Szacuje się, że w Polsce jeden na sto kupionych w aptece specyfików jest podrobiony. To także leki onkologiczne - wynika z rozmowy ze Zbigniewem Fijałkiem, profesorem w Zakładzie Bioanalizy i Analizy Leków, szefem Zespołu ds. Sfałszowanych Leków Wydziału Farmaceutycznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, w latach 2005–2015 dyrektor Narodowego Instytutu Leków.
Okładka magazyn / Dziennik Gazeta Prawna

Czy fałszowanie leków i suplementów diety to problem?

Panowie żartują?
Nie, pytamy poważnie.
Nie wierzę. Zajmujecie się rynkiem farmaceutycznym od lat. Podpuszczacie mnie.
Fałszowanie leków to przestępstwo. A rocznie prokuratura kieruje od trzech do sześciu aktów oskarżenia. Czyli problemu nie ma.
Tak, jeśli spojrzymy w statystyki prokuratorskie, to problemu w zasadzie nie ma.
Czyli urzędy i służby przymykają oko na proceder?
Z jednej strony wolą nie wiedzieć, a z drugiej nie potrafią dostrzec problemu. Przez lata miały klapki na oczach, jeśli chodzi o fałszowanie leków. I choćby na ulicy przy komisariacie policji ktoś założył fabrykę i produkował fałszywe leki na masową skalę, to obstawiam, że nikt by się tym nie zainteresował. Powód jest prozaiczny: niewiedza. Od lat prowadzę szkolenia dla policjantów, celników i prokuratorów. Szczerze przyznam, że dopiero teraz problem zaczyna – choć bardzo powoli – przebijać się do świadomości instytucji państwowych, które są odpowiedzialne za ściganie różnego rodzaju przestępstw.
Jakim problemem jest fałszowanie leków?
W największym skrócie: około miliona osób na świecie rocznie umiera wskutek przyjmowania sfałszowanych leków. Do niedawna w Nigerii ok. 60 proc. leków to były fałszywki. W Chinach czy Indiach odsetek ten wynosi ok. 20 proc. Przy czym – co ważne – mówimy o legalnej dystrybucji. Czyli nie mam na myśli kupowania na bazarach, lecz w aptekach, lub przyjmowanie produktów leczniczych w szpitalach.
Afryka nie przemówi do wyobraźni polskiego czytelnika. Jak jest u nas?
Szacuje się, że jeden na sto kupionych w aptece leków jest sfałszowany.
To niedużo.
Jeśli nie trafi na żadnego z panów – to rzeczywiście niedużo. Macie szansę jeden do 50. A we trzech mamy jeden do 33. Codziennie kilka tysięcy Polaków kupuje w aptekach fałszywe leki. Tak naprawdę, w najlepszym razie wyrzucają pieniądze w błoto. A przecież problemem przy fałszowaniu leków nie jest wcale sprzedaż apteczna, lecz ta pozaapteczna. Targowiska, zakupy w sklepach internetowych…
Przedstawiciel Głównego Inspektoratu Farmaceutycznego (GIF) na łamach DGP stwierdził niedawno, że połowa leków kupowanych w internecie może być sfałszowana. Przesada?
Raczej niedoszacowanie. Obawiam się, że fałszywych może być znacznie więcej produktów niżeli co drugi. Kilka lat temu w ramach zespołu badawczego w UE sprawdziliśmy, jak dużo fałszywek jest wśród sprzedawanych w obrocie pozaaptecznym leków na potencję i odchudzanie. Okazało się, że połowa. Przez te parę lat sytuacja bez wątpienia się pogorszyła. Amerykanie rokrocznie sprawdzają, jaki odsetek anglojęzycznych aptek internetowych prowadzą legalnie zarejestrowane podmioty. Jak myślicie, ile ich jest?
20 proc.?
A skąd. 2 proc. Inaczej mówiąc, 98 proc. aptek sprzedających leki przez internet to tak naprawdę oszuści.
Chyba nie jest trudno odróżnić prawdziwą aptekę od internetowego sklepu z lekami? Ten ostatni często oferuje bez recepty specyfiki, które dostępne są tylko z przepisu lekarza.
