PiS dwa razy dochodził do władzy w momencie gospodarczego wzrostu. Jednak takie szczęście nie musi przekładać się na kolejne wyborcze zwycięstwo.

Napoleon mawiał, że lepszy generał szczęśliwy niż mądry. A czy w polityce, podobnie jak na wojnie, też bardziej pożądany jest łut szczęścia niż mądre rządzenie? Czy PiS nie jest takim „napoleońskim generałem”? I dlaczego właśnie to ugrupowanie?

Bo gdy rozmawiamy z politykami innych partii, zwłaszcza PO czy PSL, to zawsze można usłyszeć od ich przedstawicieli: „Jakie oni mają szczęście. Gdybyśmy my mieli taki wzrost w gospodarce, jak rządziliśmy... A mieliśmy światowy kryzys”.

Dlatego można postawić zasadne pytanie, choć może poważnie ono nie brzmi: czy opozycja nie powinna się już pogodzić z tym, że PiS ma zawsze szczęście do gospodarki i nic się na to nie poradzi?

Dowody? Oczywiste.

Chłop śpi, a na polu mu rośnie

Mamy 2001 r., SLD – po kompromitacji oraz rozpadzie AWS – zdobywa 41 proc. głosów (czyli więcej niż PiS dwa lata temu). Koalicja Mariana Krzaklewskiego po czterech latach istnienia osuwa się w niebyt, a razem z Sojuszem wchodzą do Sejmu dwa nowe, wówczas dość rachityczne ugrupowania – PiS i PO. Lider SLD Leszek Miller zostaje premierem i stawia sobie dwa cele: wprowadzić Polskę do UE – co ma mu, aparatczykowi PZPR, zapewnić miejsce w historii, i odbudować wzrost gospodarczy – co ma dać Sojuszowi drugą czterolatkę rządów.

Dlaczego Miller tak mocno ufa w gospodarczą receptę na polityczny sukces? Bo dochodzi do władzy w momencie gospodarczego dołka. PKB gwałtownie spada – z 4,6 proc. w 2000 r. do 1,2 proc. w 2001 r. Finanse publiczne są w rozsypce i potrzebne są cięcia. Bardzo poważnym problemem staje się też bezrobocie – w latach 2002–2003 liczba osób bez pracy przekraczała 3 mln, a stopa bezrobocia wynosiła 20 proc. Dla porównania – w latach 2012–2013, gdy świat najbardziej odczuwał skutki ostatniego krachu, bez pracy było o milion osób mniej.

Ten krótki opis pozwala odtworzyć strategię Millera – jeśli gospodarka ruszy, to ludzie odwdzięczą się rządzącym przy wyborczych urnach. Plan jest realizowany perfekcyjnie – w 2005 r. wzrost PKB to stabilne 3,5 proc., a bezrobocie jest już niższe o 2,5 proc. Ale wybory wygrywa PiS przed PO, a potęga sponiewieranego przez afery SLD zostaje złamana. Partia Jarosława Kaczyńskiego przejęła władzę w momencie, w którym tarapaty gospodarcze pokonano, dzięki czemu mogła twierdzić, że to właśnie dzięki jej działaniom PKB osiągnął rekordowe 7 proc. Podobnie sytuacja wyglądała w 2015 r. – po spowolnieniu w latach 2012–2013 gospodarka zaczęła się rozpędzać do ponad 3 proc. w kolejnych latach – i znów PiS wygrał, gdy wskaźniki zaczęły rosnąć.

Cud? Nie, to szczęście wynikające z bardzo sprzyjającego układu w gospodarce światowej. W 2005 r. byliśmy już w UE, co przekładało się na naszą ekonomię, na dodatek mocno rozwijały się USA, ciągnąc za sobą innych. Również w 2015 r., gdy PiS przejmował władzę drugi raz, otoczenie było dla nas korzystne. – Ostatnie dwa lata były bardzo dobre dla strefy euro, która znalazła się w fazie ożywienia. To działo pozytywnie na sytuację u nas. I jeśli mamy mówić o szczęściu, to koniunktura niewątpliwie temu rządowi sprzyja – zauważa Jakub Borowski, główny ekonomista Credit Agricole.

