Całe to wydarzenie jest niezwykłe, powiedziałbym: hollywoodzkie. Bo jak wytłumaczyć to, że po tym, jak wyciągnięto ostatnią osobę, padły pompy wysysające wodę i całe jaskinie zostały zalane? Cud - mówi w wywiadzie dla DGP prof. Bogdan Góralczyk – politolog, sinolog, publicysta i dyplomata. W latach 2003–2008 był ambasadorem RP w Tajlandii, na Filipinach i w dawnej Birmie. Obecnie dyrektor Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego.
Próbował pan sobie wyobrazić siebie w sytuacji, w jakiej znaleźli się chłopcy w Tham Luang Nang Non? Uwięzionego przez wiele dni pod ziemią, w jaskiniach zalanych wodą? Co by pan wówczas zrobił?
Jestem przekonany, że – podobnie jak większość ludzi Zachodu – bym nie przeżył. To, co zaszło w tych jaskiniach, od początku do końca było wydarzeniem ekstremalnym. Zwłaszcza przez pierwszych dziewięć dni, zanim nie odnaleziono zaginionych: uwięzieni nie wiedzieli przecież, czy ktokolwiek ruszy im na pomoc, czy mają choćby cień szansy na przeżycie. Nadzieja pojawiła się dopiero potem, ale oni potrafili przetrwać ten czas, nie gubiąc człowieczeństwa i zdrowych zmysłów. Tych chłopców uratowały medytacja, dyscyplina i wiara buddyjska. Potrafili się wyłączyć mentalnie z tego, co się działo, przejść myślami w inny świat, odejść w odmienny stan świadomości, próbując doświadczyć uczucia nirwany. Ja sam nie medytuję, ale wiem, jak to działa na ludzi. Dlatego jestem przekonany, że mimo przeżycia takiego koszmaru, to wydarzenie nie będzie zapewne miało większych niekorzystnych skutków na zdrowie psychiczne tych młodych ludzi. Ale jeszcze raz powtórzę – ja bym tego nie przeżył. Inna sprawa, że bym tam nie wszedł. Raz, że za ciasno. Dwa, że wiszą tabliczki z ostrzeżeniami, aby tego nie robić w porze deszczowej.
To dlaczego tam zeszli?
Tego jeszcze nikt nie wie. Lipiec to na tych terenach okres pory deszczowej, która trwa aż do listopada. Gdy przychodzi tropikalna ulewa, jaskinie są całkiem pozalewane, pojawiają się wodospady, wchodzenie tam to samobójstwo. Nie chcę spekulować, co spowodowało, że ci młodzi ludzie podjęli takie ryzyko. Trener namówił chłopaków, czy może to oni namówili jego? Chcieli pozwiedzać, nie zdawali sobie sprawy z ryzyka, czy może było to wyzwanie rzucone losowi? Wiadomo tylko, że planowali tę wyprawę od dawna, mieli ze sobą niewielkie racje żywnościowe, co zresztą pozwoliło im przetrwać.
Gdyby u nas wydarzyła się podobna historia, to trener zostałby osądzony, skazany i medialnie stracony, zanim jeszcze pierwsi ratownicy by zeszli pod ziemię. A Tajowie – zarówno bliscy chłopców, jak i osoby postronne – mieli dla niego same ciepłe słowa. Że poświęcał się dla tych dzieciaków, że o nie dbał, chciał ich dobra...
To on ich uratował. Niewiele od nich starszy – zawodnicy są w wieku 11–16 lat, on jest 25-latkiem – zdążył spędzić pięć lat w klasztorze buddyjskim jako mnich. To doświadczenie pozwoliło mu zapanować nad chłopcami, nauczył ich medytacji, technik oddechowych, przechodzenia w stan innej świadomości. Bez tego mogło być strasznie – proszę sobie wyobrazić temperamentnych, żądnych życia nastolatków postawionych w obliczu takiego ostatecznego doświadczenia. Gdyby raz wybuchły emocje, to byłby koniec. Proszę też zwrócić uwagę na zachowanie otoczenia. Zamiast wrzawy, obrzucania się oskarżeniami i obelgami, akcji ratunkowej towarzyszyło wielkie skupienie, modły, wyciszenie. Nawet media nie podgrzewały atmosfery, nie nakręcały emocji, tylko rzetelnie relacjonowały wydarzenia. Jeśli pojawiali się eksperci, to – co mi się bardzo podobało – byli to specjaliści z dziedziny ratownictwa, a nie politycy.
Ten spokój to zasługa buddyjskiej filozofii czy tego, że uczestnicy wydarzeń są przedstawicielami tzw. kultury ryżu – aby przetrwać, ludzie muszą współdziałać, ważniejsze jest dobro społeczności niż jednostki? Dla mnie zaskakująca była postawa rodziców, którzy nie chcieli wiedzieć, czyje dzieci wyciągano na powierzchnię, dopóki wszystkie nie zostana uratowane.
