Na cmentarzu imperiów przybywa grobów. Siedemnaście lat po obaleniu talibów sytuacja w Afganis tanie jest przerażająco stabilna: w grze pozostają ci sami ludzie, co przed trzema dekadami.
Zamachowiec czekał na Dostuma przed boczną bramą lotniska, przez którą zawsze wjeżdżali i wyjeżdżali politycy oraz dyplomaci. Nie przyjechał, przyszedł, a potem wtopił się w tłum gapiów, policjantów i i ochroniarzy.
Pierwszy wiceprezydent Abdurraszid Dostum to legenda: w grze o Afganistan od lat 80. nikt nie zostawił za sobą tylu zdradzonych sojuszników, co on. Rok temu – w połowie maja 2017 r. – po raz kolejny uciekł z ojczyzny, a teraz, pod koniec lipca, wracał do niej otoczony wianuszkiem uzbeckich ochroniarzy i tłumem zwolenników, którzy chcieli zrobić sobie z nim selfie. Jednak szanse na to były marne: Dostum szybko przeszedł do limuzyny, która niezwłocznie ruszyła w kierunku bramy.
Zamachowiec spóźnił się z detonacją ładunku o kilkadziesiąt sekund – być może zawiódł sprzęt – i w tym czasie auta oddaliły się o dobre kilkaset metrów. Eksplozja była potężna: na miejscu zginęło 14 osób, sześćdziesięciu rannych pospiesznie wywożono pick-upami do szpitali.
Godzinę czy dwie później nieporuszony Dostum pojawił się w telewizji. Pokazano migawki z jego rezydencji, gdzie bardziej zrelaksowany ściska się ze współpracownikami i wyselekcjonowaną grupą zwolenników. Wszystko pod kontrolą.

Pozwolenie na lądowanie

– Chwyciłem dłoń gen. Dostuma i pogratulowałem mu zwycięstwa w buzkaszi (gra, w której drużyny rywalizują o to, której uda się poderwać z ziemi zabitego kozła lub imitujący go worek i umieścić go w wyznaczonej „bramce”; dawniej grano ciałem zabitego niewolnika). Ale zaczął mi grozić. Powiedział mi, że wie, co robię. Powiedział, że wie, co robił mój syn – relacjonował wizytę u wiceprezydenta Ahmad Eshchi, były gubernator Dżozdżan, jednej z będących bastionem Dostuma prowincji na północy. I polityczny rywal Dostuma.
Pogróżki okazały się subtelnym wstępem. – Powiedział, że rzuci mnie pod konie i że zagrają mną w buzkaszi. Potem wezwał ochroniarzy, kazał mnie złapać i pobić. Gdy leżałem na ziemi, kładł mi stopę na karku – dodał Eshchi. Po serii ciosów miał zostać zaniesiony do domu generała, a tam rozebrany i zgwałcony: najpierw przez wiceprezydenta, potem przez ochroniarzy. Tortury miały być nagrane przez oprawców. Jak opowiadał później Eshchi, w rezydencji Dostuma przetrzymywano go pięć dni, jedenaście kolejnych – w centrali bezpieki. Gdy odzyskał wolność, zaczął żądać sprawiedliwości.
Biuro Dostuma szło w zaparte: były gubernator został zatrzymany z powodu podejrzeń, że wraz z rodziną „przykłada ręce do zagrożeń bezpieczeństwa w Dżozdżan”. Torturom i gwałtom zaprzeczono, choć pośrednio można było zrozumieć, że były oficjel został poturbowany podczas zatrzymania. USA, Kanada, Australia i Unia Europejska solidarnie zażądały wyjaśnienia sprawy. Wszczęto dochodzenie i – choć zapewne nie byłoby większego problemu z zatuszowaniem sprawy – w maju 2017 r. Dostum wybrał przymusową emigrację. Oficjalnie, jak na początku informował rzecznik generała, 64-letni weteran afgańskiej polityki udał się na „rutynowe konsultacje medyczne” w Turcji. Nieoficjalnie spekulowano, że rejteradę nakazał mu prezydent Aszraf Ghani, chcąc załagodzić wzburzenie na politycznych salonach kraju.
