Nie czujemy się bohaterami – powiedział PAP mł. bryg. Tomasz Grelak, który brał udział w dwutygodniowej akcji gaszenia pożarów w Szwecji. Jak dodał, "postawienie nogi za progiem własnego domu to zrzucenie z siebie części emocji; choć tamte obrazy wciąż są bardzo świeże”.

Mł. bryg. Tomasz Grelak jest Naczelnikiem Wydziału Operacyjnego KW PSP w Poznaniu. Podczas dwutygodniowej misji gaszenia pożarów w Szwecji był dowódcą wielkopolskiego modułu gaśniczego. Po powrocie do Polski powiedział PAP, że poza ogromnym zmęczeniem czuje niezwykłą dumę z tego, że zespół, którego był dowódcą, stanął na wysokości zadania "pod każdym względem".

"Nie czujemy się bohaterami, bo to bardzo duże słowo. Cieszę się jednak, że nasze działania zakończyły się sukcesem, że obroniliśmy obszar, który został nam przydzielony. Byliśmy przygotowani merytorycznie, byliśmy zaangażowani. Nie brakowało w naszym zespole pomysłowości, czasami też spontaniczności, która okazuje się w działaniach ratowniczych bardzo pomocna. Jestem dumny z tego, że mogłem być w zespole ludzi, którzy stanowili w Szwecji świetną wizytówkę dla naszego kraju" – powiedział Grelak.

Polscy strażacy pojechali do Szwecji na oficjalną prośbę tamtejszych władz, które za pośrednictwem Europejskiego Mechanizmu Ochrony Ludności zwróciły się o wsparcie ratownicze w walce z pożarami lasów. Według informacji szwedzkich mediów, w środkowej części kraju płonęło około 25 tys. hektarów lasów.

Polscy strażacy gasili tam około 6,5 tys. ha. W akcji brali udział głównie ratownicy z województw wielkopolskiego i zachodniopomorskiego (po 65 strażaków i po 20 wozów). Wspierali ich strażacy z Mazowsza i Komendy Głównej PSP (9 ratowników i 4 samochody). Misja była planowana na 14 dni i tyle trwała. Polacy przebywali w Szwecji od niedzieli 22 lipca. Byli tam samowystarczalni pod względem logistycznym (zabrali namioty, wyżywienie i paliwo) i medycznym (w grupie byli także ratownicy medyczni).

"Każdy, wstępując do naszego modułu gaśniczego, musiał zadać sobie pytanie: czy chce dobrowolnie zrobić coś więcej dla siebie, dla służby, dla naszego kraju. Często także kosztem wolnego czasu i życia prywatnego. Osoba, która decydowała się wstąpić do modułu gaśniczego już wcześniej, też sygnalizowała swojej rodzinie, że jest prawdopodobieństwo, by być zadysponowanym na misję poza granicami Polski. Takie myśli zawsze są gdzieś w tyle głowy, że możemy dostać telefon i trzeba będzie wyjechać. I na taką możliwość musieliśmy być przygotowani" – tłumaczył PAP Gralak.

"Dyspozycja w straży pożarnej przychodzi jednak zawsze niespodziewanie – to są zdarzenia nagłe, nadzwyczajne, których nie da się przewidzieć. Tak było też w tym przypadku. To było dwa i pół tygodnia temu, godzina dokładnie 11.42. - wtedy otrzymaliśmy informacje. Zaraz potem rozmawiałem z żoną, objaśniałem jej sytuację i otrzymałem od niej pełne wsparcie" – dodał.

Grelak zaznaczył, że będąc w Szwecji, strażacy mieli ograniczony kontakt z rodzinami. Jak wskazał, najtrudniejsze były pierwsze dni, kiedy nie było czasu na żadne inne sprawy niż intensywna praca i walka z ogniem.

"Nie było nawet chwili dla siebie. Na strefie, tam, gdzie mieliśmy przydzielone działania, działaliśmy bardzo intensywnie i długo. Dopiero później wprowadziliśmy system zmianowy, ale był on tak samo napięty i praktycznie każdy, kto schodził ze strefy, był już tak ogromnie zmęczony, że siły wystarczało jedynie na szybki prysznic i jakiś krótki sen – i trzeba było wracać do działań na strefę. Czasu do kontaktów prywatnych, z rodzinami prawie nie było" – mówił.

Jak jednak podkreślił, polscy strażacy w Szwecji nie poradziliby sobie tak dobrze bez wsparcia bliskich. "Zupełnie inaczej pracowało się, kiedy mieliśmy świadomość, że w kraju, w naszym domu wszystko jest w porządku. Tak samo z naszymi koleżankami i kolegami w pracy, którzy musieli przejąć część naszych obowiązków. My wyjechaliśmy do Szwecji, ale życie przecież nie stanęło w miejscu – były wypadki, pożary. Dziękowaliśmy kolegom z wydziału, że mogliśmy gasić tylko jeden pożar, ten w Szwecji, i że mogliśmy się w pełni skupić na tym zadaniu – a oni sobie tu bardzo dobrze radzili" – powiedział Grelak.

Pytany, czy po powrocie do domów wielkopolscy strażacy byli witani jak bohaterowie, odpowiedział, że w każdym przypadku wyglądało to trochę inaczej; były łzy wzruszenia, ulubione dania na rodzinnych stołach.

"Kiedy dotarłem do domu, była w końcu taka chwila wytchnienia, ulgi. Nie wiem, kto się bardziej z tego powrotu cieszył – moja rodzina czy ja. Dwa i pół tygodnia poza domem, w takich warunkach misji, to jednak jest bardzo wyczerpujący czas: i fizycznie, i psychicznie. Postawienie nogi za progiem własnego domu to zrzucenie z siebie części emocji; choć te obrazy wciąż są bardzo świeże" – mówił.