Myślę, że i jedno, i drugie składa się na takie nastawienie. Tajowie w 95 proc. są buddystami, praktykują jego najstarszą odmianę – Małego Wozu – theravada. Nie mamy tyle miejsca i czasu, aby tłumaczyć, czym jest buddyzm i jego poszczególne rodzaje, ale tym, co jest wspólne dla tej religii, są poczucie tymczasowości i marności ziemskiego istnienia, chęć zakończenia wiążącego się z nim cierpienia i zatopienie się w niebycie, nirwanie. A także współczucie dla innych. Od małego uczy się wyciszania emocji, bo one przeszkadzają w poznaniu. Przy czym Tajowie są zrośnięci ze swoją religią, nie tylko na poziomie deklaratywnym czy obrzędowym, ona jest częścią nich, ich codziennego życia, przenika wszystko. Nawet flaga państwowa mówi o religii – te figurujące na niej trzy pasma symbolizują naród, króla i buddyzm właśnie. Natomiast, jeśli chodzi o samą akcję ratunkową, to była prowadzona przez międzynarodowy zespół. W grupie tych 18 czy 20 osób, płetwonurków-ratowników było może dwóch Tajów, reszta to byli Brytyjczycy, Australijczycy, Chińczycy i Amerykanie. W Tajlandii nie ma tylu specjalistów w tej dziedzinie. Jeden z nurków, Australijczyk, był jednocześnie anestezjologiem, to on zdecydował, aby podawać chłopcom środki uspokajające, żeby uniknąć ataków paniki podczas transportowania ich przez ciasne, zalane korytarze. Oni musieli przeciskać się przez miejsca o średnicy 38 cm, aby to zrobić, wkładali tych młodych piłkarzy między kolana, a rękami przepychali się na drugą stronę. Australijczyk podjął również decyzję, kogo wyprowadzić w pierwszej kolejności. Wszyscy byli mocno wychudzeni, ale dwie osoby były w ciężkim stanie, gdyby musiały poczekać na pomoc jeszcze kolejny dzień, mogłyby nie przeżyć. Z tym lekarzem także wiąże się dramatyczna historia – kiedy wyszedł na powierzchnię po uratowaniu grupy chłopaków, dowiedział się, że zmarł jego ojciec. Zresztą to całe wydarzenie jest niezwykłe, pełne niespodziewanych zwrotów akcji, powiedziałbym: hollywoodzkie. Bo jak wytłumaczyć to, że wkrótce po tym, jak wyciągnięto z jaskiń ostatnią osobę, czyli trenera, padły pompy wysysające wodę spod ziemi i całe jaskinie zostały zalane? Cud. Ryzyko śmierci towarzyszyło im przez cały czas. Ale w bycie buddystą wpisany jest także pewien determinizm, przeświadczenie, że są sprawy, na które nie mamy wpływu, więc nie warto się nimi za bardzo przejmować ani o nich myśleć. Stąd druga strona buddyjskiej natury, pewna lekkomyślność, luz życiowy, postawa, którą my nazywamy carpe diem. Może zresztą z powodu takiej postawy oni weszli do jaskiń. To tajska mantra i filozofia życia: mei pen rai – jakoś to będzie, nie ma się czym przejmować…
Gdybyśmy rozmawiali o Tajlandii kilka tygodni temu, zapewne poruszylibyśmy skrajnie inne tematy. Mówilibyśmy o seksturystyce albo o juncie wojskowej rządzącej krajem.
W kraju panuje dość skomplikowana politycznie sytuacja: dwa lata temu zmarł 88-letni Bhumibol Adulyadej, król, którego ludzie bardzo kochali. Jego następca Maha Vajiralongkorn – dziś panujący pod imieniem Rama X – postrzegany jest jako skandalista i bon vivant, nie cieszy się sympatią ani szacunkiem. Rama X, sam będący oficerem tajskiego wojska, opiera się na armii. I to ona faktycznie sprawuje rządy, a premier ze swoim gabinetem jest po prostu jej emanacją. Proszę zauważyć: te wszystkie konferencje prasowe były jednocześnie pokazywaniem mężczyzn w mundurach, którzy opowiadali, jak fantastycznie panują nad sytuacją. To była akcja ratunkowa, ale jednocześnie wojna o wizerunek. Jest jeszcze jedna ciekawa rzecz: wydarzenia w jaskiniach, gdzie była tylko jedna ofiara śmiertelna (zmarl jeden z tajskich nurków), w spektakularny sposób przykryły tragedię, jaka wydarzyła się koło wyspy Phuket, gdzie zatonęła łódź z chińskimi turystami, w wyniku czego 45 osób nie żyje. Ale świat zajął się chłopakami, trudno się dziwić. Tajlandią zresztą świat interesuje się zwykle z powodu jakichś nieszczęść, tak było w 2004 r., kiedy kraje tego regionu dotknęło wielkie tsunami. Ale to Tajlandia jako jedyna postanowiła identyfikować wszystkie jego ofiary. Byłem w tym czasie ambasadorem w Bangkoku, pamiętam, jak wszystkie media się tym zajmowały.
Jak pan sądzi, jaki będzie finał tej historii, jaki los czeka bohaterów tego dramatu – trenera, chłopców?
Dziennik Gazeta Prawna
Co z trenerem, to się okaże po pogrzebie tego tajskiego ratownika, buddyści się z tym nie spieszą, więc przyjdzie nam poczekać parę dni jeszcze, zanim uroczyście go skremują, bo oni zazwyczaj palą swoich zmarłych. Chłopcy już są bohaterami masowej wyobraźni, jeszcze są w szpitalu, jeszcze dochodzą do siebie, ale spodziewam się, że młode organizmy szybko się zregenerują. Trochę się o nich martwię, żeby nie stali się celebrytami, żeby się im nie poprzewracało w głowach. Bo spodziewam się, że za chwilę zostaną zaproszeni na audiencję do króla, już zapraszały ich do siebie różne kluby piłkarskie, pewnie wszystkie telewizje będą chciały ich gościć w swoich programach. To może być groźne. A trener? Dopóki nie znajdzie się odpowiedź na pytanie, dlaczego tam zabrał dzieci, nic nie wiadomo. Ale może tak być, że jeśli on ich naraził na niebezpieczeństwo, będą go gryzły wyrzuty sumienia i na resztę życia zamknie się w klasztorze buddyjskim, aby pracować nad sobą.