Myślę o ludziach, o tym, co się z nimi dzieje, kiedy dostają władzę. Wiem, że osoby, które teraz rządzą Nowoczesną, nie mają do tego kompetencji – w wywiadzie dla Magdaleny Rigamonti mówi Joanna Scheuring-Wielgus, menedżerka kultury, posłanka, która 9 maja odeszła z Nowoczesnej.
Dziennik Gazeta Prawna
Były przewodniczący, Petru, pogratulował?
Tak, pogratulował. Zaraz, jak się tylko dowiedział.
Też odchodzi?
Każdy z nas samodzielnie podejmuje decyzje. Ja swojej z nim nie konsultowałam. Z nikim zresztą.
Co powiedział?
„Ty to potrafisz namieszać, Scheuring”.
Po nazwisku do pani mówi?
Tak. Albo JSW. Ja do niego mówię Petru. Jestem od niego starsza, mogę sobie pozwolić. Trzy miesiące, ale zawsze. Jesteśmy wobec siebie szczerzy. Przez te dwa lata w klubie mówiłam wprost, co o nim myślę, co robi źle, a co dobrze.
Odchodzi?
Nic o tym nie mówił. W ostatnim czasie dostał trochę po tyłku. Teraz się podniesie.
Kiedy ostatnio rozmawiałyście?
Z kim?
To inaczej: ile miesięcy już nie rozmawiacie?
A, o to pani chodzi. Z przewodniczącą Lubnauer – pięć miesięcy, z przewodniczącą Gasiuk-Pihowicz też pięć.
Czyli tak naprawdę już pięć miesięcy pani nie ma w Nowoczesnej.
Próbowałam walczyć.
Nie chciały pani wyrzucać.
Czekały, aż sama odejdę. I jak odeszłam, to pobiegły do niepełnosprawnych, z którymi siedzę, którym pomagam od ponad 20 dni. Nie wiem po co, może żeby się usprawiedliwić.
Zawłaszczyć?
To jest nieistotne.
Istotne, taka jest polityka.
Można się inaczej zachowywać. Nawet w polityce można być fair. Przez ostatnie sześć miesięcy próbowałam wytłumaczyć, o co mi chodzi, walczyłam, przekonywałam i za każdym razem była ściana. Szefowa partii i szefowa klubu nie chciały mnie w tej partii. A Katarzyna Lubnauer wydzwaniała do moich ludzi ze struktur i pytała: „A co zrobicie, jak Scheuring wyjdzie z Nowoczesnej?”.
Co zrobią?
Prosiłam, żeby nie odchodzili, żeby dotrwali do wyborów samorządowych, że zawsze pomogę. Mój syn mówi, że pomagam ludziom, że to jest moja praca, że zawsze to robiłam. I to mnie w polityce interesuje.
Na niepełnosprawnych może pani zbić kapitał polityczny.
Nie muszę za wszelką cenę być politykiem, nie muszę mieć jedynki na partyjnej liście w wyborach. W Polsce jest 280 tys. dorosłych niepełnosprawnych potrzebujących pomocy i prawie 4 mln wszystkich niepełnosprawnych.
Część z nich może głosować, a pani może się stać Joanną od niepełnosprawnych.
Nie wchodzę w takie dyskusje. To nie ma dla mnie żadnego znaczenia.
Przecinając legitymację partyjną, napisała pani: „Ale w polityce zostaję”.
Bo nie po to weszłam do polityki, żeby po 2,5 roku z niej wychodzić. Oczywiście wkurza mnie teraz zdecydowanie bardziej niż na początku, ale ja naprawdę chcę coś zmienić. Kiedy była debata w Sejmie z min. Rafalską dotycząca działań związanych z niepełnosprawnymi, zgłosiłam się na mównicę, bo każdy poseł ma prawo do tych 60 sekund. Powiedziałam, że byłoby super, gdyby sprzeciwiła się swojemu partyjnemu obozowi, bo wiem, że w środku, w sercu chciałaby tę sprawę rozwiązać tak, jak proszą o to niepełnosprawni. I namawiałam ją do tego, żeby walnęła pięścią w stół i to zrobiła. I co? I nic. Usiadłam sobie potem na tym moim sejmowym miejscu numer 44 i pomyślałam: do kogo ty mówisz, sama do siebie, nikt cię nie słucha, nikt. Wtedy już zrozumiałam, że nie mam za sobą partii.
