Przy nazwiskach dwóch byłych bliskich współpracowników Donalda Trumpa pojawiło się słowo „winny”.
We wtorek 21 sierpnia doszło do dwóch bardzo ważnych wydarzeń dotyczących otoczenia Donalda Trumpa. Po pierwsze – ława przysięgłych uznała winnym Paula Manaforta, od czerwca do sierpnia 2016 r. szefa sztabu wyborczego prezydenta. Po drugie – Michael Cohen, przez wiele lat osobisty prawnik miliardera, przyznał się do stawianych mu zarzutów.
Manafort został oskarżony głównie o oszustwa finansowe, w tym o to, że zataił przed amerykańskim fiskusem prawdziwe dochody. Oskarżenie dowodziło, że konsultant polityczny ukrył na 31 różnych zagranicznych kontach 60 mln dol., które zarobił na Ukrainie, współpracując z Wiktorem Janukowyczem, jego Partią Regionów, a także związanymi z nią oligarchami. Oprócz tego Manafort zawyżał swoje dochody, kiedy występował do banku o kredyt.
Sytuacja Cohena jest podobna: prokurator udowodnił, że przez kilka lat nie zadeklarował fiskusowi prawie 4 mln dol. Co więcej, prawnik złamał przepisy dotyczące finansowania kampanii wyborczych w USA. Pod ten paragraf podpadły działania, jakie Cohen podjął podczas wyborów prezydenckich w 2016 r. celem zatuszowania dwóch romansów Trumpa.

Co mają wspólnego romanse i finansowanie kampanii wyborczej?

Jak się okazuje, sporo. W październiku 2016 r. Cohen przekazał 130 tys. dol. Stephanie Clifford, aktorce filmów dla dorosłych znanej jako Stormy Daniels, za to, że nie upubliczni ona historii romansu z Donaldem Trumpem z początku dekady (wcześniej krążyły na ten temat plotki). Ponieważ Cohen zapłacił Clifford z własnych pieniędzy, prokurator uznał, że dokonał de facto wpłaty na rzecz sztabu wyborczego Trumpa – gdyż intencją była pomoc w uzyskaniu jak najlepszego wyniku wyborczego. Tymczasem limit wpłat na rzecz sztabów w wyborach federalnych od osób prywatnych wynosi 2,7 tys. dol.
Trump Organization, firma matka w biznesie rodziny prezydenta, zwróciła Cohenowi pieniądze pod postacią faktur za fikcyjne usługi prawne.
Podobnie było w przypadku Karen McDougal, modelki erotycznej wybranej w 1998 r. na dziewczynę roku „Playboya”. Tyle że tu Cohen zaaranżował układ, w ramach którego prawa do opowieści o romansie z Trumpem zakupiło latem 2016 r. za 150 tys. dol. wydawnictwo American Media Inc. (wydaje głównie tabloidy), w ten sposób de facto finansując kampanię. A ponieważ przedstawiciele kandydatów nie mogą konsultować wysokości ani sposobu przeznaczenia datków wyborczych dokonywanych przez firmy – a za taki można uznać pieniądze wydane przez American Media – Cohenowi postawiono kolejny zarzut.

W jaki sposób sprawy Manaforta i Cohena szkodzą Trumpowi?

W skrócie: sprawa Manaforta mniej, Cohena – bardziej.
Manafort, chociaż wymiar sprawiedliwości zainteresował się nim w związku ze śledztwem Federalnego Biura Śledczego (FBI) w sprawie związków otoczenia Trumpa z Rosją, to jednak przed sąd trafił za malwersacje finansowe (stojący na czele dochodzenia były szef FBI Robert Mueller ma bardzo szeroki mandat, w związku z czym może zająć się każdym przestępstwem, jakie uda mu się wykryć przy okazji prowadzonych działań). Z tego względu Trump może, zgodnie z prawdą, twierdzić na tym etapie, że „żadnych związków (z Rosją – red.) nie było” („no collusion”). Może także dodać – też zgodnie z prawdą – że Manaforta zwolnił, kiedy tylko atmosfera wokół szefa sztabu zaczęła gęstnieć.
Nie zmieni tego także mający się niebawem rozpocząć drugi proces Manaforta, w którym będzie odpowiadał na zarzuty prania brudnych pieniędzy i niezarejestrowania się jako lobbysta na rzecz zagranicznych podmiotów – co w USA traktowane jest bardzo poważnie.
Inaczej jest z Cohenem. Jako osobisty prawnik Trumpa miał bezpośredni wgląd w wiele tajemnic prezydenta przed objęciem urzędu. Jeśli zacznie mówić, wokół Trumpa może zrobić się bardzo nieprzyjemnie. Najważniejsze w sprawie Cohena jest jednak to, że już na tym etapie wyznał śledczym, że zapłacił modelkom za milczenie z polecenia i za wiedzą mocodawcy. A ponieważ namawianie do przestępstwa także jest przestępstwem, Cohen de facto wsypał swojego szefa.

