- W marcu 2017 r. miała się odbyć w Polsce sprawa dotycząca iracko-polskiego kontraktu. W styczniu tego samego roku aresztowano mnie w Jordanii. Jestem jedyną osobą, która może coś powiedzieć o tym kontrakcie - mówi Ziad Cattan, były sekretarz stanu w irackim ministerstwie obrony odpowiedzialny m.in. za zakupy uzbrojenia
Polak irackiego pochodzenia Ziad Cattan po obaleniu Saddama Husajna podpisywał kontrakty na dostawy sprzętu dla nowo budowanej armii. W bagdadzkim mieszkaniu jego ojca i zarazem emerytowanego generała armii Husajna Amerykanie negocjowali zawieszenie broni z sunnickimi oficerami, którzy szykowali rebelię przeciw siłom USA. Cattan w wywiadzie dla DGP mówi o swojej przeszłości, aresztowaniu w Jordanii, ekstradycji do Iraku i kulisach kontraktów na broń, którą Bumar sprzedawał nad Tygrysem i Eufratem.
Bagdad oskarża go o defraudacje milionów dolarów. On sam twierdzi, że jest niewinny, i przypomina, że Sąd Okręgowy w Warszawie wydał prawomocne orzeczenie zakazujące jego ekstradycji. Rozmowę przeprowadziliśmy niedługo po jego przylocie do Iraku. Po tym, jak umieszczono go w celi bagdadzkiego aresztu śledczego. Znajduje się on w tzw. zielonej strefie, w której zlokalizowane są również budynki rządowe i ambasady. W areszcie razem z nim przebywa wielu irackich VIP-ów – ministrów i przedstawicieli władz lokalnych oskarżonych w procesach korupcyjnych.
Na jakiej podstawie prawnej aresztowano pana w styczniu ubiegłego roku w Jordanii? O co oskarżono? Na jakiej podstawie prawnej wydano z Ammanu do Iraku?
Pułkownik biura Interpolu na lotnisku w Ammanie przedstawił mi list gończy. Sprawa jest dęta. Wcześniej jeździłem po Europie i Interpol mnie nie ścigał. Byłem na sylwestra w Londynie. Latałem do Francji i Grecji. Gdyby w sprawę realnie był zaangażowany Interpol, aresztowanoby mnie znacznie wcześniej. Moim zdaniem list gończy był nieprawdziwy. Do tego umowa o ekstradycji między Irakiem i Jordanią pochodzi z czasów Saddama Husajna. Wątpliwe, by była ważna. W tej umowie jest zresztą wiele wymogów formalnych, które wobec mnie nie zostały spełnione. Na przykład wyrok na osobę, która ma być poddana ekstradycji, nie może być wydany zaocznie. Dokumenty muszą być poświadczone przez prokuratora generalnego. Na moje aresztowanie nalegał ten pułkownik Interpolu. Sędzia zdecydował, że niezależnie od mojej winy lub niewinności mam prawo wyjść na wolność za kaucją. Problem w tym, że nadgorliwy pułkownik zaczął na własną rękę prosić Irak o akta w mojej sprawie. Ostatecznie sąd zdecydował o areszcie, przekonując, że zataiłem fakt posiadania paszportów kilku państw. Polski, Niemiec, Iraku i Jordanii. Jestem przekonany, że informacja o tym dotarła do sądu od tego pułkownika. Od 5 lutego 2017 r. jestem za kratkami.
Ile ma pan paszportów? Jak to jest z pana obywatelstwem irackim, czy też z obywatelstwami?
Nie mam irackiego obywatelstwa. Zrzekłem się go. Gdy wjeżdżałem do Iraku na polskim paszporcie, musiałem mieć wizę. To było jeszcze w czasach Saddama Husajna. Nie daje się wizy własnemu obywatelowi. O tym wspominał zresztą polski konsul w Jordanii. Aresztowano mnie po tym, jak wylegitymowałem się polskim paszportem. Na tym samym paszporcie wyjechałem do Iraku. Z Ammanu do Bagdadu poleciałem rejsowym samolotem. Na lotnisko dowieziono mnie jak kryminalistę. W kajdankach na rękach i na nogach. Z zasłoniętą twarzą. Irakijczycy, którzy po mnie przylecieli, potraktowali mnie lepiej. W samolocie byłem już bez kajdanek. Rozmawiałem z pasażerami. Jadłem posiłek. Na lotnisku w Bagdadzie oficerowie, którzy mi towarzyszyli, poprosili jedynie, abym założył kajdanki na czas zdjęć dla prasy. Trwała kampania wyborcza. Do stołecznego aresztu konwojowano mnie z taką eskortą, że nawet polski premier nie ma takiej ochrony, jak przylatuje do Iraku. Miałem jechać na komisariat do Azamiji, dzielnicy, z której pochodzę, ale wylądowałem w areszcie śledczym w zielonej strefie. Tutaj mówią o mnie – „Ziad jest jak czarna skrzynka samolotu. Przechowuje wszystkie informacje”. Panuje przekonanie, że opowiem o tym, jak wyglądały porządki w Iraku zaraz po obaleniu Saddama Husajna.