Ale wtedy jeszcze pani czekała.
Czekałam. Nie wiem, może miałam nadzieję. Wczoraj straciłam (rozmawiamy w środę, 9 maja – MR). Wczoraj koleżanki z Nowoczesnej wbiły gwóźdź do trumny. Gwoździk w zasadzie. Rano na prezydium klubu dowiedziałam się, że w kwestii osób niepełnosprawnych publicznie głos będą zabierały trzy posłanki – Kornelia Wróblewska, Monika Rosa i Elżbieta Stępień. Mojego nazwiska w tej trójce nie było. Później się okazało, że w sprawie ustawy o wynagrodzeniach dla posłów głosu nie będzie zabierał Ryszard Petru, osoba najbardziej do tego kompetentna, tylko inni koledzy. Zapytałam, kto tak zadecydował. I usłyszałam od Marka Sowy, że to decyzja polityczna, żebyśmy nie zabierali głosu, bo działamy na szkodę klubu. Wróciłam do mojego przysejmowego mieszkanka, zadzwoniłam do męża i powiedziałam, że odchodzę z Nowoczesnej. I usłyszałam: „Nareszcie”. Potem oczywiście nie mogłam zasnąć. A rano poszłam do protestujących w Sejmie rodzin. Przecież to ja ich zaprosiłam do Sejmu ponad trzy tygodnie temu, o czym w Nowoczesnej na początku nikt nie wiedział. Nikt nie wiedział też, że będę za nich odpowiedzialna, będę ich łącznikiem ze światem. Potem kilka osób z Nowoczesnej zaoferowało swoją pomoc, taką zwyczajną, codzienną. Monika Rosa, Kornelia Wróblewska, Joanna Schmidt i Ryszard Petru. Po trzech dniach przyszła też Agnieszka Ścigaj z Kukiz’15. Wychodzimy z chłopakami niepełnosprawnymi na spacer, zorganizowaliśmy im jedzenie, dostęp do łazienek.
Poduszki i materace pani wnosiła.
Wnosiłam.
Chyłkiem?
Nie. Legalnie. Nikt mnie nie zatrzymywał.
Czyli można wnieść materac do Sejmu i się na nim położyć?
Można. Tylko jeszcze trzeba go nadmuchać. Ale to akurat robił Petru. Dał radę. Mieliśmy pompkę. Dla niego ta pomoc to oczywistość. Zresztą proszę porozmawiać z protestującymi, oni powiedzą, kto pomaga. Tam panuje atmosfera solidarności, wielkich emocji. Ostatnio Kasia i Karol, rodzice dwóch niepełnosprawnych dziewczyn, powiedzieli, że ten pobyt w Sejmie jest dla nich uspołecznianiem i siebie, i ich dzieci. Alicja, mama Kingi z małogłowiem, też uważa, że jej córka się zmieniła w Sejmie, że ten kontakt z ludźmi, to wspólne przebywanie dużo jej dało. Mnie też dużo dało. Myślę, że będę się z nimi znała do końca życia, będziemy, jak to oni mówią, rodzinką.
Oszołomka.
To o mnie?
Tak o pani mówią. Również w Nowoczesnej.
Tak naprawdę jestem najbardziej rozsądna z nich wszystkich.
Nie widać.
