75 lat temu, 14 lipca 1943 r., Stanisław Mikołajczyk objął tekę premiera londyńskiego rządu RP. W bardzo trudnym momencie. Właśnie zginął Władysław Sikorski, a już wkrótce losy Polski miały się rozegrać na konferencji w Teheranie.

Podobno Władysław Sikorski nazywał Stanisława Mikołajczyka „zaciętym i mściwym”. Generał wiedział, co mówi, miał bowiem kontakt z Mikołajczykiem od czasów przedwojennych, kiedy ten młody działacz ludowy robiący błyskotliwą karierę stał na czele słynnego strajku chłopskiego w 1937 r. – krwawo stłumionego przez podległe sanacyjnemu rządowi oddziały wojska i policji.

Ale nie tylko ten ponury epizod przedwojennego systemu władzy uformował gniewny temperament Mikołajczyka. Od najmłodszych lat był on przyzwyczajony do bicia się o swoje. Jako syn wielkopolskiego chłopa otrzymał i tak spore wykształcenie, bo ukończył szkołę powszechną w pełnym wymiarze. Większość jego rówieśników (rocznik 1901) nie mogła liczyć nawet na tyle, Mikołajczykiem jednak targała ambicja. Po ukończeniu szkoły uczęszczał na kursy Uniwersytetu Ludowego, przede wszystkim jednak kształcił się sam. I to na tyle skutecznie, że nikt nigdy w najmniejszym stopniu nie skomentował niedoborów jego erudycji, a przyszło mu się obracać wśród najtęższych umysłów ówczesnej Europy.

„Młody, ambitny self-made man. W tej działalności przedwojennej w Poznaniu, my wiciarze, studenci chłopscy, postrzegaliśmy Mikołajczyka jako człowieka ze szkołą podstawową i kursem Uniwersytetu Ludowego w Dalkach, który na co dzień dokształca się, pracując po 18–20 godzin na dobę, sypiał w podróżach, w pociągu, po przyjeździe bierze prysznic i idzie do dalszej pracy. Tytan pracy społecznej, poselskiej, politycznej i samokształceniowej”.

Tak scharakteryzował go Stanisław Zbierski – kolega z czasów wczesnej działalności politycznej. Nic też dziwnego, że jeszcze przed trzydziestką Mikołajczyk został posłem na Sejm RP z ramienia Polskiego Stronnictwa Ludowego „Piast”, a po zjednoczeniu ruchu ludowego z miejsca został jednym z czołowych jego działaczy. Ale nie był typem miękkiego karierowicza. W przerwie między kształceniem a politycznymi awansami wziął udział w powstaniu wielkopolskim, a chwilę później walczył jako prosty ochotnik w wojnie polsko-bolszewickiej. Wszystko to w zestawieniu z ostrymi, również fizycznymi, szykanami, jakie spotykały opozycyjnych wobec rządu ludowców, wyrobiło w nim twarde i wojownicze rysy charakteru. W 1939 r. istotnie mógł być – jak mówił Sikorski – zawzięty i mściwy.

Jednak był też rozsądny, i to w stopniu graniczącym z naiwnością. Miał dobre rozeznanie w sytuacji międzynarodowej i doskonale zdawał sobie sprawę, że wobec nowej sytuacji na frontach II wojny światowej to Stalin będzie głównym rozgrywającym po pokonaniu Niemiec. I nie chodziło nawet o nastroje panujące na londyńskich salonach. Mikołajczyk po prostu czytał prasę i widział, że nastroje tamtejszej ulicy są wręcz rusofilskie, czego politycy zachodnich demokracji nigdy nie będą mogli zlekceważyć. Jako premier szukał więc kompromisu.

W tamtym czasie nikt jeszcze nie wiedział, jak będzie wyglądała stalinowska wizja powojennej Europy. Zdawano sobie sprawę, że podzielona ona będzie na strefy wpływów, ale nie sądzono, że ta sowiecka będzie oznaczała praktyczną okupację. W połowie 1943 r. można jeszcze było liczyć na jakąś formę suwerenności i w kierunku wypracowania jak najszerszej jej formy szły właśnie wysiłki Mikołajczyka jako premiera. Otwarcie wypowiadał się przeciwko krytyce Sowietów, w czym zresztą kontynuował politykę Sikorskiego. Ten ostatni wyraźnie pisał:

„Wszyscy obywatele polscy, bez względu na swe poglądy osobiste na Rosję sowiecką, jej ustrój, politykę i gospodarkę, które wykazują n. b. [notabene – przyp. red.] niejeden rys dodatni, muszą być podporządkowani, i to bezwzględnie, polskim interesom narodowym. A te nakazują im co najmniej wstrzymać się od wypowiadania wszelkich sądów nieprzychylnych o ZSRR”.

