opinia
Kilka tygodni temu przytrafiła mi się sekwencja drobnych, ale uciążliwych życiowo niepowodzeń. Najpierw pomyliłem PIN do karty bankomatowej i w efekcie straciłem dostęp do konta, a następnie straż miejska odholowała mi samochód. Aby go odzyskać, nie mogąc pobrać pieniędzy z konta, musiałem pożyczyć na dwa dni niecały tysiąc złotych. Okazało się, że moi znajomi, wśród których znajdowali się znani dziennikarze, czołowi komentatorzy, eksperci na co dzień wypowiadający się na tematy polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, pożyczyć, owszem, chcieliby (wszak dzwoniłem do przyjaciół), ale zalega im redakcja, ostatnio mniej pisali i są na styk, sami musieli pożyczyć, będą mieli pensję za kilka dni i zostało im 200 zł… – okazało się, że ledwo wiążą koniec z końcem. Niecałe 250 euro okazało się znaczną kwotą dla ludzi, których ogląda się w telewizji, słucha w radiu, czyta w gazetach. Znani publicyści w sporym kraju Unii Europejskiej i NATO żyją otóż z dnia na dzień, bez jakiejkolwiek pewności dnia następnego. Chciałbym się mylić, ale nie wierzę, by uszło to uwadze obcych służb.
Realia rynku medialnego są takie, że gazety i portale płacą coraz mniej, a te, które płacą i pozwalają sobie i swoim autorom na niezależność opinii, same mają dla odmiany mniejsze przychody z reklam. Dobrze finansowo ma się bardzo wąska grupa gwiazd telewizji i celebrytów, większość „ludu dziennikarskiego” żyje zaś tak, że co prawda jest w stanie spłacać kredyty, ale niewiele ponadto.
Była szefowa TOK FM Ewa Wanat napisała kiedyś: „Popatrzymy obiektywnie na polskich dziennikarzy: większość z nas to straumatyzowani neurotycy, którzy żyją w poczuciu nieustannego strachu. Boimy się, że nam zamkną redakcję, że nas wywalą albo w najlepszym wypadku zabiorą etat”. Słowa powyższe padły w 2015 r., a cytowały je z uwielbieniem prawicowe media. Rzecz w tym, że trzy lata później nie jest lepiej, a znacznie gorzej. Tajemnicą poliszynela jest to, że wiele redakcji nie może wręcz opędzić się od dziennikarzy, których kolejny zakręt dziejów (tym razem zakręt w prawo) wyrzucił za burtę. Prawica, która słusznie diagnozowała bolączki systemu, zamiast go zmienić, postanowiła postępować w sposób, który sama piętnowała, tyle że jeszcze brutalniej i bezwzględniej. Tam, gdzie prawicowa miotła nie dotarła, dotarły jej skutki: nikt nie protestuje, gdy słyszy o zatrudnianiu na czarno, na umowach śmieciowych czy też w innym trybie, który pozbawia dziennikarzy minimalnej choćby stabilizacji. Lepsze bowiem to niż nic.
Dobrze mają się, tak jak skądinąd i za czasów minionych, media tożsamościowe, czyli te, które są po prostu nieuczciwe. Uprawianie propagandy bowiem, tak jak i prostytucji, można bowiem nazywać różnorako, ale na końcu sprowadza się ono do wymiany honoru na pieniądze. Niestety, wielu dziennikarzy nie zauważa tego, że dawno przekroczyło już granicę. Po jej przekroczeniu ma się zapewne bezproblemową możliwość pożyczenia 1000 zł na dwa dni, ale rzecz w tym, że nie od każdego chce się pożyczać. Na prawicy nie brak oczywiście uczciwych dziennikarzy, którzy z rosnącym dyskomfortem przyjmują istniejące realia, ale rzecz w tym, że ci najuczciwsi, nawet gdyby chcieli zwolnić się z pracy, nie mieliby dokąd się udać, bo po przeciwnej stronie panuje równie zapiekła atmosfera, w której trudno odnaleźć się ludziom środka. Po stronie opozycyjnej nie dominuje bowiem wcale uczciwe dziennikarstwo, a analogiczne prawicowemu sekciarstwo, które tym się jedynie różni, że chwilowo jest ono słabiej płatne.
Alternatywy zawodowe są nieliczne i kiepsko płatne. PR wciąga niewielu, ale gdy wciąga, to już zazwyczaj bez drogi powrotu. Świat think tanków istnieje w stanie szczątkowym. Te rządowe nie są znane ze stawiania odważnych, idących pod prąd tez, inne z kolei są jedno- bądź kilkuosobowe i zajmują się naprzemiennie pozyskiwaniem grantów i markowaniem pracy analitycznej. Zagraniczne think tanki są niemal w Polsce nieobecne. Kilka bardziej aktywnych z kolei bardzo już wyraźnie reprezentuje państwa będące ich sponsorami, co też niekoniecznie jest stanem optymalnym. Biznes nadal większą szansę widzi w byciu potulnym niż w finansowaniu jakiejkolwiek aktywności, która mogłaby, co nie daj Boże, narazić danego przedsiębiorcę na będące w istocie formą presji politycznej kontrole skarbowe czy też inspekcje przeciwpożarowe.
Duchota atmosfery nie jest oczywiście novum czasów PiS, bo i za PO wiele wyżej opisanych zjawisk miało miejsce. Nie sposób jednak uciec od konstatacji, że jeśli życzliwi ludzie co i rusz radzą czołowym publicystom, by się nie wychylali, pisali możliwie nijako, ostre zaś sądy zachowywali na prywatne rozmowy i wówczas – a i to niekoniecznie – spadnie im coś z pańskiego stołu, to znaczy, że realia życia publicznego w Polsce są jedynie kiepskim ersatzem tego, co istnieje na Zachodzie. Społeczeństwo obywatelskie zaś, które miało być polskim produktem eksportowym na Wschód, wymaga raczej budowy niż eksportu.
Polska znalazła się w sytuacji, w której otoczenie międzynarodowe jest coraz mniej stabilne i bezpieczne. W tym samym czasie na dobre rozgorzała zimna polsko-polska wojna domowa. Pocieszeniem jest to, że mało prawdopodobne jest, by Rosja zainwestowała w otwarcie prorosyjski koncern medialny. Tyle że i to nie jest nadmiernie w istocie pocieszające, bo nie zrobi tego, nawet nie dlatego, że Polacy są intuicyjnie nieufni wobec jawnie prorosyjskich treści. Raczej dlatego, że istniejący stan spraw, czyli nędza elit opinii jest z punktu widzenia Kremla stanem optymalnym. ©℗