Do kontraktów na broń i pana pracy w ministerstwie obrony zaraz dojdziemy. Teraz chciałem zapytać o to, jaką rolę odegrali polscy dyplomaci w pana sprawie podczas pobytu w więzieniu w Jordanii i teraz w Iraku?
Niewielką. Konsul w Ammanie był w więzieniu kilka razy. Gdy o coś prosiłem, tłumaczył, że najpierw musi pisać pismo do Warszawy. Nie był zbyt twardy w relacjach z Jordańczykami. Polscy dyplomaci sprawę traktowali miękko i uznano ich za miękkich. Na Bliskim Wschodzie nie szanuje się ludzi, którzy nie grają twardo. Powiem brutalnie: mam wrażenie, że ich olano. Pytałem konsula: pisał pan pismo w mojej sprawie do Warszawy? Odpowiadał – tak, pisałem, ale nie dostałem informacji zwrotnej. Pytałem: dlaczego pan nie interweniuje u jordańskich władz? Nie rozmawia z nimi w cztery oczy? Tu, w Iraku, rozmawiano ze mną przez telefon ze dwa razy. Miał mnie ktoś odwiedzić z ambasady, ale nie przyszedł.
Czy na aresztowanie w Ammanie miały wpływ interesy, które robił pan z wojskiem jordańskim? Wiem, że zapraszał pan do Warszawy generałów króla Abdullaha II. Oni negocjowali kontrakty z pana firmą.
Nie. Nie ma związku pomiędzy tymi sprawami. Nie ma tu zazdrości czy jakiejś zawiści. Dlaczego mieliby mieć coś mi za złe? Wszystko było w porządku. Choć faktem jest, że jak siedziałem w Jordanii, to pojawiał się jakiś biznesmen czy adwokat, którzy obiecywali, że wyciągną mnie z więzienia. Mówili, że jak zapłacę trzy miliony dolarów, zaraz znajdę się w Polsce. Odsyłałem ich z kwitkiem. Obawiałem się prowokacji i tego, że taka osoba po prostu mnie nagrywa. Pojawiali się też politycy. Z podobną propozycją. Mam nawet nagraną rozmowę z jednym z nich. Powiedzieliśmy jednemu, że nie mamy milionów. Odpowiedział, że pies, który nie ma milionów, musi siedzieć. W świecie muzułmańskim takie porównanie jest bardzo bolesne. A oni mówili: nie macie pieniędzy, to niech Cattan leci do Iraku i tam zginie.
Jakie warunki panowały w jordańskim więzieniu?
W jednym z trzech, w których byłem, pokój był na 20 osób. Razem ze mną siedzieli narkomani i zabójcy. Drzwi otwierano tylko po to, by wnieść jedzenie. Brakowało powietrza. Tak było w Marce pod Ammanem, w której siedziałem 45 dni.
Cofnijmy się o kilka lat. Jak to się stało, że na chwilę przed obaleniem Husajna nagle zjawił się pan w Iraku, a później współpracował z Amerykanami? Nikt rozsądny na dwa dni przed wojną nie leci do państwa takiego jak Irak. Chyba że jest z wywiadu.
Nie kryje się za tym żadna tajemnica. W Iraku znalazłem się 18 marca 2003 r., na dwa dni przed rozpoczęciem amerykańskiej inwazji. Do Bagdadu dojechałem z Syrii taksówką. Chciałem wywieźć ojca, który był emerytowanym generałem armii Saddama Husajna. On wiedział, że zbliża się wojna, ale powiedział stanowczo, że nie ma zamiaru się nigdzie ruszać. Mówił, że ma swoje lata i nie może zostawić kraju okupantom. Zostałem razem z nim. Mieszkaliśmy w dzielnicy wojskowej, w której się wychowałem. To był bogaty rejon stolicy. Gdy obalono Saddama i pojawili się Amerykanie, zaczął się chaos. Jako obywatel Polski chodziłem do dowódców USA załatwiać różne sprawy. Łagodziłem napięcia między wojskiem i mieszkańcami Bagdadu. Pojawił się plan zorganizowania wyborów lokalnych. Amerykanie wiedzieli, że jako sunnita mam doskonałe kontakty w dzielnicy wojskowej. Wybrali mnie na szefa komitetu dzielnicowego. Otworzyli biuro. Gdy prowadzili jakieś śledztwo i konieczne było przeszukanie, zabierali mnie jako świadka. Tak rozpoczęła się moja współpraca z Amerykanami. W styczniu 2004 r., w dniu święta wojska irackiego, przemawiałem na spotkaniu z żołnierzami. Amerykanie chcieli, bym pracował w ministerstwie obrony. Rekomendowali mnie. Pojechałem na kurs do Waszyngtonu. Ministerstwem mieli zarządzać cywile. Na kursie w USA razem ze mną było 12 osób. Takie były początki irackiego MON.
