Propozycje pytań prezydenta do konstytucyjnego referendum stały się przedmiotem drwin. Na forach internetowych ortodoksyjni PiS-owcy są równie bezlitośni jak zwolennicy KOD. Jest coś na rzeczy w złośliwej uwadze Romana Giertycha, że Andrzej Duda zdołał połączyć rządzących z opozycją.



Czy każdy zarzut pod adresem tej listy jest trafny? To prawda, że idąc za głosem Solidarności prezydent podjął tematy jakoś już uregulowane w obecnej konstytucji – ochrony praw nabytych czy ochrony pracy. Można je powtórzyć mocniej lub inaczej – pytanie: po co?
To prawda, że proponując wpisywanie do ustawy zasadniczej członkostwa w Unii Europejskiej i w NATO, otworzył dwie dyskusje: o samym członkostwie i o tym, czy powinno się o nim przesądzać konstytucyjnie. Pierwsza z tych debat może na prezydenta sprowadzić podejrzenie, że sprzyja podważeniu udziału Polski w UE. Już to pokazuje, że należałoby unikać takich przesądzeń dotyczących polityki międzynarodowej w ustawie zasadniczej. To nie jest część ustroju.
Można wskazać długą listę dylematów, o które prezydent pytać nie chce. Są za to deklaracje, głównie socjalne czy socjalno-ekonomiczne, zawsze rodzące pytania, czy konstytucja jest dla nich miejscem, bo przecież nie udało się przesądzić, jak Trybunał Konstytucyjny miałby egzekwować ich przestrzeganie. Warto tu jednak zwrócić uwagę, że już obecna konstytucja z 1997 r. pełna jest takich zapisów. Mamy do czynienia z dyskusją nie „czy”, a „ile”. Są też propozycje kontrowersyjne z punktu widzenia dotychczasowego zwyczaju, nie tylko polskiego. Czy w konstytucji powinniśmy gwarantować raz na zawsze wiek emerytalny? I czym w ogóle jest ustawa zasadnicza? Instrukcją obsługi państwa czy zbiorem doraźnych decyzji o kierunku jego polityki?
Z drugiej strony prezydent idzie drogą, która na początku kusiła i PiS – zorganizowania swoistego plebiscytu nad hojnością obecnej ekipy. Nieprzypadkowo w jałowym pytaniu o prawa nabyte znalazł się przykład 500 plus, o czym przebąkiwał kiedyś marszałek Senatu Stanisław Karczewski. Można sobie wyobrazić, że socjalna prawica wzywa gromko Polaków do urn, w obronie tego, „co my wam daliśmy, a oni mogą wam odebrać”. Byłaby to jakaś recepta na powodzenie tego referendum.
Tyle że dziś PiS do takiej próby mobilizacji się nie kwapi. Panuje w nim strach przed niską frekwencją i uznaniem jej przez opozycję za swoje zwycięstwo. PO i inne ugrupowania odmawiają debaty nad treścią pytań – kwestionując prawo głowy państwa do takiej formy konsultacji. Niesłusznie, bo ma ona prawo pytać o wszystko.
Dochodzi argument, że prezydent, który konstytucję miał złamać, nie ma prawa debatować nad kształtem nowej. Można podważać tę argumentację, ale wobec takiej polaryzacji, jeśli rządzący położą na szalę swój autorytet, ryzykują podwójnie.
Do tego dodajmy niezbyt fortunny pomysł zbyt wielu pytań – w finale ma ich być około 10. Wystarczyłyby cztery, pięć, za to bardzo mocne, aby był cień szansy na zainteresowanie mas. Ale wiara polityków w obywatelską aktywność wyborców jest tak czy inaczej mała.
Mamy tu do czynienia z samospełniającą się przepowiednią. PiS ma powody, aby nie wierzyć w dobry wynik. Ale rezygnując z zaangażowania, zwiększa ten efekt i przybliża czarny werdykt. Nie bez znaczenia jest dystans wielu polityków PiS wobec samego Andrzeja Dudy. To sprzyja traktowaniu jego pomysłu jako gorącego kasztana. Krążą pogłoski jakoby kierownictwo partii nie zamierzało w tej sprawie wprowadzać w Senacie dyscypliny. A to ta izba zatwierdza prezydencką inicjatywę. Można wezwać do jej poparcia i w tym jednym przypadku patrzeć ze spokojem, jak jest ona pogrążana przez „niezależnych” senatorów.
Nie wiadomo, czy tak się stanie. Można jednak podejrzewać, że wynik byłby podobny, gdyby pytania były bardziej przemyślane, a rozdźwięk między prezydentem i jego dawną partią – mniejszy. Andrzej Duda powinien to przewidzieć, rzucając hasło referendum 3 maja 2017 r. Kierował się chęcią zamanifestowania samodzielności, znalezienia własnej agendy. Oraz idealistyczną wizją społeczeństwa obywatelskiego.
Tym, co narzekają na pytania, przypomnę, że prezydent jest nie tylko mocno socjalny, ale wierzył w to, co mówił podczas kampanii o prawie Polaków do decydowania o sobie. Nie trafiały do niego uwagi, że nie da się napisać spójnej konstytucji, pytając wyborców o poszczególne kwestie.
Jeszcze więcej idealizmu, wiary w „obudzenie narodu” jest w kurczowym trzymaniu się tematu. Może byłoby lepiej dla Dudy, gdyby Senat to odrzucił? Mógłby narzekać na partyjniactwo, które mu „nie dało rozmawiać z Polakami”. Ale PiS-owcy to akurat wiedzą. Stąd ich wahania, czy mu to ułatwić.
Klęska referendum to chyba ostateczne pogrzebanie idei nowej konstytucji, dla której w parlamencie, i tym, i przyszłym, nie ma większości. Nie chce jej opozycja, która okopała się wokół obecnej ustawy zasadniczej. I nie chce jej PiS, choć kiedyś ją zapowiadał i może byłby zadowolony z takich symbolicznych zapisów jak odwołanie się do chrześcijańskiego dziedzictwa Polski i Europy. Szkoda, przecież każda konstytucja się starzeje.
Pośród pytań Dudy są dwa istotne. Czy prezydent powinien być silniejszy niż dziś? I czy milion obywateli powinien mieć prawo inicjowania referendów wiążących parlament? W obu tych sprawach rządzący PiS jest sceptyczny, tyle że skazany na udawanie. Silna prezydentura to tradycyjny postulat prawicy, a podczas kampanii PiS używał haseł „ludowładczych” do piętnowania Platformy. Wszakże dla Jarosława Kaczyńskiego obecna konstytucja to niezbyt ciasny, wiele razy kompromitowany gorset, który nie przeszkadza zbytnio w skutecznym rządzeniu. Po co więc go zmieniać?