Może nie widać, ale ci, którzy mnie znają z mojego życia przedpolitycznego, to wiedzą, że jestem bardzo ułożoną, uporządkowaną i konsekwentną osobą. Zawsze taka byłam. No, ale co ja mam na to powiedzieć? Mam 46 lat, jestem dorosłą osobą, dużo w życiu przeżyłam i twardo stąpam po ziemi. Wszyscy, którzy chcą mi przypisać jakieś rozchwianie albo to, że łatwo zmieniam zdanie, kłamią. Kiedy się spotkałam z matkami niepełnosprawnych, to powiedziałam, że najpierw muszę wejść w temat, przygotować się. I zanim podjęliśmy jakąś decyzję, to rozmawialiśmy kilkukrotnie i im więcej wiedziałam, tym bardziej mnie wkurzało, że kolejne rządy bagatelizują problem tych ludzi, że zostawiają ich samym sobie. Kiedy zajmowałam się pedofilią w Kościele, to prawie rok przygotowywałam się do konferencji. Kiedy zajęłam się mową nienawiści, to osiem miesięcy badałam sprawę. Nigdy nic nie robię na łapu-capu.
To skąd to wrażenie?
Nie wiem. Bo jestem otwarta? Bo mówię to, co myślę? Przyznaję się też do tego, że czegoś nie wiem? Może to wszystko powoduje taką ocenę.
PiS się cieszy z pani odejścia.
Pani redaktor, naprawdę nie jestem aż tak ważną osobą.
Jarosław Kaczyński się cieszy.
Żal mi go bardzo.
Znam te pani teksty na temat prezesa.
Rozmawiałam z nim krótko. Ale czuję, że jest samotny, nieprzytulany, nieszczęśliwy i że przeżył dużo złych rzeczy. Po ludzku mi go żal.
Pani też dużo przeżyła. Ojciec umarł, kiedy była pani małą dziewczynką, mąż zginął w wypadku, kiedy była pani młodą matką.
Myślę, że moglibyśmy się z Jarosławem Kaczyńskim dogadać. Nie, nie politycznie. Prywatnie. On lubi herbatę, a ja jestem herbaciarą. Kształciłam się na kipera herbacianego. Zaparzyłabym pysznej i moglibyśmy rozmawiać o tym, co ważne.
On też, tak jak pani, potrafi słuchać obywateli.
On raczej wykorzystuje to, co usłyszy, do swoich własnych celów politycznych. Nigdy nie był wielkim strategiem, wielkim politykiem, zawsze uważałam, że jest nieszczęśliwym starszym panem, który swoje plany realizuje kosztem innych.
Widzi pani kogoś po pani stronie, kto jest strategiem?
...
Ryszard Petru?
Nie zastanawiałam się nad tym.
Przecież wszyscy chcecie pokonać PiS.
Myślę, że jest wiele osób, które mogą stworzyć polityczną silną drużynę.
Dołączy pani do Barbary Nowackiej?
Znamy się z Barbarą. Znamy się z Robertem Biedroniem. Współpracujemy. Lubimy się.
Rozmawiacie?
Rozmawiamy. Wszyscy wiemy, że coś musi się wydarzyć, że z polityki muszą odejść ci, którzy byli w niej od 1989 r., a przyjść nowi.
Przecież przyszli, założyli Nowoczesną, weszli do Sejmu, pani była z nimi. Lubnauer i Gasiuk-Pihowicz to jest nowe pokolenie.
Które stało się dokładnie takie, jak ci starzy politycy.
Skąd pewność, że pani się taka nie stanie?
Pani redaktor...
Pani zawsze mówi, że jest osobą poszukującą.
Ale też osobą zdecydowaną. Wczoraj przy Sejmie spotkałam kolegę z Barwic, miejscowości, w której mieszkali moi dziadkowie, a ja jeździłam do nich na wakacje. I on mówi: „Ty się w ogóle nie zmieniłaś, cały czas jesteś taka sama”. Nienawidzę i w polityce, i w normalnym życiu gierek, podchodów, intryg, a w Nowoczesnej właśnie one okazały się najważniejsze. Ale jeszcze raz mówię, że walczyłam o tę partię. Przecież to my razem z Ryszardem Petru zakładaliśmy tę partię. Petru, Schmidt, Kądziela i ja byliśmy na samym początku. A potem usłyszałam, że Katarzyna Lubnauer mówi o mnie, że ja jestem w innym świecie. Na pewno nie chcę być w świecie, w którym jest teraz Nowoczesna. Wie pani, ja mam trójkę zdrowych dzieci, wspaniałego męża, rodzeństwo, świetnych przyjaciół, starcza nam do pierwszego. A tragiczne sytuacje są dla mnie motywacją do działania. Trzeba być odważnym. Stanąć nad przepaścią i skoczyć. Dzisiaj skoczyłam po raz trzeci w moim życiu.