Ulegacie, panowie, złudzeniu. Wszyscy widzieliśmy fatalnie wykonane strony sklepów internetowych, ale przytłaczająca większość to doskonale zrobione witryny. W zasadzie nie do odróżnienia od stron legalnych aptek, a często
nawet te pseudoapteki mają lepsze strony www. Oszuści dopracowali do perfekcji sposoby uwiarygadniania swojej działalności. Oferują leki na receptę tak, że nawet jeśli ktoś jej nie posiada, to myśli, że ją ma.

Jak to?
Najprostszy sposób: e-mailowa konsultacja z lekarzem. Coraz popularniejsza staje się telemedycyna, więc ludzi nie dziwi to, że lekarz może coś przepisać, nie widząc pacjenta na oczy. A to lipa.
Na co w takim razie powinniśmy zwracać uwagę?
Kilka lat temu w UE został wprowadzony system znakowania legalnych aptek internetowych. Są to zielone symbole z flagą danego państwa. Rzecz w tym, że jak prowadzę wykłady dla farmaceutów pracujących w aptekach, to może z 5 proc. z nich o tym wie. A co dopiero zwykli ludzie. Powiedziałbym, że pożywką dla rozwoju rynku sfałszowanych leków jest brak wiedzy w społeczeństwie. W niektórych krajach Unii instytucje odpowiedzialne za nadzór przeprowadzają kampanie edukacyjne, ale oczywiście tylko dla osób, które chcą z nich skorzystać. W Polsce nie ma takich kampanii w ogóle.
Dlaczego sfałszowane leki są niebezpieczne?
Bo 1/3 z nich nie zawiera w ogóle substancji aktywnej. Mniej więcej 20 proc. zawiera jej nieprawidłową dawkę, a ok. 20 proc. inną substancję – tańszą i mniej skuteczną.
Które podróbki są najgroźniejsze?
Na pewno nie te, o których czyta się w mediach, że np. zawierają śladowe ilości cyjanku potasu, arsenu albo farby. Najgroźniejsze są oczywiście te bez substancji czynnej. Bo należy wiedzieć, że oprócz fałszowania leków na potencję czy na odchudzanie podrabia się również antybiotyki, leki przeciwmalaryczne, przeciwastmatyczne i onkologiczne. Jeśli więc chory pacjent przyjmuje leki bez substancji czynnej, to po prostu umiera, bo tak naprawdę się nie leczył.
Czyli pacjent onkologiczny, który chce kupić leki dużo taniej w internecie, ryzykuje śmierć?
Dokładnie. Ale mnie to bardzo nie dziwi. Bo proszę wpisać nazwę dowolnego leku w przeglądarce internetowej, dodając do tego słowo „kupię”. Od razu ukazuje się wiele ogłoszeń – także rzekomo od osób prywatnych – w stylu „sprzedam trzy opakowania leku, które pozostały mi z terapii”. Policja próbowała nieraz namierzać takie oferty. Okazywało się, że dana osoba wystawiała takie same ogłoszenia mniej więcej co tydzień.
To były sfałszowane leki?
Tak, ale tylko formalnie. Mówiąc ściślej: to najczęściej leki kradzione. Jednak zgodnie z prawem farmaceutycznym lek, który ma w jakikolwiek sposób sfałszowaną dokumentację pochodzenia, jest uznawany za sfałszowany.
To logiczne, bo przecież nie wiadomo, czy był należycie przechowywany.
Tak, a to też jest bardzo ważne. Większość leków onkologicznych czy immunosupresyjnych, zwłaszcza tych drogich, musi być przechowywana w lodówce. Poza nią tracą swoje właściwości lecznicze, a oprócz tego zaczynają truć. Bo produkty rozkładu są zawsze bardziej toksyczne niż sam lek. A przecież leki onkologiczne są ogólnie niebezpieczne – to bardzo silne trucizny komórkowe mające zabić nowotwór, ale nie jego nosiciela.
Czyli lek poza lodówką może bardziej zaszkodzić niż produkt zawierający np. jakiś narkotyk?
