Szef Komisji Europejskiej wspominał Karola Marksa w dniu 200. rocznicy jego urodzin. Pamięć temu myślicielowi należy się jednak częściej niż od święta.
Dziennik Gazeta Prawna
Nie każdego – nawet nie każdego filozofa – będą pamiętać po śmierci. Warto się z tym pogodzić, bo większość z nas nie stworzy horacjańskiego pomnika, by utrwalić swoje imię w umysłach potomnych. Zrobi to promil. Karolowi Marksowi się udało.
I to tak skutecznie, że 200 lat po jego narodzinach (5 maja 1818 r.) hołd jego pamięci oddał szef Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker. Udał się w tym celu do Trewiru, rodzinnego miasta myśliciela, i wziął udział w uroczystościach zorganizowanych w Bazylice Konstantyna, w cesarskiej sali tronowej pamiętającej IV w. Zdaniem Junckera Marks był przenikliwym myślicielem, którego wgląd w naturę kapitalizmu może wciąż być przydatny w praktycznej polityce. Mógłby np. zainspirować Unię Europejską do walki o powszechny społeczny dobrobyt, które to zadanie, zdaniem Junckera, UE zaniedbała i przez to właśnie doświadcza teraz destabilizacji.
A co z faktem, że myśl Marksa dała początek XX-wiecznym krwawym totalitaryzmom, których ofiary liczy się w milionach? To Junckerowi nie przeszkadza?
Rewolucyjny terror
Szef Komisji uważa, że należy oddzielić Marksa od skutków działań, za które „nie jest odpowiedzialny i których nie spowodował”. Nie jego wina, że jego myśl przeinaczano – sugeruje eurokrata.
A więc mamy pamiętać Marksa tylko dlatego, że na sercu leżało mu dobro ubogich, których nędzę dostrzegał i opisywał? Intelektualistów o dobrym sercu było w historii wielu, więc nie czyni to trewirczyka wyjątkowym. Zwłaszcza że Marks biedakom nie pomagał, a wręcz przeciwnie – żył z ich pracy. Utrzymywał go w końcu jego przyjaciel i współideowiec Fryderyk Engels z zysków rodzinnej fabryki. Pisząc laurki dla Marksa, nie bądźmy zatem skąpi i nie odmawiajmy mu również jego pośmiertnych, często krwawych „zasług”. Bo pogląd, jakoby można było oddzielić go od tego, co zrobiono w imię rewolucji i w ogóle komunizmu, jest po prostu fałszywy, a ludzie zafascynowani „Kapitałem” są zwyczajnie niebezpieczni – może nawet bardziej niż ci, którzy zdmuchują kurz z „Mein Kampf.” O ile bowiem „Kapitał” tworzy niebezpieczne pozory sensu i ma moc uwodzenia nawet tęgich umysłów, ta druga pozycja to stek bzdur widocznych gołym okiem.
Marks, czego Juncker może nie wie, zdawał sobie sprawę, że rewolucja proletariacka będzie krwawa. Oczywiście robotnicy będą chcieli rozegrać sprawę pokojowo, lecz kapitaliści będą się bronić. W „Rękopisach ekonomiczno-filozoficznych z 1844 r.” trewirczyk stwierdza, że „komunizm (...) w swej początkowej postaci jest tylko upowszechnieniem i dokonaniem stosunku własności prywatnej (...) chce on zniweczyć wszystko, co nie może stać się własnością prywatną wszystkich; chce siłą abstrahować od talentów itd.”. Zaś niedługo po wybuchu Wiosny Ludów w 1848 r. pisał, że „istnieje tylko jedna ścieżka, dzięki której śmiertelna agonia starego społeczeństwa i krwawe narodziny nowego mogą być skrócone: to rewolucyjny terror”.
– W jego „Ideologii niemieckiej” stopień tego, co nazywalibyśmy sekciarstwem i budowaniem atmosfery nienawiści, na który wchodzi Marks, to jest mentalność bolszewicka do kwadratu. Jego stanowisko polityczne w okresie rewolucji 1821 r. w Paryżu jest bolszewickie – podkreśla w jednym z wywiadów prof. Paweł Śpiewak, socjolog i historyk idei z Uniwersytetu Warszawskiego.