Co to za uczucie?
Jakbym zrzuciła z siebie plecak z kamieniami, który nosiłam przez ostatnie miesiące. Pamiętam, jak kiedyś podjęłam decyzję, że odchodzę z korporacji. Poszłam piechotą na toruńską starówkę i pierwszy raz usłyszałam, jak w kościele garnizonowym w południe bije dzwon. Wcześniej nie słyszałam, bo cały czas pracowałam. Czułam się na tej starówce fantastycznie. Tak jak teraz. Wolna. W końcu wolna.
Łzy były?
Nie. Ostatni raz płakałam, kiedy niepełnosprawni chłopcy mówili, że są w Sejmie z własnej, nieprzymuszonej woli. Na filmach płaczę. W sytuacjach, kiedy ważą się moje losy, zachowuję zimną krew. Konkret mnie wtedy interesuje. Po wypadku Jacka, mojego męża, też tak było. Działanie i do przodu. Trzeba zamknąć stary rozdział i zacząć nowy. Taplanie się w przeszłości, wypominanie, gadanie, mielenie nie ma sensu. I mówię teraz o polityce. Nie chcę kopać... Dziewczyn nie chcę kopać.
Myślałam, że leżącego.
No, leżącego...

Leżą?
Leżą. Wydaję mi się, że tak. Na własne życzenie, według własnego pomysłu. Nie chcę gadać na nich. Nie chcę. Niech sobie robią swoją partię. Zawsze uważałam, że każdy w Nowoczesnej pełni jakąś funkcję. Jeśli próbujemy to zmienić, to jest fałsz, jak w orkiestrze, w której muzycy pozamieniali się instrumentami. A ja nie chcę grać w fałszującym zespole.
W którym Lubnauer jest szefem, a nie Petru.
Hm. Uważam za wielki błąd to, że Ryszard został odsunięty od władzy w Nowoczesnej. I mówiłam o tym przed wyborami w partii. OK, był kryzys, była Madera. Ale trzeba było to inaczej rozwiązać. Niestety, niektórzy ludzie, niektóre kobiety, kiedy są klepane po ramieniu i słyszą z różnych stron: „Ale ty jesteś zajebista, ty powinnaś rządzić partią, być szefem”, to się nie zastanawiają nad konsekwencjami. Mnie też klepali, ale ja uważałam, że pokusa, by zdetronizować Petru, jest po prostu głupia.
To wtedy przestały z panią rozmawiać?
Tak. Wtedy też mówiłam, że nie akceptuję manipulacji, bo wiem, po co przyszłam do polityki.

Po co?
Po to, żeby zajmować się sprawami obywateli, a nie po to, żeby siedzieć na kanapie i opracowywać strategie polityki wewnątrzpartyjnej. W Nowoczesnej było takie przeświadczenie, że kobiety powinny przejąć władzę w partii. Uważałam, że to bez sensu, że w momencie, kiedy statek tonie, trzeba położyć wszystkie ręce na pokład i iść z tym, który ten statek zbudował.
Ze skompromitowanym Petru.
On tę partię stworzył. A ja chciałam iść z nim do wyborów samorządowych, a później do parlamentarnych. I potem decydować, co dalej. Wiem, że jak się myśli o własnych interesach, to nic nie wychodzi. Tworzyłam wiele organizacji, działają do teraz, znam się na zarządzaniu i wiem, na czym to polega.
Współpracowałam kiedyś przez chwilę z pismem, w którym pracowały same kobiety. I szczerze powiem, że to trudne do zniesienia.
Wyobrażam sobie.
Nie da się pracować z kobietami?
Myślałam, że nie różnicuję, że nie ma dla mnie znaczenia, czy pracuję z kobietami czy z mężczyznami, a teraz zdałam sobie sprawę, że z kobietami zawsze mi było trudniej, że przez całe życie zawodowe byłam i jestem otoczona mężczyznami.