Czy będą chcieli usunąć prezydenta?

Niekoniecznie. Wszystko zależy od składu Kongresu, który zmieni się po wyborach 8 listopada, kiedy Amerykanie zagłosują na Izbę Reprezentantów (izba niższa) oraz jedną trzecią Senatu (izba wyższa). Obecnie w Kongresie większość mają republikanie, więc jest mało prawdopodobne, by wystąpili przeciw firmującemu ich partię Trumpowi – zwłaszcza że jego osobiste wsparcie jest potrzebne wielu kandydatom w listopadowym głosowaniu.
Sytuacja może się zmienić po wyborach. Jeśli wierzyć sondażom, większość w Izbie Reprezentantów zdobędą demokraci. Ale to za mało, bo o impeachmencie tak naprawdę decyduje Senat, którego przejęcie w listopadzie przez partię spod znaku osiołka może być trudne. Co więcej, do decyzji o usunięciu prezydenta ze stanowiska potrzeba aż dwóch trzecich głosów izby wyższej, co pociąga za sobą konieczność ponadpartyjnej współpracy. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Trump w Partii Republikańskiej – w tym w Senacie – ma wielu przeciwników, którzy przy okazji procedury postawienia prezydenta w stan oskarżenia (impeachment) mogą się uaktywnić. Pytanie tylko, czy będzie ich wystarczająco dużo, by zebrać 67 głosów.
Dodatkowo wśród niektórych republikanów dojrzewa przekonanie, że wszczęcie przez demokratów awantury o impeachment zamiast zaszkodzić, tylko pomoże prezydentowi. Jeśli partia Clintonów zdecyduje się na ten krok, to z perspektywy przeciętnego odbiorcy będzie to oznaczało przedłużenie trwającego bez mała od dwóch lat tasiemca. Amerykanie mogą być już tematem zmęczeni, podobnie jak było w przypadku Billa Clintona. Kiedy prezydent stanął przed Senatem, opinia publiczna miała już dość wałkowania tematu jego romansu z Moniką Lewinsky przez prokuratora Kennetha Starra. W efekcie notowania prezydenta podskoczyły, zaś polujących na niego republikanów – spadły.

Co to w ogóle za śledztwo?

Rozpoczęte w maju 2017 r. śledztwo ma na celu zbadanie dwóch rzeczy: czy Rosjanie faktycznie – i w jaki sposób – wpłynęli na wybory prezydenckie w 2016 r. oraz czy między osobami z otoczenia Donalda Trumpa doszło wówczas do kontaktów z Rosjanami i w jakim celu. Na jego czele w randze specjalnego radcy („special counsel”) postawiono Roberta Muellera, szefa FBI w latach 2001–2013. Formalnie Mueller prowadzi śledztwo jako przedstawiciel Departamentu Sprawiedliwości i może korzystać ze wszystkich jego zasobów – w tym z FBI.
Śledztwo zostało powołane przez wzgląd na fatalną atmosferę, jaka wytworzyła się wokół osób z otoczenia Trumpa, wobec których co chwila pojawiały się zarzuty o kontakty z Rosjanami. Spotkać się z nimi miał m.in. ówczesny doradca kandydata na prezydenta ds. zagranicznych Carter Page, a także Michael Cohen.
Rozwianiu tej atmosfery nie pomagał zresztą sam kandydat, który o Władimirze Putinie – już wówczas bardzo źle postrzeganym w USA – mówił w samych superlatywach. Zresztą podejrzenia dosięgły również samego Trumpa, którego interesy z Rosją nigdy nie zostały w pełni wyjaśnione (a do tego pojawiły się pogłoski, że rosyjski wywiad ma na prezydenta kompromitujące materiały, chociażby pod postacią nagrania z sesji „złotego deszczu” w jednym z moskiewskich hoteli).
Jakby tego było mało, biuro amerykańskiego koordynatora służb specjalnych w styczniu 2017 r. wydało raport, zgodnie z którym Rosjanom wybór Trumpa na prezydenta był na rękę, w związku z czym postanowili nieco mu dopomóc.

