Niezależnie od tego, co powie dziś szef KE Jean-Claude Juncker w swoim orędziu, nie powstrzyma rosnącego niezadowolenia z Unii.
Choć Juncker skieruje swoje przemówienie do blisko 0,5 mld Europejczyków, wysłucha go niewielu. Telewizje nie przerwą programów, by nadać transmisje jego wystąpienia, a jego zdjęcie nie trafi na okładki gazet. Nazwisko przewodniczącego instytucji zarządzającej jedną z najważniejszych na świecie organizacji międzynarodowych kojarzą nieliczni. To największa porażka Junckera, który swoimi inicjatywami nie zdołał wzbudzić entuzjazmu Europejczyków. Nikt już nie pamięta o noszącym jego imię planie pobudzenia gospodarki, za sprawą którego wpompowano w europejskie firmy ponad 300 mld euro. Jeśli już jego kadencja będzie z czymś kojarzona, to z kryzysem migracyjnym i greckim długiem. „Wall Street Journal” pisał ostatnio o niewdzięczności Europejczyków – Unia buduje drogi, naprawia mosty, ale nikt jej za to nie kocha.
Nic dziwnego. Trudno ekscytować się unijnymi instytucjami zarządzanymi przez urzędników, których biurokratyczną nowomowę mało kto rozumie. Zresztą nie do tego były one powołane. Ich polityczna nijakość dopiero w starciu z eurosceptycznymi ruchami zaczyna być problemem. Od eurokratów o wiele lepiej słucha się eurosceptyków serwujących uproszczone diagnozy i szybkie recepty. Do tej pory przeciwnicy UE stronili od europejskich salonów, ale to się zmieni. Rosnące notowania partii eurosceptycznych sprawiają, że teraz zacieśniają one szyki we wspólnym paneuropejskim ugrupowaniu pod wodzą wicepremiera Włoch Matteo Salviniego. Nowa partia ma wystartować w wyborach do europarlamentu w maju 2019 r. Co ważne, nikt nie chce iść dzisiaj śladami Brytyjczyków, którzy zdecydowali się na opuszczenie Wspólnoty. Krytycy Unii stają do walki o władzę i wpływy w Brukseli.
Według przecieków przewodniczący KE skupi się w dzisiejszym przemówieniu na migracji. Będzie chciał wytrącić z ręki argumenty eurosceptykom, którym niekontrolowany przepływ ludzi przez granice dostarcza paliwa. Juncker ma pokazać koncyliacyjne podejście. Nie będzie już mówić o karaniu krajów, które nie chcą przyjmować migrantów, podkreśli za to potrzebę uszczelnienia granic i przywrócenia kontroli nad nimi. Zamiast relokacji sposobem na migrację ma być skuteczny system odsyłania migrantów do krajów pochodzenia. Dzisiaj Europa sobie z tym nie radzi, nierealizowana jest nawet co druga decyzja o wydaleniu. Najdobitniej pokazały to wypadki w niemieckim Chemnitz, gdy okazało się, że jeden z trzech migrantów podejrzewanych o morderstwo już dwa lata temu miał zostać wydalony z Niemiec. Teraz Bruksela liczy, że zapadające szybko decyzje o deportacji i sprawny system wydaleń zniechęcą potencjalnych przybyszów do nielegalnej migracji. Przewodniczący KE ma też ogłosić tzw. plan Marshalla dla Afryki, który ma skierować inwestycje na ten kontynent. To również sposób na odwiedzenie ludzi od szukania lepszego życia w Europie.
Juncker będzie też chciał reformować samą Wspólnotę, co ma pokazać niedowiarkom, że Unię można zmieniać. Według unijnych źródeł przewodniczący Komisji zapowie zmiany w sposobie podejmowania decyzji w UE. Wspólnota ma odchodzić od dogmatu jednomyślności na rzecz większości kwalifikowanej, by decyzje w kluczowych sprawach podejmowane były szybko, a Unia była gotowa do odpowiedzi na nagłe sytuacje, takie jak kryzys migracyjny czy nałożenie sankcji na państwo trzecie (sankcje wobec Rosji długo wstrzymywali Grecy).
Przed rokiem Juncker mówił, że europejska łódka na nowo nabrała wiatru w żagle. Sytuacja gospodarcza się stabilizowała, kryzys migracyjny do pewnego stopnia opanowano, a brexit sprawił, że inne kraje członkowskie deklarowały wolę współpracy ponad podziałami. W tym roku wystąpienie nie będzie już tak optymistyczne, bo Juncker wie, że rosnące wpływy partii eurosceptycznych mogą poważnie zachwiać Wspólnotą. Europejskie żagle nabrały wiatru, ale Bruksela ma problem z opanowaniem łódki. W walce o stery bezideowość europejskiej biurokracji musi mierzyć się z charyzmą i furią eurosceptyków, którzy mają nieograniczone możliwości zjednania sobie wyborców. Niezależnie więc od tego, co Juncker powie, nie zatrzyma eurosceptyków, którzy prą do władzy, by tworzyć własną Unię.
