Lewica jest rozbita i skłócona. Licytuje się na radykalizm światopoglądowy albo w poczuciu rezygnacji puszcza oko do elektoratu betonowo-postkomunistycznego. Jej odpryski, korzystając z szantażu politycznego, zagospodarowuje Grzegorz Schetyna. Nowej twarzy na własną rękę szuka Robert Biedroń. Tymczasem bez powrotu do socjalnych korzeni odsunięcie PiS od władzy pozostanie marzeniem ściętej głowy.
Kto choćby pobieżnie interesuje się amerykańską polityką, powinien pamiętać, pod jakim hasłem przebiegała kampania prezydencka Billa Clintona, walczącego w 1992 r. z George’em Bushem seniorem. 46-letni Clinton przeciwstawił stabilizacji na świecie po upadku żelaznej kurtyny i zwycięstwu w Zatoce Perskiej – którymi chwalił się szykujący się na drugą kadencję prezydent – slogan „Gospodarka, głupcze”. Zamiast dumnie brzmiących, ale nieprzekładalnych na życie przeciętnego Amerykanina haseł, demokrata zaproponował alternatywę w postaci przeniesienia ciężaru obciążeń budżetowych ze zbrojeń na nowe miejsca pracy, reformy podatkowej i rozwoju technologicznego.
Korzystając z charakterystycznego dla profilu ideowego demokratów rezerwuaru obietnic socjalnych, zdobył upragniony fotel 42. prezydenta USA. Ten, który według republikanów Bushowi po prostu się należał. Być może gdyby jego małżonka niespełna 25 lat później pamiętała o społecznych podstawach zwycięstwa męża, polityczna kariera Donalda Trumpa zakończyłaby się na okresie kampanii. Zamiast alternatywnej wersji historii, która zagościła jedynie na wydrukowanej w pośpiechu okładce „News weeka” (do kupienia na Amazonie za 100 dol.), mielibyśmy trzecią kadencję demokraty z rzędu.
Jednak zarówno demokraci w USA, jak i partie lewicowe w Europie – a może przede wszystkim w Polsce – zapomniały, gdzie leży źródło ich siły. Nie jest przecież tajemnicą, że jedną z demograficznych zmiennych, stojących u podstaw popularności Trumpa, było rozczarowanie wyborców tradycyjnie demokratycznych pochodzących z północno-wschodnich rejonów Ameryki, tzw. pasa rdzy. Głównie białych, zrzeszających się w związkach zawodowych, polegających na pracy w przemyśle. To o nich, oraz mieszkańcach amerykańskiego interioru, lewicowa socjolog Arlie Russell Hochschild pisała jako „obcych we własnym kraju”. Pozostawionych na pastwę losu w obliczu zamykanych fabryk, coraz bardziej sfrustrowanych i niechętnych waszyngtońskiemu establishmentowi.
W Polsce moglibyśmy ich nazwać „przegranymi transformacji”. To ich głosy, lekceważone przez Platformę Obywatelską, mającą swoje wskaźniki ekonomiczne, które mówiły, że nastał złoty wiek, oraz lewicę, zajętą licytowaniem się na radykalizm światopoglądowy zamiast troską o polepszenie podstaw bytowych obywateli, przechyliły szalę zwycięstwa na rzecz Zjednoczonej Prawicy. Prawicy, która za sprawą świadomej ewolucji politycznej przeprowadzonej przez Jarosława Kaczyńskiego w Prawie i Sprawiedliwości, stała się ruchem de facto socjalno-konserwatywnym, by nie powiedzieć: socjalistycznym. Nie bez powodu Janusz Korwin-Mikke ogłasza dzisiaj, że jedynie on jest w Polsce prawdziwą wolnorynkową prawicą, a reszta to przebierańcy, którzy lubią od czasu do czasu pomachać biało-czerwoną flagą.
W dużym uproszczeniu, za siłą PiS nie stoi zatem bliżej niezdefiniowany przechył na prawo społeczeństwa, które z dnia na dzień zaczęło czcić Żołnierzy Wyklętych, ale pragmatyczne przejęcie osieroconych przez lewicę obietnic socjalnych, które w neoliberalnym dogmacie PO traktowane były jako zło konieczne. Nie mówiąc już o Ruchu Palikota, który jako kapitalistyczny przedsiębiorca wolał walczyć o wolne konopie zamiast o rynek pracy wolny od umów cywilnoprawnych. Właśnie na ten aspekt ułomności rządów PO–PSL zwrócił uwagę w „Nowym autorytaryzmie” Maciej Gdula. Jeśli na sześć lat zamraża się próg uprawniający do pobierania świadczeń z opieki społecznej (przy czym stopa ubóstwa skrajnego wzrasta z 5,6 proc. w 2008 r. do 6,7 proc. w 2011 r.), a udział w wydatkach na zabezpieczenie społeczne spada (z 18,3 proc. PKB w 2002 r. do 16,7 proc. w 2010 r.), na własne życzenie podsyca się wzburzenie, które prędzej czy później musi znaleźć ujście.
Paradoks rządów Platformy polegał na tym, że nawet pomimo licznych błędów, które popełniła przez dwie kadencje, wystarczyłaby stosunkowo silna i zwarta programowo lewica (przez duże L), aby głosy rozczarowanej klasy średniej i Polski B rozłożyły się pomiędzy te dwa bloki, stanowiąc zaporę przed samodzielną większością PiS. Jeśli nawet mimo chaotycznej kampanii Zjednoczonej Lewicy scenariusz ten był o krok od ziszczenia się, co dopiero byłoby z partią, która zamiast iść pod hasłem „Szkoły budować, księży opodatkować”, zaproponowałaby – zanim zrobił to Kaczyński – alternatywną wersję 500+?
Choćby z tego względu jako rodzaj zaślepienia części środowiska „prodemokratycznego” traktuję oburzenie, z którym spotkał się felieton Rafała Wosia, nawołujący do czerpania z socjalnych idei PiS, zmiękczania go i ściągania na lewo. Fakt, że zamiast refleksji wewnątrz obozu spotkał go za to lincz i rozstanie z lewicową przecież „Polityką”, świadczy o jednym: duża część opozycji nadal nie odrobiła lekcji z przyczyn przegranej w 2015 r. Podobnie jak Grzegorz Schetyna, obrażający się teatralnie na ambicje Roberta Biedronia, i prof. Radosław Markowski, który zaapelował do Partii Razem, aby nie startowała w wyborach, jeśli ma mieć 2–3-proc. poparcie i działać osobno. Dzisiaj to właśnie ideowo spójne partie, jak Razem, oraz nowe inicjatywy w postaci ruchu Biedronia – jeśli nie zmarnuje roku do wyborów parlamentarnych na polityczne walki w kisielu – dają szansę na renesans lewicy socjalnej, która nie zostanie ani przystawką do dania głównego neoliberałów, ani zakładniczką radykalizmu światopoglądowego. Inaczej druga kadencja PiS jest gwarantowana.