Rząd Mateusza Morawieckiego musi zdobyć poparcie sześciu krajów, by uniknąć porażki w kwestii polskiej praworządności. Niewykluczone, że już je znalazł

Kolejnym krokiem w prowadzonej wobec Polski procedurze jest głosowanie, w którym państwa członkowskie mogą stwierdzić istnienie poważnego ryzyka naruszenia praworządności. Do tego potrzebna jest większość czterech piątych, co oznacza, że poparcie sześciu krajów wystarczy, by polski rząd takie głosowanie wygrał. Co więcej, przedwczoraj minister spraw zagranicznych Jacek Czaputowicz sygnalizował, że państw, które mają zastrzeżenia do działań Brukseli, może być więcej niż sześć.

Polscy dyplomaci nie chcą mówić, o jakie kraje chodzi, ale od dawna wiadomo, że w tej kwestii Polska może liczyć na Węgry, które same są na cenzurowanym Brukseli. Podczas niedawnego posiedzenia ambasadorów państw europejskich, na którym zapadła decyzja o postawieniu kolejnego kroku wobec Polski, sprzeciw wyrażali także przedstawiciele Czech i Słowacji, a jeszcze wcześniej sygnały wsparcia dla Warszawy płynęły z państw bałtyckich: Litwy, Łotwy i Estonii. Nie tylko kraje naszego regionu mogą być przeciwne stwierdzeniu wobec Warszawy zagrożenia praworządności. Takie państwa jak Bułgaria, Rumunia czy Malta mogą poprzeć Polskę w obawie przed zastosowaniem tej procedury wobec nich i uniknięciem precedensu głosowania. Ale jak powiedział Czaputowicz, Polska nie zbierała grupy państw, bo koncentruje się na przekonywaniu do swoich racji.

Nie ma jeszcze jednak pewności, ani czy do głosowania dojdzie, ani kiedy miałoby być przeprowadzone. Tym bardziej, że art. 7, na podstawie którego toczy się postępowanie wobec Polski, mówi: „Przed dokonaniem takiego stwierdzenia (czyli poważnego ryzyka naruszenia art. 2) Rada wysłuchuje dane państwo członkowskie i stanowiąc zgodnie z tą samą procedurą, może skierować do niego zalecenia”. To znaczy, że po wysłuchaniu kolejna batalia może dotyczyć ewentualnych zaleceń. Samo ich wystosowanie do Polski postawiłoby rząd w niekorzystnej sytuacji, bo potwierdzałoby zarzuty Komisji i pewnie byłoby oparte przynajmniej na części jej argumentacji.

Dlatego sześć głosów państw UE, o których mówił szef naszego MSZ, może się rządowi przydać już w kolejnej części tej procedury. Najważniejsze z punktu widzenia sporu Warszawa–Bruksela jest głosowanie nad stwierdzeniem „wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez państwo członkowskie wartości, o których mowa w artykule 2”, o którym mowa w ustępie 1. art. 7. Jeśli Polska je przegra, możliwe jest przejście do „atomowej” części procedury, czyli głosowania nad tym, czy Polska art. 2 naruszyła. Są w nimi wymienione unijne wartości, w tym praworządność.

Ale podobnie jak w ustępie pierwszym takie głosowanie także musi być poprzedzone wysłuchaniem Polski. Co więcej, ponieważ ust. 1 mówi, że Rada regularnie bada, czy powody dokonania takiego stwierdzenia (czyli ryzyka naruszenia art. 2) pozostają aktualne, to znaczy, że nie można przejść bezpośrednio z jednego do drugiego głosowania. Kraj członkowski ma mieć czas na to, by móc zareagować i dokonać korekty działań. Jak długi – nie jest opisane, ale logiczne jest, że musi być to co najmniej kilka tygodni – okres potrzebny np. do przeprowadzenia zmiany przepisów.

Polityczna układanka świadczy na razie o tym, że dla Warszawy procedura skończy się najdalej na tym punkcie. Ponieważ mamy zapewnienia Węgier, ale także innych krajów, że zagłosują przeciwko temu wnioskowi. A do jego przegłosowania potrzeba jednomyślności. Głosy wstrzymujące w tej procedurze liczone są jak głosy „za”. Dopiero gdyby udało się przegłosować ten punkt, możliwe są konkretne decyzje, które dotyczą nałożenia sankcji, np. finansowych lub odebrania prawa głosu. Akurat one podejmowane byłyby podobnie jak te z ust. 1 – większością kwalifikowaną, czyli czterech piątych.

To pokazuje, że jeśli faktycznie – tak jak powiedział minister Jacek Czaputowicz – mamy poparcie co najmniej sześciu krajów, możemy uniknąć wszystkich decyzji, jakie mogą zapaść na podstawie zapisów art. 7.

Na razie z nieoficjalnych rozmów trudno wywnioskować, jakie są intencje obu stron. Obie miałyby wiele do stracenia w przypadku porażki – Polska stawałaby się krajem wyklętym, a Komisja Europejska pokazałaby instytucjonalną i polityczną słabość.

Komisji Europejskiej zależy jednak na tym, by postępowanie się toczyło jak najdłużej. Jej urzędnicy zdają sobie sprawę z tego, że finalnie szanse na wygranie głosowania w Radzie są minimalne. A przegrana każdego z głosowań to porażka Komisji. Dlatego z punktu widzenia Fransa Timmermansa najlepiej, aby postępowanie przed Radą przeciągało się w czasie. Dopóki tak jest, może on liczyć, że ma jakieś środki nacisku na Warszawę.

Z kolei dla polskiej strony najlepszym wyjściem byłoby szybkie rozstrzygnięcie, ale tylko jeśli będzie oznaczało porażkę Komisji i zamknięcie postępowania przed Radą. W innym przypadku pozycja Polski zostałaby jeszcze bardziej osłabiona – obawia się tego część naszych rozmówców. Niektórzy przekonują, że głosowanie mimo wszystko jest ryzykowne.