„Dość dyktatury kobiet” – to pani.
Wiem, do końca życia mi to będzie zapamiętane. Poszło w świat, trudno. To był czas, kiedy się przeprowadzaliśmy, mąż miał operację, ja dwie ustawy i wszystko załatwiałam przez telefon. Wykończona byłam.
I weszła pani na scenę...
I powiedziałam: „Dość dyktatury kobiet”. Nie miałam świadomości, co mówię. Kompromitacja. Oczywiście, że wiedziałam, że będą po mnie jechać, tylko jest taki problem, że ja się tym w ogóle nie przejmuję, spływa po mnie. Teflonowa jestem. Raz tylko nie wytrzymałam, kiedy prawicowy dziennikarz napisał, że mój nieżyjący mąż był nacjonalistą. Do tekstu był dołączony filmik z koncertu sprzed kilkunastu lat... Moi synowie mówią, że jestem jak Wonder Woman, zawsze powstaję, zawsze z tarczą i mieczem. A o Nowoczesnej nie myślę jako o partii kobiet. Myślę o ludziach, o tym, co się z nimi dzieje, kiedy dostają władzę. Wiem, że osoby, które teraz rządzą Nowoczesną, nie mają do tego kompetencji. Kiedy człowiek, który dotąd nie był przywódcą, wygrywa, to musi potrafić skonsumować zwycięstwo.
Lubnauer konsumuje.
Widać konsekwencje w sondażach. Jeśli się wygrywa, to trzeba zaopiekować się tymi, którzy przegrali, a w zasadzie jedną osobą, która przegrała, czyli Ryszardem Petru. Katarzyna powinna zrobić wszystko, żeby Petru poczuł się dobrze, a nie zakładać, że Ryszarda trzeba zniszczyć i odsunąć. Tak się nie robi, tak się nie tworzy zespołu.
Może trzeba było spuścić uszy po sobie i działać dla dobra partii, dla dobra Polski.
Dla dobra Polski próbowałam jeszcze działać w partii przez ostatnie sześć miesięcy, bo gdybym nie myślała o sprawie, o Polsce, to powinnam odejść z tej partii pół roku temu. Przez te pół roku wydarzyły się rzeczy, które są dla mnie nieakceptowalne. Kiedy Witek Zembaczyński z Nowoczesnej nazwał Patryka Jakiego barachłem i zaatakował jego syna z zespołem Downa. Nie zgadzam się z Jakim w żadnym aspekcie, ale uważam, że atakowanie w taki sposób jest megasłabe. Witek usłyszał ode mnie inne słowa. Powiedziałam wprost, że to skur...two. I że nie chcę się podpisywać pod taką polityką. Mogę się spierać z oponentami, ale nie w taki sposób. W takiej partii nie chcę być.
A w jakiej?
W takiej, która się opiera na wartościach, która nie mówi tylko, że trzeba rozmawiać z obywatelami, tylko rzeczywiście to robi.
To mówią politycy Nowoczesnej.
Tak mówili. Teraz może mówią, ale nie robią.
Na jakich wartościach ma się opierać partia, o czym rozmawiać?
Poszanowanie, godność, tolerancja, a rozmawiać o problemach, o tym, czego potrzebują ludzie, co chcieliby zmienić.
Potrzebują pieniędzy, więcej pieniędzy, ale według myślenia liberalnego Nowoczesnej mają sobie zarobić.
W Nowoczesnej zajmowałam się sprawami obywatelskimi i wszystko grało. Byłam wiarygodna dla tych środowisk, bo się z nich wywodzę. Teraz ten obszar w partii jest kompletnie zaniedbany, środowiska obywatelskie są spychane na margines, traktuje się je z góry, z piedestału. A to wielki błąd, bo to nie politycy parlamentarni wyprowadzili ludzi na ulice, tylko środowiska obywatelskie – Obywatele RP, Strajk Kobiet. Wie pani, kiedy wchodziłam do polityki, to miałam postanowienie: od teraz wszystkie osoby, które poznam, nie zostaną moimi przyjaciółmi.