Ale w lipcu ubiegłego roku, po niecałych trzech miesiącach przymusowych wakacji, Dostum rwał się do powrotu. Samolot z generałem był już nawet w powietrzu, a w największym mieście północnego Afganistanu, Mazar-e Szarif, na lotnisku czekał Atta Mohammad Nur – jeden z najpotężniejszych watażków, w otoczeniu tysiąca zwolenników Dostuma. Maszyna nie dostała jednak pozwolenia na lądowanie, do końca nie było zresztą wiadomo, kto kazał pilotom zawracać do Turcji.
Trzeba było czekać aż rok na uspokojenie nastrojów. Jak komentują eksperci, Ghani przygotowuje się do przyszłorocznych wyborów prezydenckich i potrzebuje sojuszników, którzy zapanowaliby nad niestabilną uzbecko-tadżycką północą kraju. A nikt nie nadaje się do tego lepiej niż Dostum.

Generał nie do ruszenia

Jeżeli – cytując Anglików – Afganistan jest cmentarzem imperiów, to Dostum jest na nim jednym z najważniejszych grabarzy. „Wszystko, do czego w życiu doszedł, zawdzięczał wojnie i zdradom, których dopuścił się w życiu tak wielu, że po latach nikt mu już niczego nie zawierzał” – pisał o nim Wojciech Jagielski w „Modlitwie o deszcz”. W Afganistanie Uzbecy zawsze uchodzili za nieokrzesanych pastuchów, przyszły wiceprezydent kraju nie chciał nim być. Gdy zauważył go Nadżibullah, komunistyczny prezydent wyniesiony do władzy przez Armię Czerwoną, jego kariera nabrała przyspieszenia. Nadżibullah nadał mu szlify oficerskie i kazał sformować jednostkę do pacyfikowania mudżahedinów. „Uzbeccy wojownicy, niemal co do jednego synowie z nędznych wiosek z rodzinnych stron Dostuma, z Dżauzdanu (Dżozdżanu), byli mu ślepo oddani i gotowi uczynić dla niego wszystko. Odmienił ich los i dał nowe życie, więc do niego też w tym nowym życiu należeli. Wierzyli w każde jego słowo, każdy rozkaz. Byli żołnierzami Dostuma, nie rządowej armii z Kabulu” – pisze Jagielski. I co najbardziej przerażające, opis ten jak ulał pasuje do obecnej sytuacji.
Dostum zasłynął z pacyfikowania terytoriów, na których radzieckiemu wojsku opór stawiali mudżahedini. Gdy Armia Czerwona wycofała się spod Hindukuszu w 1989 r., trwał przy Nadżibullahu, przedłużając istnienie reżimu o trzy lata. Gdy dawni przywódcy mudżahedinów skoczyli sobie do oczu, wymknął się z Kabulu i wrócił do swojego bastionu na północy kraju. Stamtąd – a czasem i z Turcji, gdzie przeniósł rodzinę i gdzie rzeczywiście jeździł się leczyć – toczył naprzemiennie negocjacje o sojuszach z Ahmadem Szahem Massudem, najsłynniejszym z ówczesnych liderów wojny z Rosjanami, a to z talibami, którym nigdy nie udało się złamać jego potęgi na krańcach kraju.
„Gdy po raz pierwszy przybyłem, by się z nim spotkać, na błotnistym podwórzu widoczne były plamy krwi i kawałki ciała. Nic nie podejrzewając, zapytałem strażnika, czy zaszlachtowano kozę – pisał w «Talibach» weteran pakistańskiego reportażu Ahmed Rashid. – Odparł, że godzinę wcześniej Dostum ukarał pewnego żołnierza za kradzież. Mężczyznę przywiązano do gąsienic rosyjskiego czołgu, który następnie ruszył po dziedzińcu, rozgniatając jego ciało na miazgę, a cały garnizon wraz z Dostumem się temu przyglądał. (…) Ze swoimi sześcioma stopami wzrostu i rozrośniętymi bicepsami, Dostum to człowiek-niedźwiedź. Niektórzy Uzbecy przysięgają, iż zdarzało się, że ludzie umierali ze strachu, słysząc jego gromki śmiech”.
O przerażającym śmiechu Uzbeka pisała też brytyjska reporterka Christina Lamb, która w latach 90. zjeździła Afganistan wzdłuż i wszerz. Wspomina też o tym, że watażka ogłosił się wówczas Paszą Północy, zapełnił ogród swojej posiadłości w Mazar-e Szarif pawiami, założył własne linie lotnicze – Balkh Airlines – a w wolnych chwilach lubił oglądać występy tańczących dziewcząt, sącząc szkocką.