W większości przypadków tak. Narkotyk w leku to zupełnie inne zagadnienie. Niekiedy bywa śmiercionośny. Mniej więcej od pięciu lat, głównie w USA, zaczęło narastać dość przerażające zjawisko. Fałszuje się tam silne leki przeciwbólowe na receptę. Używa się w nich zamiennych substancji, jak fentanyl albo analogi strukturalne substancji czynnych. Różnica jest mniej więcej taka jak między narkotykiem a dopalaczem. Analog działa na te same receptory, ale oprócz tego jest bardziej toksyczny.
Fentanyl?
To najsilniejszy środek przeciwbólowy stosowany np. przy operacjach. Używa się wówczas dawki ok. 1 mg. Czyli mniej więcej tyle, co kilka ziarenek soli. W sfałszowanych lekach używa się zaś np. karfentanylu – 100 razy silniejszego od fentanylu i 10 tys. razy silniejszego od morfiny. Dawka karfentanylu musi być więc stukrotnie mniejsza niż fentanylu. Jedno ziarenko za dużo i lek zabije.
Jak często takie rzeczy się zdarzają?
Częściej niż można by się tego spodziewać. W ubiegłym roku 30 tys. osób w USA zmarło z powodu stosowania tego typu sfałszowanych leków. Są oczywiście wśród nich narkomani. Ale coraz więcej zwykłych ludzi kupuje takie środki przez internet, bo jest taniej. We wrześniu ubiegłego roku policja z Meksyku skonfiskowała 65 kg fentanylu.
To taki dobry biznes?
Łatwo to wyliczyć. W Chinach cena 1 kg fentanylu to ok. 2 tys. dol. Kupmy sobie więc 65 kg fentanylu i zróbmy z tego tabletki z dużą ilością wypełniacza. Wartość rynkowa takiego produktu to 600 mln dol. Daje do myślenia. Może dlatego coraz rzadziej podróbkami zajmuje się Kowalski w garażu.
Kto dziś to robi?
Mafie. Przerzucają się ze sprzedaży narkotyków na produkcję i dystrybucję sfałszowanych leków.
Lepszy biznes czy mniejsza odpowiedzialność?
Jedno i drugie. Dla porównania: za zainwestowany 1 tys. dol. w fałszowanie pieniędzy można zarobić 19 tys. dol. Za narkotyki – 40 tys. dol., papierosy – 60 tys. dol. A sfałszowane leki? 200 tys. Przy tym odpowiedzialność jest mniejsza. Za fałszowanie pieniędzy można w wielu krajach dostać dożywocie, za narkotyki – nawet karę śmierci. Za sfałszowane leki – w Polsce maksymalnie dwa lata więzienia, częściej wyrok w zawieszeniu, a najczęściej umorzenie z powodu niskiej szkodliwości społecznej. Prokuratorzy nie dostrzegają, że sfałszowane leki zabijają tak jak narkotyki. Efekt jest taki, że obecnie na świecie wartość sfałszowanych leków to ok. 150 mld dol. Niezły biznes.
Jaka część tej sumy przypada na UE?
Szacuje się, że to ok. 16 mld euro, w Polsce zaś są fałszywe leki o wartości ok. 62 mln euro, ale to wszystko tylko w legalnej sieci dystrybucji. Czyli tam, gdzie liczba podróbek jest o wiele mniejsza niż np. w internecie.
A ile kosztuje to podatnika?
Jest coś takiego jak unijna dyrektywa fałszywkowa. W jej aneksie 6 podaje się liczbę sfałszowanych leków znajdujących się na rynku UE i oszacowuje wynikające z tego szkody. Do 2020 r. w legalnej sieci dystrybucji będzie 183 mln opakowań podróbek. Przewidywane koszty hospitalizacji pacjentów z tego powodu mają sięgnąć 12 mld euro, a koszty skorygowanej jakości życia (liczone od momentu, w którym lek zaszkodzi lub nie zadziała i wystąpi konieczność hospitalizacji osoby do końca życia) wyniosą ok. 50 mld euro.
Jak wygląda produkcja sfałszowanych leków?