O tym, że rządzące PiS ma szczęście, świadczy też to, że na jego korzyść działają czynniki, które rozładowują napięcia wewnątrz kraju – przez co rząd nie musi się z nimi mierzyć. Ogromne bezrobocie na początku poprzedniej dekady było efektem nie tylko spowolnienia rozwoju, lecz także olbrzymiej liczby młodych ludzi kończących szkoły – na rynek wpływał wyż lat 80. Jednak po wejściu do Wspólnoty Polacy masowo skorzystali ze swobody przepływu osób i ponad 2 mln z nich wyjechały na Zachód za lepszą pracą. To pozwoliło zbić stopę bezrobocia z 20 proc. w 2003 r. do 11,5 proc. w 2007 r. Obecnie PiS także stał0 się beneficjentem procesów demograficznych. Polska zaczęła się starzeć, co na dłuższą metę jest wielkim zagrożeniem, ale na razie dzięki temu notujemy spadek bezrobocia (więcej osób przechodzi na emerytury) i wzrost płac, bo jest mniej rąk do pracy.

Choć szczęście jest ulotne, to już dwukrotnie dopisało PiS. A czy władza pomaga szczęściu?

Siadła mucha na wołu i mówi: orzemy

Politycy bardzo lubią chwalić się rosnącymi wskaźnikami, jednak ich wpływ na gospodarkę bywa przeceniany – bo tu po prostu zachodzą procesy długofalowe, a systemowe reformy przeprowadza się raz na kilkadziesiąt lat. Na dodatek przełożenie polityki na ekonomię rządzi się dużą przypadkowością. Najlepszy przykład to zmiany w PIT i składce rentowej, które w latach 2006–2007 przeprowadziła koalicja PiS-LPR-Samoobrona. Profesor Dariusz Filar w książce „Między zieloną wyspą a dryfującą krą. Gospodarka Polski w latach 2007–2015” zauważa, że po wybuchu kryzysu w naszym kraju nie spadła konsumpcja, co obok osłabienia złotego i nieschładzania gospodarki cięciami wydatków było kluczowym czynnikiem, który nie pozwolił nam osunąć się w recesję. PiS i koalicjanci przegłosowali obniżenie składki rentowej od 2008 r. i zmianę skali podatkowej od 2009 r., co w sumie zostawiło w kieszeni Polaków ok. 19 mld zł. Taką samą wyrwę zostawiło w finansach publicznych, ale było na tyle silnym impulsem fiskalnym, że wydatki gospodarstw domowych utrzymały się na wysokim poziomie. PiS dodatkowo szykowało jeszcze zmiany w podatkach, lecz przegrało przedterminowe wybory w 2007 r., nieumiejętnie tłumacząc się z rozpadu koalicji i afery gruntowej. „Doświadczenie to dowodzi, że wykorzystanie narzędzi polityki gospodarczej do celów czysto politycznych – jako elementu taktyki wyborczej – obarczone jest wysokim ryzykiem i niekiedy prowadzi do efektów najzupełniej niezamierzonych” – pisze Filar.

Podobnie nie ma co liczyć na długą pamięć wyborców. PiS zostawił w kieszeni Kowalskich miliardy złotych i przegrał wybory. PO kojarzyła się z latami kryzysu, który najpierw przyszedł z USA, a potem ogarnął strefę euro, jednak Platforma rządziła przez dwie kadencje długo utrzymując wysokie poparcie w sondażach. Gwoździem do politycznej trumny PO w 2015 r. – oprócz zmęczenia tą partią i ośmiorniczek u Sowy – mogła być wielka interwencja w gospodarkę, a właściwie rynek kapitałowy i oszczędności emerytalne. Czyli zmiany w OFE.

Wpływ wyborczej kiełbasy na elektoraty był badany w wielu krajach. Jan Cipiur, publicysta ekonomiczny, zebrał najbardziej spektakularne analizy na łamach Obserwatora Finansowego. Przytacza m.in. badania prof. Williama Nordhausa z Yale, który nazwał to zjawisko politycznym cyklem biznesowym. W kampanii trwa licytacja, a suweren jest mamiony socjałem czy obniżkami podatków, a po wyborach zachodzi proces racjonalizacji obietnic przez rządzących. To dlatego kwota wolna w Polsce nie została podniesiona do 8 tys. zł dla wszystkich, program 500+ nie obejmuje pierwszego dziecka, a frankowicze nie dostali obiecanego wsparcia.

Socjał dla dzieci stał się przyczynkiem do ciekawych badań przeprowadzonych w latach 90. w Skandynawii. Trójka naukowców Mikael Elinder, Henrik Jordahl i Panu Poutvaara pokazuje w analizie „Promises, policies and pocketbook voting”, że opozycyjna szwedzka socjaldemokracja w wyborach 1994 r. zapowiadała potężne cięcia w dodatkach na małe dzieci. W kolejnych wyborach zmieniła jednak zdanie i, będąc u władzy, obiecała ich podniesienie. Idąc z odmiennymi obietnicami wygrywali następujące po sobie głosowania. Zdaniem badaczy fenomen ten tłumaczy fakt, że dla wyborców o wiele mocniejszym bodźcem są obietnice, a nie ich późniejsza realizacja.