Kto przyjrzy się kolejom losu Dostuma nie będzie się dziwił relacji Eshchiego. Już w 1996 r. w tajemniczej zasadzce ginie gen. Rasul Pahlawan, jeden z najbliższych towarzyszy Paszy Północy. Generał Malik Pahlawan – brat Rasula – dochodzi do wniosku, że to ich przywódca odpowiada za śmierć brata, co więcej, zlecił już zabójstwo samego Malika. Jego bunt wpędza północ kraju w sojusz z talibami, który szybko pęka, co kończy się rzezią Mazar-e Szarif i tysiącami zabitych: talibów, Uzbeków, Hazarów, pakistańskich studentów z działającej w mieście uczelni. Po kilkumiesięcznej banicji Dostum wrócił wówczas na północ i rozprawił się zarówno z oddziałami Pahlawana, jak i – po zawarciu przejściowego rozejmu – utrzymał z dala talibów.
Dekadę później metody Dostuma nie zmieniły się ani na jotę. We wspomnieniach z Kabulu były brytyjski ambasador Sherard Cowper-Coles odnotowuje taką scenkę: rząd prezydenta Hamida Karzaja na nadzwyczajnym zebraniu próbuje wymyślić, co zrobić z Dostumem, który miał porwać swojego dawnego sojusznika Akbara Bai,a. W zasadzie Karzaj jest gotowy szturmować przypominającą cytadelę rezydencję generała w Kabulu. Gdy jednak słyszy, że żołnierze zachodniej koalicji nie przyłożą ręki do operacji – wycofuje się. Samodzielnie z Uzbekiem nie chce zadzierać nikt. Trudno się dziwić, że niegdysiejszy Pasza Północy jest przyzwyczajony do bezkarności.

Ostatni Mohikanie dżihadu

Być może jest też po prostu potrzebny. Zachód wyparł wojnę pod Hindukuszem ze świadomości, tymczasem sytuacja w Afganistanie jest obecnie znacznie bardziej dramatyczna niż kiedykolwiek. Pierwsze siedem miesięcy bieżącego roku pobiło wszelkie dotychczasowe rekordy pod względem ofiar – od początku 2018 r. zginęło lub zostało rannych w starciach i zamachach ok. 15 tys. ludzi. Statystycy z miejscowych agencji i mediów doliczyli się w lipcu 239 ataków (w tym nalotów amerykańskich dronów) i starć między rozmaitymi siłami, uczestniczącymi w rozgrywce o kraj. Mało tego, również relatywnie spokojna kiedyś północ stała się areną zaciętych walk. Z lipcowych statystyk wynika, że Dżozdżan zajmuje na czarnej liście niebezpiecznych prowincji czwarte miejsce – po Nangarhar, Ghazni i Paktii, a przed Kandaharem czy Helmandem, niegdyś uważanymi za bastiony talibów i ogniska afgańskiego konfliktu.
Jak twierdzi magazyn „The Economist”, Amerykanie doradzają rządowi w Kabulu wycofanie się z najdalej wysuniętych posterunków i ośrodków, które można łatwo odciąć. To strategia, która ma ograniczyć straty i znacząco skrócić linię frontów, by ponad 300-tysięczna już afgańska armia mogła ją łatwiej kontrolować. Ale to nie znaczy, że prezydent Aszraf Ghani ma nad tym, nieco bardziej skonsolidowanym, terytorium pełną władzę. Eksperci szacują, że 70 proc. terenów w kraju jest kontrolowane przez talibów lub przynajmniej próbują oni przechwycić tam inicjatywę.