Ich producentów można podzielić na dwie grupy: garażowo-piwnicznych i fabrykantów. Ci pierwsi mają duży budynek, stawiają w nim betoniarkę i tabletkarkę za ok. 10 tys. dol. Mogą dzięki temu wyprodukować kilkanaście tysięcy tabletek na dobę, zarabiając niemałe pieniądze. W Polsce jest najwięcej właśnie takich producentów. Ale są i ci drudzy. Fabryka w Koronowie pod Bydgoszczą odkryta przed rokiem była prawdopodobnie największą w Europie manufakturą sfałszowanych leków. Przez kilka lat produkowano w niej medykamenty czterech dużych koncernów farmaceutycznych. Było w niej ok. 90 bardzo zaawansowanych, profesjonalnych maszyn: do tabletek, napełniania fiolek, a nawet trudnych do wytworzenia ampułek. Jakość leków może nie była więc aż tak tragiczna, ale pamiętajmy, że fałszerz wkłada najmniej wysiłku w wyprodukowanie leku. Skupia się na jak najlepszym podrobieniu opakowania, bo ono musi wzbudzić pełne zaufanie pacjenta. W takich Chinach i Indiach profesjonalnych fabryk jest bardzo wiele. Tworzą one miliony opakowań sfałszowanych leków i zalewają nimi cały świat.
Niektórzy producenci mówią, że fałszowanie ich leków doprowadza do tego, że nie chcą zbyt wiele inwestować w badania i rozwój.
Nie wierzę w to. Firmy farmaceutyczne i tak zarabiają gigantyczne pieniądze. A poza tym przeważnie ukrywają większość problemów związanych z fałszowaniem czy kradzieżami leków.
Dlaczego to robią?
Bo informacje na temat fałszowania ich leków wpływają negatywnie na sprzedaż oryginalnych produktów. Ile razy słyszeli panowie o kradzieży leków od takich firm?
Niewiele.
Właśnie. A zdarzają się kradzieże np. partii leków wartych nawet 100 mln dol.
Kradzieże z fabryk?
Z fabryk, z magazynów. Najwięcej leków ginie oczywiście podczas transportu. A dokładniej z przewożących leki tirów. W Europie jest organizacja, która zajmuje się ochroną transportu drogowego. Podaje ona statystyki, z których wynika, że wszystkie kradzieże drogowe generują straty na poziomie ok. 14 mld dol., w tym ok. 2 proc. stanowią kradzieże leków.
Jak się okrada tira z leków?
Kierowca parkuje ciężarówkę, bo musi odpocząć, a gdy wraca do auta, znajduje pustą ciężarówkę. Takich sytuacji jest najwięcej. Są rozboje – banda uzbrojonych zbirów zatrzymuje transport i każe kierowcy spadać. Bardziej spektakularne akcje to na przykład kradzież z jadącego tira. Wyspecjalizowała się w tym zwłaszcza mafia rumuńska. Zwykle późnym wieczorem jeden samochód podjeżdża z przodu tira i „zajmuje” kierowcę. Tymczasem z drugiego, z tyłu, przestępcy „w biegu” włamują się na pakę ciężarówki, po czym przerzucają kartony leków do swojego pojazdu.
To brzmi jak akcja z filmu sensacyjnego.
Zdarza się, że kierowca tira jedzie przez cztery kraje, staje w piątym, zrywa plombę i dopiero wtedy spostrzega, że ktoś mu wyniósł pół albo cały ładunek. Ciężarówki mają przecież zaplombowane ładunki, żeby było wiadomo, że nikt się nie włamywał. Ale mafie sobie z tym radzą. Podrabiają plomby, drukując ich kopie na drukarkach 3D. Ludziom trudno uwierzyć w takie historie. Zarazem wierzą w działanie suplementów diety. A przecież one tylko wyglądają i są reklamowane jak leki, też są sprzedawane w aptekach, tymczasem z lekami nie mają nic wspólnego. Zgodnie z prawem jest to żywność. Teoretycznie nieróżniąca się od jogurtu.
Dobry biznes na tym „jogurcie”.