Przyjmijmy jednak bardzo życzliwą dla Marksa interpretację, w której wierzy on w możliwość, że rewolucja i przejście do komunizmu odbędą się pokojowo. Czy wtedy wyłoni się komunizm będący, jak pisał ów myśliciel, „prawdziwym rozwiązaniem konfliktu między istnieniem a istotą” i „rozwiązaniem zagadki historii”? Nie. Propozycja Marksa skażona jest nieusuwalną wadą: wiarą, że socjalizm jako pokojowy system społeczny zapewniający powszechny dobrobyt, wolność i równość w ogóle jest możliwy.
Czytajcie Misesa
„Idee mają konsekwencje” – głosi tytuł jednej z książek filozofa Richarda M. Weavera.
Poglądy Marksa realizowane w praktyce zawsze będą mieć krwawe konsekwencje – i to bez względu na to, jak światły człowiek weźmie się do ich realizacji. Jakkolwiekby bowiem rozumiano myśl filozofa, zawsze będzie się ona wiązać w praktyce z eliminacją cen rynkowych i własności prywatnej, bez których niemożliwe jest działanie konkurencji oraz przedsiębiorczość. W tej sytuacji, aby zapewnić ludziom potrzebne towary i usługi, trzeba wprowadzić centralne planowanie. W pracy „Kalkulacja ekonomiczna w socjalizmie” austriacki ekonomista Ludwig von Mises pokazuje, jak beznadziejny jest to pomysł.
Kalkulacja ekonomiczna jest w socjalizmie niemożliwa, tłumaczy Mises, ponieważ ceny są najważniejszym nośnikiem informacji. Bez nich nie wiadomo, czego, w jakiej ilości i komu dostarczyć. Ludzie są zmienni, więc rynek i ceny są jedynym mechanizmem zapanowania nad tą zmiennością. Mówiąc „po ekonomicznemu” – bez cen niemożliwa jest efektywna alokacja zasobów, a ze względu na skrajnie subiektywny charakter rynkowych decyzji nie jest możliwe stworzenie wzoru, który obiektywnie wyliczałby zapotrzebowanie konsumentów i producentów na dane dobra.
W efekcie socjalizm musi być gospodarką niedoboru. Ekonomiści zajmujący się historią ZSRR opowiadają anegdotę dotyczącą podniesienia przez rząd ceny skupu moleskinu, w wyniku czego centra dystrybucji zalane zostały tym imitującym skórę materiałem. Nie mogły go sprzedać, bo popyt był za mały, więc moleskin zaczynał w magazynach gnić. Gdy jedno z ministerstw domagało się natychmiastowej obniżki cen skupu, każdorazowo otrzymywało odpowiedź: „Decyzja nie została jeszcze podjęta”. Nie było na to czasu. Goskomstat, rada zajmująca się ustalaniem cen, musiała na bieżąco zarządzać 24 mln parametrów.
Znamienne, że Mises opublikował pracę, w której przewidział te problemy, już w trzy lata po rewolucji bolszewickiej, a niektórzy ekonomiści (jak noblista Paul Samuelson) dawali się nabierać na „możliwości socjalizmu” jeszcze kilka dekad później.
Jednak na tym, że w socjalizmie wszystkiego brakuje, nie koniec. Centralni planiści nie ustając w wysiłkach, by ożywić gospodarczego trupa, dochodzą do wniosku, że skoro nie da się zaspokoić wszystkich naszych potrzeb, to trzeba je maksymalnie uprościć. Po co 10 rodzajów butów? Wystarczy jeden model. Po co auta w 10 kolorach? Wystarczą dwa. Dlaczego aż 10 kg ziemniaków na głowę? Wystarczy 5 kg.
Ale nawet ujednolicanie i upraszczanie nie może pomóc. Jedyne, do czego to prowadzi, to próba odgórnego narzucenia ludziom, czego i kiedy powinni chcieć. Tych, którzy protestują, albo – nie daj Boże – uskuteczniają wolny handel w podziemiu, władza uznaje za wrogów i prześladuje. Na przykład zamykając w gułagach.
