Prezydent USA, nie mogąc wymusić na Chinach ustępstw handlowych, postanowił dokręcić im śrubę. To znacząca zmiana w stosunku do polityki poprzedników i wielka niewiadoma, jeśli idzie o skuteczność.
W swojej książce „Death by China” (Śmierć z chińskich rąk) z 2011 r. Peter Navarro – ekonomista i obecny doradca prezydenta ds. handlu – napisał, że USA „potrzebują teraz lidera nie tylko z umysłem, ale też kręgosłupem – Winstona Churchilla, nie Neville’a Chamber laina, który wyprowadzi nas z postindustrialnego ścierniska, jakim staje się Ameryka pod wpływem chińskiego szturmu z wykorzystaniem broni niszczących miejsca pracy”. Wiele wskazuje na to, że marzenie ekonomisty się spełniło. Za Donalda Trumpa Waszyngton jest gotów iść z Pekinem na noże, czego dowodem jest chociażby plan obłożenia cłami importu z Chin o wartości ponad 250 mld dol. Myliłby się jednak ten, kto uważa, że to Trump zafiksował Amerykę na punkcie Chin.
W rzeczywistości polityka zagraniczna Waszyngtonu koncentrowała się na Państwu Środka już wcześniej, czego doskonałym przykładem jest ogłoszona przez Baracka Obamę doktryna strategicznego zwrotu. Zgodnie z nią największe wyzwania czekają w tym wieku na Pacyfiku, a nie Atlantyku, jak w ubiegłym stuleciu, co tak naprawdę oznacza Chiny. O ile jednak Bill Clinton, George W. Bush i Barack Obama zachęcali Pekin do otwarcia gospodarki na świat (vide przyjęcie do Światowej Organizacji Handlu w 2001 r.) i byli skłonni dać Państwu Środka czas, o tyle Trump zerwał z tą polityką i zaczął walić pięścią w stół.
To charakterystyczny rys jego działań, ćwiczony na Kanadzie, Korei Północnej, Meksyku i Unii Europejskiej, wpisujący się jednak doskonale w tradycję polityki zagranicznej USA. W końcu już ponad sto lat temu Theodore Roosevelt nazwał prezydenckie biurko „bully pulpit”, to znaczy: bez ruszania się z fotela rozstawiać innych po kątach. Trump jest często krytykowany za swoje poglądy na handel, ale w przypadku Chin nie jest sam. I nie chodzi nawet o wspomnianego już Petera Navarrę. W administracji od 2001 r. działa bowiem specjalna komisja, która ma badać „konsekwencje gospodarczych i handlowych więzi z Chinami dla bezpieczeństwa narodowego USA”. Lektura ich raportów przynajmniej po części uzasadnia taktykę prezydenta.
Komisja opisuje przede wszystkim bariery, jakie napotykają zagraniczne podmioty chcące wejść na chiński rynek. Co do zasady takie firmy nie mogą tego robić samodzielnie – muszą tworzyć spółki joint venture z lokalnym podmiotem i nie mogą być większościowym właścicielem tak powstałego przedsiębiorstwa. Do tego dochodzi przymus transferu technologii. Innymi słowy, chiński partner ma nie być tylko listkiem figowym, ale faktycznie musi wejść w posiadanie zagranicznego know-how.
Powyższe zasady dotyczą sektora produkcyjnego, ale jeszcze gorzej jest w usługach. Najnowszy raport komisji z 2017 r. przytacza wiele przykładów ograniczeń w dostępie do chińskiego rynku. Zagraniczne banki mogą co prawda samodzielnie otwierać oddziały w Państwie Środka (bez wymogu tworzenia joint venture), ale nie mogą przejmować lokalnych banków, które przez ostatnią dekadę pod względem aktywów stały się największe na świecie. Prawo ogranicza udział zagranicznych inwestorów do 25 proc. Podobnie jest w przypadku innych firm sektora finansowego, jak domy inwestycyjne czy korporacje ubezpieczeniowe, gdzie udział podmiotów spoza Chin jest ograniczony do 49 proc.
Nawet jeśli Pekin decyduje się otworzyć jakąś branżę dla podmiotów zagranicznych, to często dzieje się to zbyt późno na zdobycie sensownego kawałka tortu. Doskonałym przykładem jest handel internetowy, gdzie w 2015 r. zniesiono konieczność zakładania spó łek joint venture z chińskim partnerem. Tyle że w momencie poluzowania zasad „chiński rynek był już nasycony, pozostawiając niewiele miejsca dla zagranicznych graczy” – podsumowała komisja w najnowszym raporcie. Tylko czas pokaże, czy trumpizm będzie w stanie to zmienić.