Racja. Tylko że ten rynek zaczyna rosnąć do granic absurdu. W ubiegłym roku było 240 tys. spotów reklamowych leków i suplementów diety. Przeciętny człowiek uważa, że suplement diety leczy. Nie leczy. A jednak rynek suplementów jest w Polsce wart ok. 4 mld zł. To pieniądze wydane na coś, czego praktycznie nie potrzebujemy. Ale cóż z tego? W bazie głównego inspektora sanitarnego znajdziemy zarejestrowanych ponad 64 tys. suplementów diety. W ciągu ostatniego miesiąca przybyło tysiąc. Ale ja się pytam: czego dokładnie? Przecież z suplementami jest tak, że można sobie wymyślić dowolny skład czegoś, co jest produktem żywnościowym. Składamy – za darmo – rejestrację do GIS. I jeżeli urząd nie zaprotestuje, to możemy sprzedawać taki produkt.
Ale suplementy diety są kontrolowane przez sanepid.
Tylko wyrywkowo. I bada on zaledwie trzy rzeczy: obecność pestycydów, metali ciężkich i obecność bakterii oraz grzybów. Nie sprawdza tego, czy w tych suplementach diety nie ma czegoś, czego być nie powinno, np. substancji leczniczej. W USA Agencja ds. Żywności i Leków uznała, że przemysł produkujący suplementy świadomie je fałszuje. Nawet te wielkie firmy podrabiają ok. 70 proc. produktów. Bo jakże inaczej można nazwać to, że jest w produkcie inna, oczywiście tańsza, roślina niż deklarowana? Albo jest jej dużo mniej, albo ekstrakt mający zawierać jakieś substancje ich nie zawiera?
Czyli prezentuje na opakowaniu jedno, a daje tańsze za cenę tego droższego?
Zgadza się. Kilka lat temu prowadziłem rozmowy ze stowarzyszeniem wytwórców suplementów diety w Polsce. Chcieliśmy jakoś ten rynek ucywilizować i wprowadzić certyfikaty jakości dla tego typu produktów. Po rocznych dywagacjach sprawa upadła. Stowarzyszenie było chętne wydawać takie poświadczenia, ale bez konieczności przeprowadzania badań... Zastanawiam się, jakie są właściwie wymagania jakościowe dla suplementów diety. Czy jeżeli jest w nich połowa deklarowanej substancji, to dobrze czy źle? A jak jest tego za dużo? Przecież jak kupuję kilogram cukru, to chciałbym, żeby był w nim sam cukier, a nie trochę produktu i reszta mąki.
Powiedział pan, że jogurt i suplement to formalnie to samo. Ale chyba jogurt jest częściej kontrolowany niż suplementy diety?
Oczywiście. Poza tym standardową żywność kontrolujemy sami – jako konsumenci. Bo jogurt może nam smakować albo nie (możemy np. stwierdzić, że się skisił) i już na tej podstawie ocenimy jego jakość. W przypadku suplementów nie mamy takiej możliwości – łykamy kapsułkę i wierzymy, że zawiera ona deklarowane składniki. Od czasu do czasu jakiś wydział farmaceutyczny prowadzi badania suplementów diety, i to tych oferowanych w aptece, nie w internecie. Z reguły się okazuje, że w znacznej ich części w ogóle nie ma deklarowanych substancji. Nie rozumiem, dlaczego nie traktuje się tego jak fałszerstwa. Wnioski z takich badań wysyłane są do różnych instytucji, ale nikt z tym nic nie robi.
Jak czyta się o fałszowaniu leków i suplementów diety, to mówi się, że one mogą zabijać. Ale czy zabijają?
Nawiązując do początku naszej rozmowy, gdy przegląda się wszelkie możliwe wykazy, problemu nie widać. Co nie znaczy, że go nie ma. Po pierwsze, wiele osób kupuje takie rodzaje sfałszowanych leków, które nie zabijają, czyli np. viagrę. Po drugie, lekarze nie znają tego problemu, nie interesują się tym. Nie podejrzewam więc, żeby pytali swoich pacjentów, gdzie kupują medykamenty. I czy nie wyglądają one inaczej niż dotychczas. Inna sprawa, że jak Polak trafi do szpitala po zażyciu leku kupionego w internecie czy na bazarze, to za żadne skarby się nie przyzna, że miał produkt z niepewnego źródła. U nas jest znacznie mniej doniesień o działaniach niepożądanych – czyli leki pewnie znacznie mniej nam szkodzą.