Żeby się nie zawieść?
Hm, żeby się nie rozczarować. Nie dotrzymałam jednak postanowienia, choć nadal jestem bardzo ostrożna. W życiu trzeba oczywiście znaleźć balans. Rodzina w tym bardzo pomaga. Rodzina jest moim kręgosłupem, moim drogowskazem. Jestem w tym względzie konserwatystką.
Przecież pani mieszka tu, w Warszawie, a pani mąż z trójką dzieci w Toruniu.
Nie, ja tu mam tylko mieszkanie służbowe przy Sejmie i w każdej wolnej chwili jestem z nimi. Najstarszy syn był u mnie tu, uczył się fizyki, dzień w dzień, po wiele godzin. Studiuje na Politechnice Gdańskiej, w zeszłym roku zdał maturę, zresztą bardzo dobrze, ale w tym w roku postanowił poprawić wyniki na jeszcze lepsze, a do tego zdawać fizykę, żeby dostać się na Politechnikę Warszawską. Cieszę się, że jest umysłem ścisłym, że w ten sposób patrzy na świat. Był tu u mnie, kiedy zaczął się protest niepełnosprawnych w Sejmie. Potem pojechałam do domu, żeby wytłumaczyć moim mniejszym dzieciom, po co jestem z protestującymi.
Ile mają lat?
9 i 13. To są dorosłe osoby.
Dzieci raczej.
Wszystko już rozumieją. Pojechałam na obiad, na trzy godziny. Próbowałam wyjaśniać, a syn: mamo, ale my wiemy, że ty bronisz ludzi. Jedź. Dla naszej rodziny moja działalność publiczna i zaangażowanie nie jest niczym nadzwyczajnym. Z mężem tak działaliśmy zawsze, a dzieci bardzo często w naszych działaniach uczestniczyły. Przecież organizowałam festiwale, organizowałam Biennale w Indiach, działałam. Dla nich to codzienność, że mają mamę działaczkę. Nie reagują na to, że jestem w telewizji, wywalone na to mają.
Nie ma pani z nimi.
Jestem. Liczy się jakość, a nie ilość. Mąż mówi, że jest prawdziwym feministą.
Samotnie wychowującym dzieci.
Nie samotnie, bo ze mną. Bywa po prostu częściej sam z dziećmi. I świetnie daje radę. Moi synowie są bardzo samodzielni i sobie wszyscy w życiu poradzą. Potrafię jechać, by z nimi pobyć chociaż chwilę, pójść do kina, zjeść kolację z mężem, zrobić śniadanie dzieciakom do szkoły. I wracam. I zaraz znowu jadę.
Kiedy teraz?
W sobotę. Tam u siebie pierwszy raz współorganizuję Kongres Kobiet i przygotowuję dwa panele. Jeden o tolerancji, o tym, że Polacy boją się innych, że jesteśmy nietolerancyjni w stosunku do tego, czego nie znamy.
Pani jest tolerancyjna w stosunku do PiS?
W Polsce jest miejsce dla każdego. Wiem to, bo jeżdżę po całym kraju, prowadzę szkolenia dla środowisk kobiecych i obywatelskich.
Za pieniądze?
Nie, za darmo.
Z banerkiem Nowoczesnej?
Nie, bez banerka. Ja nawet nie miałam nigdy znaczka partyjnego w klapie. Wychodzę z założenia, że każdy odpowiada za siebie. Nikt za mnie nigdy nie podejmował decyzji. Jestem osobą bardzo niezależną i jestem taka od dziecka. Zawsze mi to moja matka wypomina, że jak tylko zaczęłam chodzić, to chodziłam swoimi drogami. Nas była czwórka i byłam tym dzieckiem, które utorowało drogę reszcie. Walczyłam o naszą niezależność. Niezależności też uczę swoje dzieci. I wiem, że gdyby nie było rodziny, mojej rodziny, to nie byłoby mnie tu, gdzie teraz jestem.