I takie kontakty były?

Jak na razie Mueller nie przedstawił niczego, co można by uznać za koronny dowód współpracy otoczenia Trumpa z Rosjanami. Owszem, ekipa śledczych postawiła zarzut zatajenia kontaktów z rosyjskim ambasadorem byłemu doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Michaelowi Flynnowi, do czego ten się zresztą przyznał. Tyle że chodzi o jedną rozmowę pod koniec 2016 r., w której Flynn – wiedząc, że obejmie jakieś stanowisko w administracji – rozmawiał z ambasadorem Federacji Rosyjskiej w USA Siergiejem Kisliakiem na temat amerykańskich sankcji na Rosję. Nawet jeśli Flynn, były oficer i dowódca wywiadu wojskowego, postąpił niepoważnie i głupio, nie jest to dowód na współpracę ze stroną rosyjską w trakcie kampanii (swoją drogą Flynn wcześniej przyjął pieniądze za uczestnictwo w uroczystości 10-lecia kremlowskiej tuby propagandowej „Russia Today”, więc również przyłożył się do powstania atmosfery podejrzeń wokół Trumpa).
Do podobnego kłamstwa przyznał się też mało znaczący konserwatywny publicysta – i to właściwie byłoby na tyle. Oprócz tego do spotkania z Rosjanami przyznał się również syn Trumpa, Donald junior, który miał nadzieję zdobyć odrobinę wyborczego błota na Hillary Clinton. Ze spotkania z prawniczką związaną z Kremlem Natalią Weselnicką nic jednak nie wyszło, a Don Jr. poinformował o całej sprawie media, zanim ktoś by to zrobił za niego, nieco rozbrajając tę bombę.

To wszystko?

Rzeczywiście Mueller dotychczas nie przedstawił niezbitych dowodów na kontakty otoczenia Trumpa z Rosjanami. Prawdą jednak jest, że nie musi się spieszyć – jego mandat nie ma ograniczeń czasowych, choć bez wątpienia niedługo może pojawić się presja ze strony opinii publicznej, żeby przestał kosztować podatnika kolejne miliony dolarów. Publicyści pamiętający jego styl z FBI mówią, że Mueller nie lubi się spieszyć, a cele swoich śledztw lubi odstrzeliwać jeden za drugim, tak aby na pozostałych wywierać rosnącą presję. Więc w nadchodzących miesiącach możemy się spodziewać kolejnych rewelacji.
Bez wątpienia największym dotychczasowym dokonaniem ekipy Muellera jest przedstawienie sposobu, w jaki Rosjanie mieszali się w wybory prezydenckie w 2016 r. Wiemy to z aktów oskarżenia ponad 20 obywateli Rosji, w tym 12 pracowników wywiadu, którzy brali udział we włamaniach na serwery i pocztę elektroniczną Partii Demokratycznej i sztabu Hillary Clinton.
Akt oskarżenia zawiera dokładny opis ich działań, np. że były za nie odpowiedzialne dwie jednostki działające w ramach rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU: „jednostka 26165” na czele z Wiktorem Netyszką oraz „jednostka 74455” pod dowództwem Aleksandra Osadczuka, oraz że podkomendni Netyszki najczęściej stosowali technikę phishingu, czyli łowienia niepodejrzewających niczego członków sztabu Clinton na złośliwe linki, podszywając się na przykład o prośbę z Google’a o zmianę hasła dostępowego do poczty elektronicznej.

Co na to wszystko prezydent?