Nic tak nie łączy jak wspólny wróg, więc rozejm między rządem w Kabulu a talibami jest realny. Ale po pokonaniu fanatyków z Państwa Islamskiego i nieuniknionej rejteradzie reszty Amerykanów dawni i nowi watażkowie będą musieli spojrzeć sobie w twarz
Co nie znaczy, że Ghani nie prowadzi własnych rozgrywek. Tuż przed powrotem Dostuma do kraju do aresztu trafił jeden z jego towarzyszy, lokalny komendant policji Nizamuddin Kaisari. To sygnał, że Ghani próbuje zacząć łowy na watażków. „Ci lokalni komendanci, z których wielu wywodzi się jeszcze z grup, które walczyły z Sowietami i były zaangażowane w wojnę domową po upadku komunistycznego reżimu, są zaangażowani w nielegalny handel i otwarcie rzucają wyzwanie rządowi” – dowodzi afgański analityk Mushtaq Rahim na łamach magazynu „The Diplomat”. Według niego Afgańczycy generalnie popierają plan Ghaniego, żeby wziąć pod but wszystkich regionalnych „panów wojny”. Problem w tym, że ich całkowite spacyfikowanie nie wchodzi w grę. „W wielu z 34 prowincji Afganistanu rządzi jeden czy dwóch komendantów. I każdy z nich cieszy się błogosławieństwem części elit politycznych. Niektórzy są tak potężni, że nawet Ghani dwa razy się zastanowi, zanim pójdzie z nimi na konfrontację” – podkreśla.
Niemal na pewno należą do nich niedobitki „starej gwardii” mudżahedinów, najsłynniejsi komendanci z czasów walk z oddziałami Armii Czerwonej. Dostum został obłaskawiony stanowiskiem wiceprezydenta – to wiemy. Z kolei Ismail Chan, którego bastionem był Herat na zachodzie kraju, nieopodal irańskiej granicy, dziś znalazł się na bocznym torze. Nie na tyle jednak, by nie pouczać władz w Kabulu. – Jedną z rzeczy, jakich próbowali Amerykanie i obecny rząd, było trzymanie mudżahedinów z dala od władzy – mówił kilka miesięcy temu w jednym z nielicznych udzielonych wywiadów. – Ten rząd jest słaby. A słaby rząd nie ma możliwości dzielenia się władzą z posiadającymi ją osobami – dorzucał ni to filozofując, ni to grożąc.
Chan niewątpliwie jest jedną z tych „posiadających władzę” osób. Choć zdarzało mu się, jak Dostumowi, być w defensywie, to ostatnia dekada z pewnością należała do niego. Dziś 71-letni Lew Heratu, „Emir zachodniego Afganistanu”, żyje w trzypiętrowym pałacu, otoczonym ogrodem z kolekcją egzotycznych ptaków. I domaga się nowego podziału władzy w kraju. – Amerykanie muszą odejść – kwituje. – Pokój i bezpieczeństwo w Afganistanie da się osiągnąć tylko, gdy będzie sprawiedliwy rząd, poparty przez większość ludzi i wybrany poprzez wybory albo przez zgromadzenie loja dżirga (niegdyś określano tak zgromadzenie liderów poszczególnych społeczności czy klanów, dziś taką nazwę nosi parlament). Jeżeli zagraniczne siły chcą zostać w tym kraju na dekady czy nawet stulecia, i trzymać przyjazny sobie rząd w Kabulu, nigdy nie będzie pokoju ani bezpieczeństwa. Wolność, niepodległość i religia są we krwi naszego ludu – perorował władca Heratu.
Chan domaga się też negocjacji pokojowych z talibami. Wśród nich mógłby spotkać starych znajomych, choćby Gulbuddina Hekmatjara – niegdyś najradykalniejszego z religijnych fanatyków w ruchu mudżahedinów, potem bliskiego sojusznika talibów, dziś uchodzącego za ich nieformalnego przedstawiciela (a w każdym razie kanał kontaktowy), który miał w Polsce kilka minut sławy, gdy odgrażał się przed laty polskim żołnierzom pod Hindukuszem.

Wspólny wróg

Dziś niemożliwe stało się możliwe: Hekmatjar stał się partnerem Waszyngtonu. W zeszłym roku weteran dżihadu (a nawet kilku) dogadał się z Ghanim, dzięki czemu może znów pojawiać się w Kabulu. Na początku lipca lotem błyskawicy rozeszła się wieść, że ten wpływowy na wschodnich rubieżach kraju – w tym w najbardziej niestabilnej prowincji Nangarhar – lider partii Hizb-I Islami rozmawiał z zastępcą sekretarza Stanu USA Alice Wells. Wieść o spotkaniu mogłaby uchodzić wręcz za kaczkę dziennikarską, gdyby nie fakt, że afgańskie media opublikowały zdjęcie – konfidencjonalnie pochyleni ku sobie pani Wells i sędziwy mudżahedin są pogrążeni w rozmowie. O dziwo, blondynka z Waszyngtonu nie została oblana kwasem, co Hekmatjar miał czynić ze swoimi, unikającymi noszenia chusty czy burki, koleżankami z czasów studenckich.