To, że próby realizacji idei Marksa każdorazowo przynosiły śmierć i pożogę, nie było więc przypadkiem. Nawet gdyby jakimś cudem rewolucja proletariacka okazała się bezkrwawa, to w komunistycznym raju czas przemocy i tak by nastał. A wynika to nie z mylnej interpretacji myśli Marksa, tylko z jej realnych logicznych konsekwencji.
Niektórzy mimo to będą powtarzać: myśl dobra, a wykonanie złe.
Czy mamy wierzyć, że do próby praktycznej realizacji jego nauk brali się wyłącznie ludzie albo ich nierozumiejący, albo je w złej wierze wypaczający? Głąby i złoczyńcy? Że Marks prostu miał pecha?
Miliony martwych dowodów
Taki Lenin i Stalin. Jakiż to niefortunny zbieg okoliczności, że akurat im w ręce wpadł „Kapitał” – ten drugi wedle najskromniejszych szacunków ponosi odpowiedzialność za śmierć co najmniej 6 mln osób (nie licząc żołnierzy poległych w czasie II wojny światowej). Albo Mao Zedong, który uważał, że „teoria Marksa ma powszechne zastosowanie i nie powinna być widziana jako dogmat, a przewodnik działania”. Ten zafundował Chińczykom w latach 1958–1962 „Wielki skok naprzód”, który pochłonął życie ok. 40 mln ludzi. Posądzać o to Marksa, który nie żył już od 70 lat? Zdaniem jego zwolenników to absurd. A Pol Pot, lider Czerwonych Khmerów, którego rządy w Kambodży oznaczały śmierć niemal 2 mln ludzi w latach 1975–1979? Przecież – powie ktoś, kto jak Juncker oddziela myśliciela od uczniów – Brat Numer Jeden poznał myśli Marksa przez wypaczone dzieła Stalina i Mao.
Marks ma zapewne także czyściutkie ręce, jeśli chodzi o współczesną Wenezuelę, gdzie od 20 lat wycierają sobie nim gęby kolejni władcy zbrodniarze. Twierdzą, że budują socjalizm? Dobre sobie. Kraj jest w ruinie, na ulicach wybuchają zamieszki, ludzie głodują i szturmują granice sąsiednich państw. Od 2014 r. w protestach zginęło ponad 165 osób, a 15 tys. zostało rannych. Niezrażony „sukcesami” prezydent Nicolas Maduro zatrudnił w 2016 r. jako doradcę szalonego ekonomistę z Hiszpanii i powierzył mu misję ratowania gospodarki. Złote rady marksisty Alfredo Serrano sprowadzają się do zaostrzenia państwowej kontroli. Więcej tego samego na pewno pomoże pokonać kryzys. Ale Alfredo, gdy twierdzi, że jest marksistą, kłamie albo Marksa nie rozumie.
To powyżej to oczywiście ironia, a Marks inspirował i inspiruje nie tylko czerwonych zbrodniarzy. Jego nauki przyjmowali także dyktatorzy w brunatnych oraz czarnych koszulach. I tak np. Adolf Hitler według relacji ludzi znających go osobiście (np. Hermanna Rauschninga) w prywatnych rozmowach podkreślał, jak wiele zawdzięcza Marksowi. Przekonywał, że cały narodowy socjalizm to tak naprawdę realizacja idei trewirczyka. – Zamieniłem w czyn to, co gryzipiórki tak niemrawo rozpoczęli – miał mówić Hitler. Z kolei gen. Otto Wagener słyszał od niego o konieczności „nawrócenia niemieckiego narodu na socjalizm, który jednak nie wymuszałby wybicia starych indywidualistów”, czyli przedsiębiorczej klasy średniej i wyższej.