Publicznie Trump stara się miażdżyć śledztwo przy każdej możliwej okazji – czego doskonały przykład mieliśmy podczas niedawnego spotkania z Władimirem Putinem w Helsinkach – nazywając je „polowaniem na czarownice”. Stara się również odwrócić uwagę od śledztwa, pytając o różne inne sprawy, którymi rzekomo powinno było się zająć FBI, ale się nie zajęło albo zajęło się niewystarczająco (jak na przykład kwestia wykorzystywania przez ówczesną sekretarz stanu Hillary Clinton prywatnego konta e-mail do korespondencji służbowej, zawierającej tajne informacje; ostatecznie nie postawiono jej zarzutów).
W sprawie samego Manaforta prezydent wypowiadał się oszczędnie i raczej przez Twittera, prezentując go jako ofiarę wymiaru sprawiedliwości – pisząc np., że konsultant polityczny został potraktowany gorzej niż Al Capone. Chwalił też Manaforta za to, że nie pękł jak Cohen. Odnośnie do tego drugiego Trump skomentował jego przyznanie się do winy lapidarnym ćwierknięciem: „Jeśli ktoś potrzebuje dobrego prawnika, proponuję nie korzystać z usług Michaela Cohena”.

A czy prezydent nie starał się przypadkiem tego śledztwa ukręcić?

Takie pogłoski krążyły od dawna i niewykluczone, że w Białym Domu rozważano ten wariant i jego konsekwencje. Świadczyć o tym mogą poszlaki, w tym zwolnienie przez Trumpa w dziwnych okolicznościach szefa FBI Jamesa Comeya (śledztwo prowadzi specjalna jednostka w ramach Biura). Trump jest również wściekły na prokuratora generalnego Jeffa Sessionsa (swojego nominata) – czemu zresztą wielokrotnie dał upust na Twitterze – za to, że wycofał się on z nadzoru nad śledztwem (Sessions także zataił kontakty z rosyjskim ambasadorem w USA Siergiejem Kislakiem). Nadzór nad śledztwem prowadzi więc jego zastępca Rod Rosenstein.
Warto dodać, że w Białym Domu prawdopodobnie nie debatowano nad tym, czy prezydent może zamknąć dochodzenie – raczej nie ma co do tego wątpliwości, w końcu to najwyższy organ władzy wykonawczej – ale czy powinien to zrobić i jakie byłyby tego konsekwencje polityczne. Zarówno w Partii Republikańskiej, jak i w samym Białym Domu był pewnie silny opór przeciw takiemu posunięciu; ponadto z sondaży opinii publicznej wynika, że Amerykanie chcą poznać efekty śledztwa.
Dlatego pomimo ostrej warstwy retorycznej ośrodek prezydencki przyjął postawę ostrożnej współpracy, czego przykładem było chociaż zezwolenie jednemu z radców prawnych Białego Domu – Donowi McGahnowi – na rozmawianie z ludźmi Muellera bez powoływania się na executive privilege, czyli prawo władzy wykonawczej do odmówienia w wyjątkowych sytuacjach zeznań.

A czy były inne śledztwa? I co dalej?

Dochodzeń w związku z mieszaniem się Rosji w wybory w USA było mnóstwo. Prowadziły je różne agencje wywiadowcze w USA, przedstawiciele Izby Reprezentantów, także Senatu. Wszystkie te instytucje doszły do wniosku, że Rosjanie mieszali się w wybory prezydenckie w 2016 r. I dalej to robią: w tym tygodniu Microsoft poinformował, że udało mu się namierzyć i zlikwidować witryny internetowe podszywające się pod strony organizacji związanych z republikanami, których celem było wyłudzanie haseł.
Z kolei w połowie lipca w Waszyngtonie FBI zatrzymało Marię Butinę – Rosjankę, która przez kilka lat działała na rzecz polepszenia kontaktów między amerykańską prawicą a Moskwą, m.in. poprzez zawieranie znajomości z działaczami bardzo wpływowego Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego (National Rifle Association). Wątek Butiny nie jest związany z dochodzeniem Muellera, ale uzmysławia, że dyplomatyczno-wywiadowcza gra, jaką Rosjanie prowadzą w Stanach, cały czas się toczy.
Mueller najprawdopodobniej nie postawi zarzutów karnych urzędującej głowie państwa. Zresztą instytucja, dla której pracuje – Departament Sprawiedliwości – stoi na stanowisku, że prezydenta piastującego urząd nie można ciągać po sądach. Należy pamiętać, że impeachment to nie to samo co proces karny; chociaż do wszczęcia procedury mogą doprowadzić te same czyny, które podpadają pod jakieś paragrafy, to Kongres sądzi prezydenta tylko pod tym kątem, czy jego występki nie dyskwalifikują go z pełnienia urzędu. Dopiero po usunięciu z Białego Domu do drzwi byłej już głowy państwa może zapukać prokurator.