Zamiast tego rozmawiano o „wysiłkach, by zakończyć wojnę, procesie pokojowym, nadchodzących wyborach, roli partii politycznych i wysiłkach, by wznowić rozmowy pokojowe” – jak lakonicznie podsumowały afgańskie agencje prasowe. Jak na tak suchy komunikat, rozmowy musiały być owocne, bo potwierdzono, że Wells spotkała się w Katarze z przedstawicielami talibów. Chyba po raz pierwszy pogrobowcy mułły Omara doczekali się rozmów na takim szczeblu. Przy okazji wyjaśniło się, dlaczego w ostatnich miesiącach tak często do Kataru jeździł też Aszraf Ghani.
Biały Dom najwyraźniej chce „zamknąć temat” wojny w Afganistanie. – Od początku instynktownie czułem, że należy stamtąd wyjść, a ja lubię iść za swoim instynktem – uciął swego czasu prezydent Donald Trump. W przeciwieństwie do Obamy, który podkreślał, że „to wojna, którą musimy wygrać”, Trumpowi pierwsza antyterrorystyczna operacja pod Hindukuszem wydaje się doskonale obojętna. Obama wysłał do Afganistanu gigantyczne siły, które w pewnym momencie liczyły 100 tys. żołnierzy. Nic nie wskórał i w końcu wycofał chłopców do domu, zostawiając relatywnie skromny 8-tysięczny kontyngent, który miał strzec rządu w Kabulu. Trump chce przejściowo wzmocnić te siły o 3,5 tys. żołnierzy.
Paradoksalnie ta obojętność obecnego prezydenta bywa poczytywana za jego sukces – przynajmniej w porównaniu do tego, że Obama musiał okrakiem wycofywać się z obietnic posprzątania po Bushu. Co więcej, nikt nie ma większych wątpliwości, że Waszyngton porzucił jakiekolwiek cele polityczne – każdy kompromis pozwalający szybko i bezboleśnie przeciąć zaangażowanie w losy Afganistanu będzie do zaakceptowania. I taki kompromis może się zbliżać wielkimi krokami: po powrocie z Kataru Ghani ogłosił, że podczas wypadającego pod koniec sierpnia Święta Ofiarowania rząd może zawrzeć z talibami rozejm.
Magazyn 10.08.2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Moment na zawieszenie broni wydaje się idealny: wszyscy zainteresowani czują na plecach oddech nowego rywala. Jest nim Państwo Islamskie w afgańskim wydaniu, z doklejonym regionalnym dodatkiem – Prowincją Chorasanu (ISKP). To lokalny odprysk iracko-syryjskiego kalifatu radykałów, który zaczął zapuszczać korzenie pod Hindukuszem w 2014 r. (formalnie grupę założono rok później), zdołał przewerbować niektórych wpływowych liderów talibskich i w ostatnich kilkunastu miesiącach wzmocnił się o niedobitki bojowników wypędzonych z Iraku i Syrii. Nie ma miesiąca, żeby ISKP nie dokonało w Afganistanie lub w Pakistanie spektakularnego zamachu: a to na konwój NATO w pobliżu amerykańskiej ambasady w Kabulu, a to na starszyznę plemienną w którejś z prowincji. Zamachowiec samobójca, który próbował wysadzić Dostuma kilka tygodni temu, został wysłany przez ISKP, tak samo jak inny, który kilka miesięcy temu miał posłać do grobu Gulbuddina Hekmatjara, podczas wiecu jego partii. W olbrzymiej mierze to akcje i kontry oddziałów USA i armii rządowej przyczyniają się do rzeki krwi, jaka płynie w prowincji Nangarhar.
Nic tak nie łączy jak wspólny wróg, więc rozejm między rządem w Kabulu a talibami może być dziś bardziej realny niż kiedykolwiek. Ale po pokonaniu fanatyków z lokalnego odłamu Państwa Islamskiego i nieuniknionej rejteradzie reszty Amerykanów, dawni i nowi komendanci znów będą musieli spojrzeć sobie w twarz. Pytanie, czy cokolwiek powstrzyma ich przed skoczeniem sobie do oczu, jak wielekroć w poprzednich dekadach. W końcu na cmentarzu zawsze jest ruch.