Towarzysz Hitlera Benito Mussolini zafascynowany był Marksem już od dzieciństwa, bo ojciec socjalista i członek Pierwszej Międzynarodówki czytywał mu do poduszki „Kapitał”. Gdy Benito w wieku 19 lat uciekł z Włoch do Szwajcarii w obawie przed koniecznością wstąpienia do armii, miał w kieszeni – jak potem wyznał przyjacielowi – tylko dwa liry i medalion z podobizną Marksa. Marks i Engels tak go fascynowali, że w latach 1902–1914 zajmował się nawet tłumaczeniem i analizą ich prac. W jednym Mussolini z Marksem (i, rzecz jasna, Hitlerem) się nie zgodził: nie został przekonanym antysemitą. Uważał, że taka postawa jest bzdurna. Marks zaś – wnuk rabina, ale ochrzczony przez ojca – uważał współczesnych mu Żydów za karykaturę własnej nacji – żydostwo. „Jaka jest świecka podstawa żydostwa? Praktyczna potrzeba, własna korzyść. Jaki jest świecki kult Żyda? Handel. Jaki jest jego świecki bóg? Pieniądz” – pisał w eseju „W kwestii żydowskiej”. Jego zdaniem „praktyczny judaizm” jest w istocie religią handlu, Żydzi muszą wyegzorcyzmować z siebie ducha handlu i wyzwolić się z roli, którą zbyt sobie ukochali. Zresztą, dodawał, w przyszłości religii nie będzie wcale. Nie będzie też zatem judaizmu. Nawiasem mówiąc, naiwne marzenie o świecie bez własności, granic i religii odtwarzane jest w popkulturze w słynnej piosence Johna Lennona „Imagine”.
Jeśli ktoś nie wierzy, że – z intelektualnego punktu widzenia – Marks jest współodpowiedzialny za wszystkie wymienione zbrodnie, bo razi go cytowanie von Misesa, klasycznego liberała z natury wrogiego socjalizmowi, to może bardziej przemówi mu do rozsądku dzieło Leszka Kołakowskiego „Główne nurty marksizmu”, w którym filozof na ponad 1400 stronach udowadnia, że pomiędzy marksistami a Marksem istnieje związek. Owszem, podkreśla Kołakowski, Marks nie jest winny w sensie czynnym tego, co działo się w XX w. w Rosji i Chinach, ale systemów politycznych, które z myśli Marksa wyrosły, odseparować już od niego nie można.
Wina Marksa polega na zasianiu w socjalistach przekonania o determinizmie historycznym – rewolucja i komunizm po prostu muszą nastać, bo tak chce konieczność dziejowa, a to samo w sobie stanowi wymówkę dla stosowania brutalnych metod rządów. Nie chcę, ale muszę cię, burżuju, wywłaszczyć i zamknąć w lochu. Albo zniszczyć.
Synteza ekonomicznych bzdur
Twierdzi się jednak często, że bez względu na to, czy należy, czy nie należy winić Marksa za czyny jego uczniów, był on wybitnym ekonomistą, obdarzonym trafnym wglądem w procesy kapitalizmu. I owszem, część jego obserwacji dotyczących współczesnego mu społeczeństwa kapitalistycznego była słuszna. Mowa o tych obserwacjach, które wynikały z danych statystycznych i dotyczyły np. płac i poziomu życia. Co innego jednak ustalenie faktów, a co innego opracowanie opisującej je teorii. A czy teorie Marksa były wybitne?
Nie, jeśli wybitność teorii mierzyć tym, ile zawierają w sobie prawdy. Ich jedyna wyjątkowość w tym ujęciu to konsekwentne upodobanie do błędnych przekonań, które obalano jeszcze za jego życia. Weźmy laborystyczną teorię wartości, którą zaczerpnął od Adama Smitha. Jaki pech. Wybrał akurat ten pogląd ojca liberalizmu, który w latach 70. XIX w. został obalony w trakcie rewolucji marginalistycznej. Teoria laborystyczna tłumaczy ceny w gospodarce kosztami ponoszonymi na wytworzenie danych dóbr i usług. Dla Marksa teoria ta była wygodna, bo pozwalała ceny zobiektywizować, odrywając je od gry podaży i popytu, i była spójna z jego dążeniami do naukowego postrzegania stosunków ekonomicznych. Co ważne, stanowiła też grunt pod doktrynę zysku kapitalisty jako wyzysku pracownika. Załóżmy, że firma pozyskuje materiały po koszcie 100 zł, potem dzięki godzinie pracy robotnika sprzedaje gotowy produkt za 120 zł, ale robotnikowi wypłaca nie powstałą w wyniku pracy nadwyżkę 20 zł, a np. 10 zł. W uproszczonym ujęciu Marksa te 10 zł to pieniądze przywłaszczone. Wyzysk.