Kto pływa nago

Kryzys, który zawitał do Europy w 2008 r., był dla dużej części rządzących pierwszym poważnym testem ich polityki gospodarczej od blisko dekady. Nie było to zwyczajne spowolnienie wynikające z cyklu koniunkturalnego, lecz potężna recesja, która rozlała się po Unii Europejskiej (z wyjątkiem Polski). Ich reakcja była podręcznikowa: koszt pieniądza szybko i gwałtownie obniżano oraz wprowadzano pakiety stymulacyjne.

Rządząca w Polsce koalicja PO-PSL miała szczęście, któremu znacznie dopomogła. Słaba waluta, której nie zamieniliśmy na euro, pomogła złagodzić pierwszy szok oraz poprawić konkurencyjność eksportu. Na dodatek Polacy nie przestawali wydawać, a mogli sobie na to pozwolić, bo mieli więcej pieniędzy dzięki PiS i obniżce składek oraz podatków. Często pomijanym, a istotnym czynnikiem była udana gra, jaką wówczas rząd Donalda Tuska podjął z rynkami finansowymi, bo koszty obsługi długu oraz rosnąca rentowność obligacji mogły nas zmusić do proszenia o pakiety pomocowe od międzynarodowych instytucji finansowych. Zorganizowano transmitowaną na żywo przez media akcję szukania oszczędności na sumę kilkudziesięciu miliardów złotych. Kolejni ministrowie przyjeżdżali do premiera i mówili, gdzie będą cięli. W ten sposób chcieliśmy pokazać, że odpowiedzialność budżetowa jest dla nas najważniejsza. Udało się, bo statystyki fiskalne za najtrudniejszy 2009 r. pojawiły się później i z blisko 8-procentowego w relacji do PKB deficytu tłumaczyliśmy się, gdy najgorsza faza krachu minęła.

Doświadczenie kryzysu może na lata determinować polityki gospodarcze partii rządzących. PO już zawsze na pierwszym miejscu stawiała trzymanie deficytu w ryzach i wiarygodność rynkową. Test kryzysu zdała, co pokazały wybory 2011 r.

Rządzące PiS jest partią, której w gospodarce cały czas mocno świeci słońce. Będąc u władzy w latach 2005–2007 i obecnie, trafiło na szczyt koniunktury, a zmaganiom z kryzysem przyglądało się jedynie z ław opozycji. To zaś nie daje możliwości sprawdzenia się w boju. Jeśli PiS uda się utrzymać władzę po wyborach w 2019 r., to jest więcej niż pewne, że przyjdzie mu zmagać się w najlepszym wypadku ze spowolnieniem. To nic nadzwyczajnego, ale pod warunkiem, że umie się powściągnąć zapędy do stymulowania popytu wydatkami publicznymi. Do wydania przy niskim wzroście jest mniej, a zadłużać po rozsądnych kosztach można się tylko do pewnego momentu – to, gdzie przebiegała cienka czerwona linia, często okazuje się po jej przekroczeniu. Budżet państwa nie wydaje się być dzisiaj przygotowany na spadek wpływów, bo usztywniono i zwiększono w nim wydatki. Na liście pojawiły się tak kosztowne pozycje, jak program „Rodzina 500 plus” czy obniżka wieku emerytalnego. Do tego przybywa kolejnych zapowiedzi, które albo uszczuplają trwale dochody, albo zwiększają wydatki.

Gdy kilku krajom udało się w szczytowym dla obecnej fazy koniunktury roku 2017 r. wypracować nadwyżki, my notujemy niski deficyt. Jeśli dołożymy do niego za dwa–trzy lata niewielki wzrost, wówczas deficyt może pogłębić się w sposób niekontrolowany. Nie powstrzymają tego żadne reguły wydatkowe, bo z dużym prawdopodobieństwem można uznać, że zostaną zlikwidowane, aby pobudzać konsumpcję publicznymi środkami. Taka sytuacja prowadzi do utraty zaufania na rynkach, pożyczek na coraz wyższy procent, wyższego długu i deficytu. Spirala się nakręca.

Napięcia budżetowe to niejedyne ryzyko, jakie niesie ze sobą spowolnienie. W naszej gospodarce coraz silniejsze są trendy, które podkopują długofalowe fundamenty wzrostu: mamy starzejące się społeczeństwo, niskie wskaźniki dzietności, kurczącą się liczbę osób w wieku produkcyjnym. To daje się na razie pudrować dobrą koniunkturą, ale gdy ta się pogorszy, te wszystkie czynniki mogą hamować inwestycje, doprowadzić do większych wydatków na emerytury czy politykę społeczną.