PiS stawia na pierwszym miejscu rodzinę.
Nie sądzę. Na pewno nie rodzinę, w której jest ktoś niepełnosprawny. To już dla PiS rodzina gorszego sortu. A ja myślę, że rodzina, wartości z nią związane nie są ani z prawicą, ani z lewicą. Rodzina jest dla mnie najważniejsza.
I jednocześnie jest pani za aborcją na życzenie.
Nie nazywałabym tego aborcją na życzenie, tylko liberalizacją ustawy aborcyjnej, ustawy, która dawałaby wybór.
W pewnym sensie jest pani rewersem Kai Godek. Ona broni życia poczętego.
Nie, ona nie jest za życiem, ona jest za rodzeniem.
OK. Ona broni życia poczętego i chce, żeby rodziły się nawet najbardziej chore dzieci, ale nie słychać, żeby wypowiadała się w sprawie tych chorych już urodzonych.
To prawda.
A pani jest za aborcją na życzenie i zajmuje się tymi chorymi, którzy pewnie by się nie urodzili, gdyby tak kompromisowa ustawa aborcyjna, która teraz obowiązuje, była egzekwowana.
Łatwo powiedzieć: „Musisz urodzić”. Polityków, ludzi z ruchów pro-life, nie obchodzi, co potem, jak sobie radzić, jak żyć. Kaja Godek mówi, że jestem za zabijaniem dzieci. A ja jestem za wyborem. To jest proste.
Godek mówi, że to wybór: zabić czy nie zabić.
A ja: jaką decyzję podjąć.
Pani siostra Justyna Sobczyk prowadzi Teatr 21.
W którym aktorami są ludzie z zespołem Downa. To jest dopiero wariatka. Robi rzeczy wybitne. A ja taplam się w politycznym błocie.
Nikt pani do niego nie wrzucał.
Wiem. Co więcej, ja lubię taplać się w tym błocie.
No dobrze, ale gdyby weszła liberalna ustawa aborcyjna, to za kilkanaście lat w teatrze pani siostry nie będzie miał kto grać.
Jeszcze raz mówię, aborcja to jest wybór. Wciąż rodzi się wiele dzieci z zespołem Downa. Chciałabym, żeby te kobiety, które decydują się urodzić chore dziecko, były otoczone pomocą, nie tylko psychologiczną, ale i finansową, medyczną, żeby mniej się bały, jeśli już podejmą taką decyzję. A ich decyzja wynikać powinna z miłości, a nie z przymusu. Bo kochać to być wolnym.
Poseł Cymański chce takiego aneksu w ustawie całkowicie zakazującej aborcji.
O, to przynajmniej w jednym się zgadzamy. Zresztą bardzo go lubię. On nie udaje.
Pani poseł, pani uważa, że ustawa aborcyjna powinna być zliberalizowana?
Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby się okazało, że w moim brzuchu rośnie chore dziecko. Nie mam zielonego pojęcia. Natomiast nie mogę wpływać na decyzje innych. Rozmawiałam w Sejmie z Kasią, mamą dwóch niepełnosprawnych dziewczynek. Pierwszą ciążę poroniła. Lekarze nie powiedzieli jej dlaczego, choć było wiadomo, jaka wada genetyczna dziecka spowodowała poronienie. Druga ciąża, donoszona, dziecko urodzone. I też lekarze wiedzieli jeszcze w czasie ciąży, że dziecko jest chore, ale nie powiedzieli.
A gdyby powiedzieli?
Gdyby powiedzieli, to nigdy w życiu nie zdecydowałaby się na urodzenie chorego dziecka.
Tak powiedziała?
Tak.
Ale ja nie pytam o chore dzieci, pytam o liberalizację ustawy.

Jestem za wyborem. Uważam też, że kobieta, zanim podejmie decyzję, musi porozmawiać z psychologiem. Zresztą wie pani, muszę o tym wszystkim pomyśleć, to są bardzo ważne sprawy, również polityczne. Muszę tę odpowiedź znaleźć w sobie. Nikt mi nie będzie mówił, co mam myśleć, jak, co robić. Nikt.