Tacy jesteśmy odporni czy ukrywamy je przed lekarzami?
Częściowo ukrywamy. Ale też weźmy pod uwagę, że w Polsce na wizytę u specjalisty czeka się kilka lub kilkanaście miesięcy. Gdy w końcu do niej dochodzi, pacjent skupia się na pozyskaniu potrzebnej recepty, a nie rozprawianiu o tym, że jakiś poprzedni lek mu zaszkodził. Ponadto w wykazach statystycznych dotyczących zgonów wpisuje się, że ktoś umarł na zawał albo nowotwór, a nie w związku z przyjmowaniem leku bez substancji czynnej.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że fałszowanie leków to ludobójstwo.
I podtrzymuję te słowa. Pod koniec ubiegłego roku Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła dwa raporty. Wynika z nich, że przez sfałszowane leki przeciwmalaryczne tylko w Afryce umiera ok. 120 tys. dzieci rocznie. Z tej perspektywy moim zdaniem proceder należy ocenić jako ludobójstwo. Dużo jest też informacji na temat fałszowania szczepionek.
To akurat trudny temat, bo jakiekolwiek zastrzeżenia powodują, że w siłę rosną ruchy antyszczepionkowe.
To prawda, ale fakty mówią za siebie. W Malezji dwa lata temu podano, że w ciągu ostatniej dekady 25 mln osób zostało zaszczepionych fałszywkami, np. na zapalenie wątroby, meningokoki i inne bardzo poważne schorzenia. Czy wszyscy z tego powodu umarli? Pewnie nie. Ale niech umrą 2 mln czy choćby kilka tysięcy osób. Przecież chodzi o śmierć w wyniku wizyty u lekarza w cywilizowanym kraju, w celu zabezpieczenia się przed popularną chorobą.
Jak to jest możliwe? Przecież zakup podstawowych szczepionek organizuje państwo.
Nie żyjemy w świecie socjalistycznym ze scentralizowanymi zakupami. Dokonują ich obecnie hurtownie. A kupują od różnych dostawców. Kiedy Ministerstwo Zdrowia mówi, że kupuje milion dawek szczepionek, to ono je tak naprawdę jedynie dofinansowuje.
Państwowy nadzór nad tym procederem jednak istnieje – to zorganizowany, wielki zakup.
Najwięcej sfałszowanych leków i szczepionek dostaje się na rynek właśnie przez hurtownie. Kilka lat temu była tzw. afera herceptyny. Nagle okazało się, że w sprzedaży pojawiły się sfałszowane produkty tego bardzo skutecznego leku przeciwnowotworowego bez substancji czynnej. Wykorzystano do tego zużyte oryginalne fiolki pozyskane przez włoską mafię ze szpitali. Napełniono je byle czym, a potem namówiono do współpracy kilkudziesięciu hurtowników w UE, którzy wystawiali fałszywe dokumenty. W ten sposób 2,8 tys. produktoserii różnych leków, nie tylko herceptyny, trafiło do wszystkich państw członkowskich. To był wstrząs dla instytucji i resortów zdrowia, bo wszyscy sądzili, że ich systemy są szczelne.
To teraz pytanie: większym problemem jest to, że ludzie się nie chcą szczepić, czy to, że fałszuje się leki?
Chyba nie da się tego porównać. Legalna sieć dystrybucji w Polsce jest relatywnie bezpieczna. Problem dotyczy zakupów poza nią. Odnośnie do szczepionek, warto wiedzieć jedno – leki są niebezpieczne. Każdy medykament szkodzi. Czynnikiem decydującym w procesie dopuszczania danej substancji do lecznictwa jest przewaga powodowanych przez nią działań pożądanych nad niepożądanymi. Szczepionki są zaś w 99 proc. przypadków skuteczne. Czyli raczej nie zachorujemy na daną chorobę, gdy się zaszczepimy. Oczywiście nie możemy być pewni, że jeśli tego nie zrobimy, to zachorujemy. Warto myśleć o tym jak o inwestycji. Istnieje ryzyko, więc reagujemy. Powiedzmy teraz, że z 10 mln zaszczepionych dzieci jedna setna procenta z nich ma po szczepieniu poważne działania niepożądane. Można rozdmuchać aferę, prawda? Tylko że nikt nie myśli, że przy braku szczepień mogłoby zachorować i nawet umrzeć 10 tys. dzieci. Nikt tego nie bierze pod uwagę. Z drugiej strony zdarza się przecież, że w wyniku stosowania zwykłego paracetamolu można uszkodzić sobie nerki. Niektórzy ludzie umierają po aspirynie. Czy to znaczy, że te substancje są niebezpieczne? Przecież kupują je miliony ludzi, by np. skutecznie zwalczać grypę. Inaczej patrzy się na te sprawy z punktu widzenia populacji, a inaczej przez pryzmat jednostki. Kiedy nasz znajomy umrze z powodu paracetamolu, to powiemy, że to trucizna i najgorsza rzecz na świecie. Ale w tym czasie milion osób wzruszy ramionami, bo właśnie wyleczyła się paracetamolem z grypy.