Ułomność laborystycznej teorii wartości wykazał austriacki ekonomista Carl Menger. Koszty wpływają na cenę, ale jej nie określają. Teoria laborystyczna tłumaczy co prawda relacje między cenami (bo koszty to też ceny), ale ich nie wyjaśnia. Menger i inni rewolucjoniści marginalistyczni pokazali, że cena zależy od preferencji konsumentów. To dlatego możliwy jest np. barter. Jeśli dochodzi do wymiany owcy na konia, to znaczy, że sprzedawca owcy bardziej ceni konia, a sprzedawca konia bardziej ceni owcę. Każdy z nich we własnym mniemaniu w wyniku transakcji otrzymuje dobro o wyższej wartości. Gdyby zaś koń i owca miały jakąś obiektywną wartość, byłoby to logicznie niemożliwe. Spojrzenie na cenę jako wynik preferencji pozwala w rynkowym równaniu umieścić przedsiębiorczość. To kreatywne starania przedsiębiorcy sprawiają, że klient w ogóle chce kupić jego towar.
Do teorii wyzysku ma to się tak, że ją unieważnia. Inny austriacki uczony, Eugen von Böhm-Bawerk, wykazał, że wyzysk – tak jak to rozumieli socjaliści – nie istnieje. Uczony przyznaje, że pracownik faktycznie powinien otrzymać całkowitą wartość produktu, ale nie można wymagać, by właściciel fabryki wypłacał mu ją przed jego wytworzeniem. Pracownik może otrzymać albo tyle, ile produkt wart jest w tej chwili, albo tyle, ile rzecz warta będzie w przyszłości. Przykład: jeśli jeden pracownik wytwarza przez 5 lat silnik o cenie końcowej 5,5 tys. dol., to ma prawo do tej kwoty, ale wyłącznie jeśli zaczeka te 5 lat. Jeśli chce regularnej pensji, może otrzymywać co roku jedynie 20 proc. ceny. Tyle że – i to clou rozumowania Austriaka – te 20 proc. nie odnosi się do ceny gotowego do sprzedaży silnika, owych 5,5 tys. dol., a do „maszyny, która dopiero w ciągu 4 lat będzie gotowa”, a więc do czegoś o mniejszej wartości. I tak zwykle jest: pracownicy otrzymują pensję regularnie, a więc zanim produkt trafia do konsumenta. Dlatego ich pensje nie są równe wartości finalnej. To wyjaśnienie zostało potem uzupełnione przez innych teoretyków o obserwację, że właściciel, decydując się dzisiaj na trwającą 5 lat budowę silnika, tak naprawdę nie ma pewności, jaka będzie jego cena końcowa, a wypłacając regularne, z góry ustalone pensje robotnikom, sam ponosi ryzyko, że cena będzie wynosić zero. Fakt, że nie wypłaca robotnikom cząstki przewidywanej końcowej wartości produktu, wynika więc z ryzyka rynkowej porażki, jakie ponosi. Jest jego ceną.
Czy obrońcy Marksa zdają sobie sprawę, jak doniosłe jest odrzucenie teorii wyzysku? Skoro kapitalizm nie wyzyskuje pracowników, to nie ma też walki klas. Nie ma więc tego napięcia, którego prowadzi w końcu do wybuchu rewolucji proletariackiej. Cały misterny gmach naukowego socjalizmu wali się jak domek z kart.
