Od razu rozwiejmy największy mit: że inicjatywa prezydenta będzie odrzucona – Jarosław Kaczyński jest sceptyczny, liczył, że przez rok prezydent się wycofa z pomysłu
Żeby uzyskać akceptację Senatu i rozpisać referendum nazwane konstytucyjnym na 10 i 11 listopada, prezydent Andrzej Duda musi złożyć swój wniosek w sierpniu. Zapowiedź z konkretami powtórzył w rok po pierwszym zaskakującym wystąpieniu z pomysłem spytania Polaków o konstytucję. A politycy obozu rządowego mówią o niej ezopowym, ostrożnym językiem. A to od pisowskiej większości Senatu zależy dopuszczenie do referendum.
Od razu rozwiejmy największy mit: że inicjatywa prezydenta będzie odrzucona. – Jarosław Kaczyński jest sceptyczny, liczył, że przez rok prezydent się wycofa z pomysłu. Ale jeśli go zgłosi, cóż... O ile uzgodni z nami pytania, to z ciężkim sercem dopuścimy do tego głosowania – mówi wpływowy parlamentarzysta rządowej większości.
Dlaczego? Liberalna opozycja atakuje prezydenta jako kogoś, kto łamał konstytucję, nie ma więc moralnego prawa, by o nią pytać. Głosowanie razem z opozycją przeciw wnioskowi byłoby pośrednim przyznaniem jej racji. A przecież jeśli przyjąć, że wymiana trzech sędziów Trybunału Konstytucyjnego czy reforma sądów naprawdę naruszała ustawę zasadniczą, PiS jest współautorem wszystkiego, co się stało. Na dokładkę zimno-poprawne relacje większości parlamentarnej z prezydentem są dogmatem od zeszłej zimy.
Nie jest prawdą, że prezydent kieruje się tylko ambicjami. Istotnie przed rokiem chciał o sobie przypomnieć jako o niezależnym podmiocie, szukał własnej agendy. Ale Andrzej Duda naprawdę wierzy w idealistyczne zapowiedzi swego obozu sprzed trzech lat: będziemy pytać Polaków o zdanie w ważnych dla nich sprawach. Z tego ludowładczego tonu niewiele zostało. Odrzuca się obywatelskie wnioski, także o referendum, nie dopuszcza do publicznych wysłuchań. Prezydent sądził, że warto sięgnąć po dawnego ducha choćby w sprawie ustroju, to temat nieuwikłany w bieżącą politykę.
Nawet niektórzy jego ministrowie przekonują go, że akurat materia konstytucyjna to kiepska okazja do forsowania demokracji bezpośredniej, bo dylematy ustawy zasadniczej nie budzą emocji w Polakach. Odpowiada niezmiennie, że warto to przetestować, że taka próba jest w interesie Polski.
Ale też nieprawdą jest, że politycy PiS są sceptyczni tylko z powodu napięć między nimi i pałacem. Naturalnie po upokorzeniu związanym z ustawą degradacyjną potrzymaliby trochę prezydenta w poczekalni. Ale już rok temu, kiedy żadnej wojny na górze nie było, demonstrowali niezadowolenie. Wynikało ono choćby z przekonania, że niską frekwencję (a Komorowski uzyskał 8 proc. w referendum na temat okręgów jednomandatowych) opozycja przypisze swoim apelom, ogłaszając, że choć tym jednym razem pokonała prawicę.
Dziś PiS wylicza inne problemy. Referendum, które z mocy prawa o niczym nie przesądzi, będzie kosztować 70 mln zł. Dwudniowe, prawie dwa razy więcej niż jednodniowe. Pojawią się argumenty prawników, że nie można rozstrzygać o konstytucji, zadając pytania konsultacyjne. Argumenty słuszne czy nie (raczej niesłuszne, bo prezydent ma prawo spytać, o co zechce), ale atmosfera sporu i tak zakłóci obchody święta niepodległości.
Prezydent najpierw rzucił pomysł, a potem zaczął rozważać, jak do niego dojść. Do braku zainteresowania Polaków dojdzie trudność w sformułowaniu klarownych pytań. Przykładowo, mamy odpowiedzieć, czy chcemy silniejszego prezydenta czy premiera. Polacy chcą raczej silnego prezydenta, to wiemy. Ale jak o to pytać? Obecny system nie jest ani prezydencki, ani kanclerski. A nie da się głosować nad wieloma wariantami, w których wyborcy się pogubią.
Owszem, za chłodem PiS kryje się niewyartykułowane nigdy przekonanie, że nowa konstytucja, ba radykalne zmiany obecnej, nie są jego rewolucji szczególnie potrzebne. W latach 90. Kaczyński sprzeciwiał się zbyt silnej prezydenturze. Potem wziął ją na sztandar, głównie z uwagi na polską tradycję i na brata. Ale dziś najlepiej kieruje mu się państwem w ustroju mieszanym, poprzez większość parlamentarną. Gdyby mógł, postawiłby pewnie na system kanclerski, pozbawił prezydenta mocnego weta, może kazał go wybierać parlamentowi. Do tego z kolei trudno się przyznać, bo trzeba by podjąć wojnę i z nawykami Polaków, i z własną głową państwa. Skądinąd wciąż nie wiadomo, na ile prezydent chce występować w tym referendum jako ktoś, kto tylko pyta, a na ile zwolennik konkretnych rozwiązań.
Może nowa konstytucja przydałaby się jako czysty symbol? A może są takie elementy pisowskiej rewolucji, które można by wpisać do konstytucji, przykładowo usankcjonowanie nowego modelu wymiaru sprawiedliwości? Ale wobec braku konstytucyjnej większości w parlamencie nie ma na to i tak szans. Pozostaje ewentualne szukanie mandatu na odleglejszą przyszłość. Ale jakimi słowami spytać Polaków, czy chcą Krajowej Rady Sądownictwa pozostającej pod większym wpływem polityków?
Owszem, kiedy prezydent rzucił swój pomysł, w otoczeniu prezesa PiS błąkały się sugestie, aby ideę ratować. Na przykład przez wprowadzenie do pytań popularnych punktów pisowskiego programu. To wtedy marszałek Senatu Stanisław Karczewski, dziś demonstrujący sceptycyzm wobec referendum, wspomniał o wpisaniu do konstytucji 500 plus. Czy wyborcy nie pospieszyliby do urn, aby go utrwalić? Albo żeby bronić zasady niewpuszczania imigrantów. Tak korzysta ze swojej konstytucji Viktor Orbán. To mógłby być plebiscyt z szansami na wygraną. Okazja do nowego politycznego otwarcia.
Ale czy sam prezydent zgodziłby się uczynić z konstytucji polityczną choinkę? No i nawet w takim wypadku nie byłoby stuprocentowej gwarancji zadowalającej frekwencji. A przypadkowa przegrana w sprawie 500 plus czy imigrantów byłaby kataklizmem.
Dla PiS wymarzonym scenariuszem byłoby cofnięcie się prezydenta powiedzmy do pomysłu niewiążących konsultacji bez wysyłania Polaków do urn – to także stosuje Orbán. Prezydent wierzy w sens lekcji obywatelskiego wychowania. Może lepiej byłoby dla niego, gdyby Senat odrzucił jego pomysł głosami wszystkich. Mógłby mówić: partie mi nie dały rozmawiać z Polakami. Ale to kolejny powód dla PiS, aby do referendum dopuścić. Możliwe, że pójdziemy do urn 10 i 11 listopada. Poza tymi, którzy nie pójdą.