Testy kryzysowe można mnożyć w teorii, ale do zaliczenia podchodzi się bez możliwości poprawki. Dopiero podczas odpływu widać, kto pływał nago – mówiac guru inwestycyjny Warren Buffett. Na razie obecna ekipa jest na wysokiej fali w gospodarce, ale już na horyzoncie widać jej załamanie.

Premia do rządzenia

Z punktu widzenia opozycji, ale także samego PiS, ważniejsze jest pytanie: czy dobra sytuacja gospodarcza daje polityczną premię. Pozornie odpowiedź na to pytanie jest oczywista: gospodarka rośnie, ludzie się bogacą, dobrze oceniają rządzących i przedłużą im mandat do sprawowania władzy. To klasyczny model głosowania ekonomicznego, który narodził się w połowie zeszłego wieku w USA.

Ale nasze przykłady z kilku ostatnich lat nie potwierdzają takiej zależności. Upadek SLD Leszka Millera, ostatnie zwycięstwo wyborcze PiS czy wreszcie historia pierwszego rządu tej partii w latach 2005–2007 pokazują zupełnie inny trend. Wszystkie te ugrupowania traciły władzę w bardzo dobrej lub dobrej sytuacji gospodarczej. W zasadzie jedynym, które przegrało z powodu gospodarczej klapy, była AWS. To nie dziwne, że Polska gospodarka rośnie nieprzerwanie od początku przemian i choć były momenty spowolnień, to ani razu nie przytrafiła się nam prawdziwa recesja. Więc każda z ekip mogła się chwalić, że o tę dziedzinę dba.

Zdaniem politologa prof. Rafała Chwedoruka można mówić jedynie o tym, że dobra sytuacja gospodarcza sprzyja głosowaniu na rządzących, lecz nie przesądza o ich zwycięstwie. Może nawet stać się kłopotem. – Koniunktura często następuje po okresie wyrzeczeń, więc szybko rosną aspiracje społeczeństwa. Chcemy odreagować złe czasy, dużo oczekujemy i zaspokajanie tych oczekiwań nie zawsze przekłada się na lojalność wobec rządzących – zauważa. Był to jeden z powodów straty władzy przez PO trzy lata temu. Politycy Platformy cieszyli się, że mają wzrost na wybory, ale okazało się, że ludzie chcieli bardziej i szybciej skorzystać z owoców zwiększającego się PKB, niż rząd skłonny był dopuścić, dlatego wyborcy zagłosowali na PiS, które obiecywało wielu grupom społecznym znaczące korzyści. Nastąpiła więc ekonomizacja głosowania: Polacy wybierali nie na podstawie oceny przeszłości, ale według swoich oczekiwań. Dlatego zasadne jest pytanie, jak będzie wyglądało głosowanie w 2019 r. Bo – o ile nie zdarzy się spowolnienie – to nasz kraj będzie wówczas w szóstym roku nieprzerwanego wzrostu gospodarczego.

Dziennik Gazeta Prawna

W 2007 r. gospodarka rosła, więc z punktu widzenia wyborców wszystko było w porządku, a o porażce PiS zdecydowały zupełnie inne kwestie: nieustanne polityczne napięcia, kryzysy rządowe i narzucenie przez PO linii sporu politycznego – awantury kontra spokój. Wyborcy, którzy korzystali z szybkiego wzrostu, chcieli zająć się sobą, a nie kłopotami rządzących. Dlatego koncepcja ciepłej wody w kranie Tuska okazała się tak skuteczną receptą na ciągłe wzmożenie w czasach rządów PiS.

Ale nawet ewentualny kryzys nie musi oznaczać dla PiS tak dużej groźby utraty władzy, jak poczucie samozadowolenia i pycha. – Sytuacja zagrożenia zewnętrznego zawsze sprzyja rządowi. W 2014 r. PO doczekała się swojego cudu nad Wisłą i wygrała wybory europejskie, choć sondaże wróżyły inny wynik, ale po wydarzeniach na Ukrainie i rosyjskiej interwencji w tym kraju notowania Platformy wzrosły – zauważa prof. Chwedoruk. Widać nawet ostatnio, że ani spory z Brukselą, ani kwestia ustawy o IPN nie zaszkodziły PiS w sondażach tak bardzo, jak nagrody dla ministrów rządu Beaty Szydło. W związku w tym można się pokusić o stwierdzenia, że powtarzane ostatnio systematycznie przez prezesa PiS słowa – „Możemy przegrać. To będzie przegrana nas samych ze sobą” – są prawdą. Jeśli taki scenariusz się sprawdzi, to szczęście w gospodarce nie pomoże.