Intelektualista, a jednak idiota
Nie wiem, co kieruje ludźmi (a są tacy nawet wśród poważnych ekonomistów), którzy z uporem maniaka próbują dostrzec w Marksie wnikliwego uczonego, zamiast po prostu autora teorii o poważnych i dotkliwych konsekwencjach. Mam jednak swoje hipotezy.
Pierwsza: wierzą w to. Wtedy można tylko bezradnie rozłożyć ręce. Druga: może to być chęć zdenerwowania „liberalnych radykałów”, na których trewirczyk działa jak płachta na byka, a więc intelektualny trolling. Tacy sami nie wierzą do końca w to, co o Marksie mówią, traktując irytowanie innych jak dobrą zabawę. Czy to źle? Niekoniecznie. Prowokacja może być dobra, bo stymuluje do myślenia i przeanalizowania po raz kolejny błędów utopijnego myślenia o gospodarce i społeczeństwie. Trzecia: Marks to tak naprawdę patron współczesnego intelektualisty, a nawet jego wzorzec z Sevres. Pisał dużo, skomplikowanym językiem, nawoływał do wielkich zmian społecznych, ale sam nie ponosił żadnych konsekwencji własnej twórczości. I miał uczniów, całe stada uczniów, które uczyniły go postacią pomnikową. Który z profesorów socjologii, ekonomistów czy filozofów nie chciałby iść w jego ślady? Obrona Marksa przed tymi, którzy chcą powiązać jego myśl z realnym światem, stwierdzając, że niezwykle ona temu światu zaszkodziła, to tak naprawdę obrona samych siebie przed wymogiem zderzania swoich teorii z faktami. Wymóg taki sprawiłby, że nie można by na uniwersytetach mówić i pisać, co ślina na język przyniesie.
Filozof i probabilista Nicholas Nassim Taleb w eseju „Intelektualista, a jednak idiota” oderwanie od rzeczywistości dostrzega nie tylko w środowisku akademickim. Jego zdaniem jest ono powszechne wśród ekspertów rządowych, dziennikarzy czy nawet wykształconych dentystów. Ale jak zauważa, zwykli ludzie mają jej już dość. „Jesteśmy świadkami rebelii przeciw «inteligencji», która mówi nam 1) co robić 2) co jeść 3) jak mówić 4) jak myśleć i 5) na kogo głosować. Sama nie znalazłaby orzecha kokosowego na wyspie pełnej palm kokosowych, a chce rządzić naszym życiem” – pisze Taleb.
W tym świetle fakt, że na europejskim szczeblu pamięta się o Marksie i że wywołuje to ogólną dyskusję, powinien koniec końców cieszyć. Taka otwarta debata może podziałać jak szczepionka przeciw realnemu powrotowi do idei myśliciela, który uważał, że większość mu współczesnych błądzi, bo ma fałszywą świadomość. On wiedział lepiej niż wszyscy wkoło.
Są jednak tacy myśliciele społeczni i ekonomiczni, o których pamięć warto kultywować właśnie przez to, że ich myśl jest faktycznie aktualna i wartościowa. Oto również w maju, ósmego dnia tego miesiąca, urodził się w Wiedniu Friedrich Hayek, ekonomista i filozof, który w brawurowy sposób bronił idei wolnościowych, tłumacząc, że instytucje społeczne kapitalizmu powstają w drodze naturalnej ewolucji, a ład społeczny musi być spontaniczny, jeśli ma być pokojowy. W przyszłym roku będziemy obchodzić 120. rocznicę urodzin Hayeka. Czy szef Komisji Europejskiej uda się do jego rodzinnego miasta, by wygłosić płomienne przemówienie ku jego pamięci? Czy zacytuje ustępy „Konstytucji wolności” albo „Drogi do zniewolenia”?
Fakt, że w UE pamięta się o Marksie i że wywołuje to ogólną debatę, powinien koniec końców cieszyć. Taka otwarta dyskusja może podziałać jak szczepionka przeciw powrotowi do idei myśliciela, który uważał, że większość mu współczesnych błądzi, bo ma fałszywą świadomość. On wiedział lepiej niż wszyscy wkoło