Gralak podkreślił, że akcja w Szwecji charakteryzowała się przede wszystkim wielka dynamiką. "Dostaliśmy odcinek do pracy, trzeba było zbudować system zaopatrzenia wodnego, linie gaśnicze – kosztowało to bardzo dużo czasu, energii, wysiłku. Kiedy już byliśmy w miarę pewni, że system jest już przygotowany na przyjęcie frontu pożaru, wprowadziliśmy system zmianowy, abyśmy mogli korzystać z ludzi chociaż w jakimś stopniu wypoczętych" – tłumaczył.

"Na początku był to system 9-godzinny, później 12-godzinny. Zmienialiśmy się o godz. 9 rano i 21 wieczorem. Niestety, ta strefa która mi podlegała, była oddalona o około 60 km od naszej bazy. Musieliśmy się przemieszczać, co też było męczące. Sprzęt i samochody zostawały na miejscu, a ludzie przewożeni byli autobusami. Pierwsza godzina po przyjeździe do obozowiska to było +doprowadzenie się do stanu używalności+; jakiś posiłek, szybki sen, wcześnie rano pobudka, żeby móc przygotować się do działań, potem autobus do miejsca przejęcia strefy działania – tak w kółko" - opowiadał.

"Jednak już na strefie nie było absolutnie żadnej powtarzalności. Na początku budowanie linii obrony przed pożarem, potem działania gaśnicze, które miały bardzo różny charakter. Dużo się działo, zmieniał się wiatr, warunki atmosferyczne. Osobiście nigdy wcześniej nie miałem doświadczenia, jeśli chodzi o pożary tak potężnej skali, a to było 20 tys. hektarów lasów, które płonęły. To był przerażający i rozmiar, i widok" – dodał.

W Szwecji Grelak pełnił funkcję dowódcy operacyjnego wielkopolskiego modułu gaśniczego. Jak powiedział, odpowiadał nie tylko za taktykę, ale także za bezpieczeństwo, sprawną logistykę, za przepływ informacji.

"Problemy pojawiały się oczywiście różne, także personalne. Kiedy np. jeden ze strażaków otrzymywał telefon, że coś niedobrego dzieje się u niego w domu w Polsce – w takich sytuacjach dowódca też powinien umieć udzielić pomocy. Dla mnie jednak najważniejsze jest dzisiaj to, że przyjechaliśmy w komplecie. Spośród podległych mi strażaków nikomu nic się nie stało" – podkreślił.

Grelak powiedział PAP, że Szwedzi rzeczywiście byli bardzo zaskoczeni tak dobrym zasobem sprzętowym polskiego zespołu. "Dochodziły do mnie pytania, skąd mamy taki sprzęt, czy z magazynu, czy zebraliśmy najlepszy, jaki mamy. Te słowa cieszą, bo jeszcze 20-30 lat temu nie wyglądało to w naszym kraju tak kolorowo. Część Szwedów ma pewnie jeszcze takie wyobrażenie naszej straży, jakie budowali nasi koledzy w latach 90. Sporo się zmieniło się od tamtego okresu, można powiedzieć, że PSP wykonała w Polsce skok cywilizacyjny. Oczywiście jest jeszcze sporo do zrobienia, ale dziś jest to już poziom na tyle zadowalający, że możemy prowadzić działania w różnych dziedzinach ratowniczych" – powiedział.

Dodał, że zaskoczenie Szwedów mogło wynikać także z tego, iż to zazwyczaj oni świadczyli pomoc innym państwom, wysyłali swoje moduły, grupy ratownicze, wsparcia. "W tym roku to oni stanęli twarzą w twarz z ogromnym pożarem, niebezpieczeństwem. Wtedy chyba zdali sobie sprawę, że te środki i siły, które mają, mogą się okazać niewystarczające i zwrócili się o pomoc. Wydaje mi się, że to była chyba największa pomoc, jaka została udzielona w historii w ramach Europejskiego Mechanizmu Ochrony Ludności. Cieszy mnie bardzo, że Polska brała w tym udział. Cieszy mnie też, że byliśmy tam razem z kolegami z modułu wielkopolskiego, poznańskiego" – zaznaczył.

Grelak mówił, że pomoc, profesjonalizm i zaangażowanie polskich strażaków były w Szwecji powszechnie doceniane. "Nikt z nas nie spodziewał się też, że ten nasz wyjazd będzie się cieszył takim zainteresowaniem. W Szwecji witały nas tłumy ludzi. Im bliżej strefy pożaru, tym ludzi było więcej, tym bardziej emocjonalne były te spotkania, tym więcej było życzliwych słów. Częstowali nas kawą, przekąskami. Ta droga na pewno zapadnie nam wszystkim głęboko w pamięci. Jak wracaliśmy, było podobnie: ludzie witali nas na mostach, na skrzyżowaniach, jeździli za nami. Prowadzili nawet transmisję w internecie, a użytkownicy mediów społecznościowych wymieniali się informacjami, gdzie zmierzamy, w którym miejscu jesteśmy. Do tego oczywiście jeszcze spotkanie z księżniczką Wiktorią, która wywołała wielkie poruszenie w bazie" – tłumaczył Grelak.

Wielkopolscy strażacy, którzy brali udział w akcji, przez kilka dni będą odpoczywali.

"To jest jednak Straż Pożarna. My nie znamy czasu, nie znamy godziny, kiedy będziemy znowu potrzebni. Od poniedziałku musimy być już znowu w pełni gotowi do działań" – podkreślił Gralak.(PAP)

autor: Anna Jowsa