Mikołajczyk obejmował urząd premiera w sytuacji skrajnie trudnej. W katastrofie gibraltarskiej zginął Sikorski. Niezależnie od tego, jaką miał siłę przebicia w polityce międzynarodowej, był postacią osobiście cenioną i szanowaną, będącą przynajmniej w stanie trzymać w ryzach emigracyjny rząd. Mikołajczyk tymczasem był człowiekiem bardzo jak na polityka młodym – liczył wówczas czterdzieści dwa lata – nie był powszechnie znany w Europie i z jego zdaniem nie liczono się tak jak z opinią zmarłego generała. Co więcej, nie liczyli się z nią również polscy politycy emigracyjni, i stosunkowo zwarte dotąd szeregi władz polskich natychmiast rozgorzały wewnętrznymi sporami.

Ich linia była prosta. Większość opowiadała się za twardą polityką wobec ZSRS – mniejszość z Mikołajczykiem szukała dróg porozumienia. O tym, że nie było czego szukać, bo wszystkie ustalenia dotyczące Polski zapadły już podczas konferencji w Teheranie, Mikołajczyk dowiedział się po fakcie, dopiero w październiku 1944 r. podczas wizyty w Moskwie – kiedy na nią odlatywał z Londynu. 26 lipca Rada Komisarzy Ludowych podpisywała tajną umowę o granicach wschodnich Polski. Funkcja premiera, którą Mikołajczyk sprawował przez niespełna półtora roku, okazała się zupełną iluzją. Przez ten czas realnie nie kierował niczym. Ta wiadomość go załamała. 24 listopada 1944 r. złożył rezygnację.

Był jednak konsekwentny. Nie zrezygnował z polityki i będąc już poza rządem, w dalszym ciągu usiłował wywalczyć dla Polski jakąś formę suwerenności. Początkowo wydawało się to w jakimś stopniu możliwe – komuniści mimo jawnej podległości Moskwie wciąż mówili o demokracji, zapowiadali wolne wybory, a samemu Mikołajczykowi zaproponowali funkcję ministra rolnictwa i tekę wiceprezesa Rady Ministrów.

„Jeżeli Stalin, jeżeli Związek Radziecki to był smok, potwór, to Mikołajczyk w zasadzie dobrowolnie włożył siebie samego w paszczę tego smoka” – mówił niegdyś w jednym z wywiadów dla Polskiego Radia historyk prof. Jerzy Eisler.

Nie wiadomo, jakie konkretnie plany wobec Mikołajczyka mieli w 1945 r. Stalin i Bierut, ale szybko się przekonali, że nie będzie on ani uległym współtwórcą „nowej Polski”, ani łatwym do pokonania przeciwnikiem. Problem w tym, że w kraju stał się postacią niezwykle popularną. Kiedy lądował w Warszawie, witały go tłumy, a dla całej Polski stał się symbolem alternatywy względem komunistów. Trzeba pamiętać, że ludowcy byli największą siłą opozycyjną w II RP, a od tamtego czasu minęło zaledwie pięć lat. Stanął więc Mikołajczyk kością w gardle dojrzewającego powoli, ale brutalnie systemu komuny. Już rok później zaczęły się represje wobec działaczy ludowych, mnożyły się aresztowania i oskarżenia o sprzyjanie faszyzmowi.

Samego Mikołajczyka początkowo to omijało. Był zbyt lubiany, by nagle zniknąć, ale wiadomości dochodzące z zagranicy musiały niepokoić. Przywódca rumuńskich ludowców Iuilu Maniu został przez lokalnych komunistów skazany na dożywocie, a jeszcze gorszy los spotkał Nikołę Petkova – jego bułgarskiego odpowiednika – który został zamordowany. Obaj byli u siebie równie popularni jak Mikołajczyk w Polsce. Według danych pochodzących z bezpieki Mikołajczyk był pewny swojego aresztowania, a być może i śmierci.

„Nie ulega wątpliwości, że Stanisław Mikołajczyk byłby prędzej czy później aresztowany i sądzony, najdalej w 1949, może nawet w 1948 r. Taka była logika systemu” – pisał w jednej ze swoich książek historyk prof. Antoni Dudek.

Na ucieczkę zdecydował się jednak dopiero 17 października 1947 r., kiedy otrzymał podobno informację, że zostanie pozbawiony immunitetu i postawiony przed sądem pod zarzutem współpracy z polskim podziemiem zbrojnym. Skontaktował się z ambasadą USA, konkretnie z jej sekretarzem George’em Andrewsem. Tam błyskawicznie utworzono sztab kryzysowy i umieszczono Mikołajczyka na amerykańskim statku „Baltavia”. Wyglądało to jak scena z filmu sensacyjnego. Na jednej z warszawskich ulic premier wskoczył do ciężarówki wiozącej skrzynie do ambasady brytyjskiej, ta wywiozła go do Gdyni i, po zmyleniu strażników, Mikołajczyk wsiadł na pokład i 21 października 1947 r. odpłynął na Zachód. Do końca życia, a więc do roku 1966, działał na rzecz Polski, publikował artykuły i książki, z których zwłaszcza jedna ma tytuł adekwatny do tego, jak mógł się czuć: „Polska zgwałcona”.