Pośredniczył pan też w kontaktach między byłymi oficerami Saddama i Amerykanami. Część z nich montowała rebelię przeciw siłom USA, bo nie akceptowali nowych porządków. To byli pana znajomi.
Oficerowie Saddama spotykali się w domu mojego ojca. Dyskutowali o tym, co robić dalej. W czasie nalotów zbombardowano zresztą mieszkanie ojca. Później Amerykanie prosili mnie, abym zaprosił do siebie ludzi z partii Baas (ugrupowanie rządzące Irakiem za czasów Husajna – red.) i wojskowych. Woleli się dogadać niż walczyć. Nie potrzebowali rebelii. Amerykanie chcieli, by w domu ojca odbyły się rozmowy oficerów CIA w sprawie porozumienia z kadrą oficerską Saddama. Ufali mi. Miałem rekomendację FBI. Nie raz brałem udział w negocjacjach: siedzieli uzbrojeni Amerykanie i uzbrojeni dowódcy sunniccy i gadali. Czasami w trakcie spotkania dochodziło do bójek i kłótni. Pośredniczyłem też, gdy porywano kurierów przewożących pieniądze, którymi Irak płacił za kontrakty. Nie raz było tak, że z Bagdadu jechała do Jordanii taksówka z kilkoma milionami dolarów i rebelianci zatrzymywali ją na trasie. To były transporty ministerstwa obrony. W tamtym okresie nie było przelewów bankowych z Iraku za granicę. Każdy dolar, który pojawiłby się na koncie irackiego banku, zostałby aresztowany na rzecz długów Saddama. Gdy dochodziło do porwania kuriera, rebelianci żądali, bym pojawił się na miejscu. Grozili, że jeśli tak się nie stanie, zabiją kurierów. Wtedy wchodziła do gry technika i żołnierze amerykańscy. Najpierw obserwowano rebeliantów, a później siły USA napadały na nich.
Czy przed lub po 2003 r. współpracował pan z polskimi służbami specjalnymi? Polska była zaangażowana w operację w Iraku, stacjonowały tam nasze oddziały.
Nie. Dwa razy rozmawiał ze mną ktoś ze służb. Ale to była rutynowa rozmowa przy okazji moich starań o obywatelstwo. To był chyba rok 1998. Spotkali się ze mną w kawiarni. Chcieli się dowiedzieć, kim jestem.
Gdy pracował pan w ministerstwie obrony, dochodziło do defraudacji milionów dolarów z kontraktów na broń dla irackiej armii. Pana nazwisko pojawia się w kontekście tych defraudacji. Władze Iraku są przekonane, że brał pan w nich udział.
Wszystkie kontrakty były i są legalne. Broń dostarczono. Tylko w przypadku jednego kontraktu nie dostarczono sprzętu. Później Irak odmawiał odbioru uzbrojenia. Mnie ktoś robił w konia. Pieniądze z kontraktów, które przekazywałem za sprzęt, trafiały do pośrednika. Okazało się, że między mną a Bumarem był pośrednik z Kuwejtu. Nie wiedziałem o tym. Pieniądze z Iraku samochodami lub samolotami w gotówce trafiały do Jordanii. Tam wpłacano je do banku (dopiero z banku państwa innego niż Irak pieniądze trafiały na konto kontrahenta, np. w Polsce. Wówczas nie istniał iracki system bankowy. Dodatkowo w ten sposób zabezpieczano się przed wierzycielami Iraku – red.). Później okazało się, że część tych pieniędzy trafiła do jakiś Kuwejtczyków. Po 10 latach okazało się, że zniknęło kilka milionów. W marcu 2017 r. miała się odbyć w Polsce sprawa dotycząca tego iracko-polskiego kontraktu. W styczniu tego samego roku aresztowano mnie w Jordanii. Jestem jedyną osobą, która może coś powiedzieć o tym kontrakcie. Zależy mi na tym, by polskie państwo potraktowało moją sprawę poważnie.