razem, to zdaję sobie sprawę, że w Polsce – z powodów, o których wcześniej mówiliśmy – znacznie większe szanse będą mieli Biedroń czy Nowacka.
Tradycyjnie rozumiana lewica stoi dziś przed poważnym zadaniem znalezienia odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób odszukać swój elektorat w społeczeństwie, w którym osoby liberalne obyczajowo reagują alergicznie na postulaty redystrybucyjne i socjalne