Anglosasi mają określenie: „window of opportunity”. Co oznacza, że pewne rzeczy są możliwe do osiągnięcia tylko w ściśle określonych ramach czasowych. Dla przykładu: nikt po czterdziestce nie zostaje zawodowym sportowcem. Dogodny czas na takie rzeczy był wcześniej. Podobnie w przypadku pracy: w każdej chwili może nam się trafić wymarzona oferta.
„Window of opportunity” doskonale odnosi się także do międzynarodowych organizacji takich jak Unia Europejska. Dokładnie rok temu w swoim corocznym przemówieniu „state of the Union” szef Komisji Europejskiej zadeklarował, że „wiatr znów wieje w żagle Europy”. Innymi słowy: teraz jest dobry moment na to, by zrobić w Unii coś ambitnego. „Okno szans” się uchyliło. Więc róbmy coś, bo za chwilę może się ono zatrzasnąć z hukiem.
Jean-Claude Juncker miał rację. Ubiegły rok to był dobry czas. A nawet najlepszy. Wcześniej bowiem europejscy politycy nie mieli głowy do reform. Byli zbyt zajęci gaszeniem wybuchających pożarów. Najpierw we Wspólnotę uderzył globalny kryzys finansowy; potem jego mutacja, czyli kryzys zadłużeniowy i związana z nim seria bailoutów. Kiedy wydawało się, że ten problem jest zażegnany, gospodarka na Starym Kontynencie popadła w ciągnący się miesiącami marazm – na tyle uporczywy, że zaczęto mówić o kryzysie wzrostu. Na domiar złego ku Europie wyruszyła fala uchodźców z Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji Płd.-Wsch., wywołując kryzys migracyjny.
A przecież należy pamiętać, że w tle cały czas grała telenowela z Wielką Brytanią w roli głównej. Najpierw premier David Cameron postanowił renegocjować warunki uczestnictwa w Unii Europejskiej, co kosztowało bezcenny czas na kilku szczytach UE – bo przecież wszyscy musieli się zgodzić na nowy deal z Brytyjczykami. Potem ci i tak stwierdzili, że we Wspólnocie im się nie podoba, więc zaczęły się przepychanki w sprawie umowy rozwodowej z Londynem.
W połowie 2017 r. nad Europą zaczęło się jednak przejaśniać. Brexit przestał straszyć, a stał się po prostu formalnością do załatwienia. Migranci już nie napływali w setkach, ale dziesiątkach tysięcy. Na Stary Kontynent powrócił wzrost gospodarczy. Po raz pierwszy od lat, bez gaśnicy w ręku, ale ze szklaneczką czegoś mocniejszego liderzy mogli na spokojnie usiąść i pomyśleć, co dalej. „Window of opportunity” było otwarte.
I nic z tego nie wyszło. Nie powstał żaden ambitny plan. Wykuta w ogniu negocjacji między Paryżem a Berlinem reforma strefy euro to żart; aż dziw, że Bruno Le Maire i Olaf Scholz siedzieli nad tym po nocach. Unijna współpraca obronna rusza z takim oporem, że Francuzi po prostu zaproponowali współpracę chętnym poza UE. Projektowi wspólnego budżetu brakuje ikry; finansując wszystko po trochu, znów nie przewiduje pieniędzy na naprawdę ambitne programy, do których trzeba byłoby woli politycznej.
Okno się zatrzasnęło. Na szczyt agendy znów wróciły problemy bieżące, w tym migracja. Za chwilę zaczną się negocjacje nad obsadą najwyższych stanowisk w UE, potem wróci kwestia budżetu. W międzyczasie nowy sezon brexitowej telenoweli, bo przecież nieubłaganie zbliża się 29 marca 2019 r. A to nie będzie koniec, bo nie ma szans, żeby docelowe porozumienie zostało wynegocjowane w tym czasie.
Dlaczego okno się zamknęło? Przede wszystkim z powodu wyborczego pata w Niemczech. Dopóki Angela Merkel nie była pewna, czy pozostanie u steru rządów – i z kim ten rząd będzie tworzyć, co było ważne z punktu widzenia polityki europejskiej – nie chciała podejmować żadnych decyzji we wspólnotowych sprawach. Co jest nawet zrozumiałe; trudno myśli się o Unii, jeśli co chwila trzeba gasić pożary na lokalnym podwórku. Przerabialiśmy to w przypadku wielu polityków, których głos na europejskiej arenie cichł podczas problemów w domu: Mariano Rajoya, Matteo Renziego, François Hollande’a.
O ile jednak nieobecność Madrytu, Rzymu czy nawet Paryża nie powstrzymuje europejskich debat, to nieobecność Berlina już tak. A przyszłość Unii – jej waga jako gracza na arenie międzynarodowej – nie może czekać, aż ktoś uporządkuje sprawy na lokalnym podwórku.