No dobrze. Opublikujemy ten wywiad, ludzie przeczytają, może nawet ktoś w ministerstwie stwierdzi, że padły ciekawe słowa. Co dalej? Nic się nie zadzieje. A później dojdzie do kolejnej afery i wszyscy rozłożą bezradnie ręce. Po czym znów o temacie się zapomni.
Raczej powiedzą, żeby Fijałek nie gadał głupot. Co do reszty – pełna racja. Pamiętam, jak wykryłem aferę z corhydronem (w 2006 r. w ampułkach ze sterydem o nazwie corhydron, stosowanym w przypadku ciężkich alergii i stanów astmatycznych, znaleziono silny specyfik do znieczulania podczas operacji – red.). Szpitale co najmniej trzykrotnie zgłaszały problemy z działaniem tego leku. Trzy razy badaliśmy różne jego partie i wszystko było w porządku. Zbadaliśmy po raz czwarty i okazało się, że w jednej z fiolek nie było corhydronu, lecz chlorsukcylina – środek zwiotczający mięśnie używany notabene przez tzw. łowców skór. Po aferze z corhydronem przez pół roku dostawaliśmy do instytutu olbrzymią liczbę preparatów do badania. Wszelkie nieprawidłowości od razu zgłaszano. A teraz? Z tego, co wiem, nikt się tym nie interesuje.
Czy ktoś panu podziękował, gdy wskazał pan pierwsze sfałszowane suplementy diety?
Kiedy odkryliśmy pierwsze sfałszowane suplementy diety w legalnej sieci dystrybucji, wysłałem o tym informację do inspekcji sanitarnej i farmaceutycznej. Ostatecznie produkty zostały wycofane z rynku, ale zrobiła się wielka afera, bo zgodnie z prawem nie było podstaw do wycofania produktów z aptek przez GIF. Jako farmaceuta uważam, że moim obowiązkiem jest dbać o jakość produktów, bo to przecież jednocześnie dbałość o pacjenta. Oczywiście nie podziękował mi nikt. Wszyscy byli niezadowoleni, bo udowodniłem, że nie jest prawdą, iż w legalnej sieci dystrybucji nie ma fałszywek. Urzędnicy nie chcą mieć problemu. A jeśli o czymś nie mówimy, to tego problemu nie ma.
Firmy farmaceutyczne i producenci suplementów chwalą się, że mają świetny model kontroli jakości.
To tylko systemy bezpieczeństwa, a dokładniej sposoby wytwarzania. Zatem firma uważa, że nie popełnia błędów, bo stosuje pewien system – szablon, który nigdy nie zawodzi. Od czasu do czasu sprawdza jedną serię produkowanych specyfików na sto. Gdy okazuje się, że jest jakiś problem, wycofuje sto serii leku. Ale co z tego, skoro większość z nich już dawno została przyjęta przez pacjentów? Obecnie każdy spośród z 16 tys. leków dostępnych w Polsce bada się raz na 25 lat. I proszę sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to często czy nie.
Amerykanie rokrocznie sprawdzają, jaki odsetek anglojęzycznych aptek internetowych prowadzą legalnie zarejestrowane podmioty. Ile ich jest? 2 proc. Inaczej mówiąc, 98 proc. aptek sprzedających leki w sieci to tak naprawdę oszuści