Kolejny atak gazowy pod Damaszkiem dowodzi, że Baszar al-Asad nie obawia się już o swoją przyszłość. Utwierdza go w tym polityka USA
Atak może być częścią operacji, jaką od dwóch miesięcy siły wierne syryjskiemu prezydentowi prowadzą przeciw rebeliantom na przedmieściach Damaszku. Miasteczko Duma, w którym do niego doszło, jest ostatnim ogniskiem oporu na wschód od stolicy. Opozycja, a także bojownicy Państwa Islamskiego, kontrolują oprócz niego jeszcze niewielki obszar na południe od miasta.
Po oczyszczeniu z rebeliantów regionu stołecznego prezydent Al-Asad będzie mógł wreszcie skupić się na podobnych działaniach na pozostałych terenach kraju. Rebelianci trzymają się jeszcze mocno w południowo-zachodniej części kraju przy granicy z Izraelem, a także w prowincji Idlib, leżącej w północno-zachodniej Syrii.
Nad sobotnim atakiem, w wyniku którego śmierć poniosło 48 osób, a kilkaset zostało rannych, pochyliła się wczoraj Rada Bezpieczeństwa ONZ. Jeszcze zanim doszło do spotkania, Wielka Brytania i Francja, stali członkowie Rady, domagali się zdecydowanej odpowiedzi w związku z atakiem. Przedstawiciele Rosji stali na stanowisku, że do użycia broni chemicznej nie doszło. Chociaż sesja Rady nie zakończyła się przed oddaniem tego numeru do druku, to biorąc pod uwagę rosyjskie stanowisko, Moskwa prawdopodobnie zawetuje propozycję jakichkolwiek działań odwetowych.
Prezydent Syrii Baszar al-Asad doskonale rozumie, że ataki z użyciem broni chemicznej nie przysparzają mu sojuszników. Niemniej jednak wciąż nie waha się przed nimi – cytując redakcyjny komentarz brytyjskiego dziennika „The Guardian” – „bo chce, bo może i wie, że mu się upiecze”. Utwierdza go w tym przekonaniu nie tylko wsparcie ze strony Moskwy, ale też niejednoznaczna polityka Waszyngtonu w sprawie Syrii, a przede wszystkim dwugłos odnośnie do celów, jakie USA chciałyby osiągnąć w kraju.
Donald Trump nigdy nie ukrywał, że nad Eufratem ma jeden cel: zniszczyć Państwo Islamskie i teraz, kiedy jego realizacja jest już bardzo bliska, prezydent wydaje się być zwolennikiem jak najszybszego wycofania się z Syrii (USA wysłały tam 2 tys. żołnierzy). Tymczasem przedstawiciele jego administracji uważają, że Ameryka powinna jednak pozostać nad Eufratem na dłużej. Prowadzi to do paradoksalnych sytuacji, w których tego samego dnia prezydent mówi jedno, podczas gdy jego podwładni mówią co innego.
Tak było w ubiegłym tygodniu, gdy Trump podejmował w Białym Domu prezydentów Litwy, Łotwy i Estonii. Zapytany o zamiary względem Syrii odparł: „Chcę opuścić ten kraj. Chcę, żeby nasi żołnierze wrócili do domu”. W tym samym czasie, kilka przecznic od Pennsylvania Avenue gen. Joseph Votel (dowódca sił amerykańskich w Syrii) oraz Mark Green (koordynuje od strony dyplomatycznej działania koalicji przeciw Państwu Islamskiemu) przekonywali, że USA powinny zostać nad Eufratem jeszcze przez długie lata.
Ten dwugłos nie przybliża także pokojowego rozwiązania konfliktu. Jak na razie rozmowy w tej sprawie, czy to pod auspicjami ONZ, czy pod egidą Moskwy, spełzły na niczym. Ani Zachód, ani Putin nie byli w stanie jednostronnie narzucić swoich rozwiązań dla powojennego kształtu Syrii. W tej kwestii jedno jest pewne – w przyszłość tego kraju w jakiś sposób będzie musiał być wpisany Baszar al-Asad. Przyznał to pod koniec ubiegłego miesiąca w rozmowie z tygodnikiem „Time” Muhammad ibn Salman, saudyjski następca tronu, mówiąc: „Asad zostaje”. To niesłychane słowa z ust przedstawiciela kraju, który od początku zaangażował się w konflikt właśnie po to, żeby odsunąć od władzy syryjskiego prezydenta – a przez to osłabić Iran, którego Al-Asad jest sojusznikiem.
Niemniej jednak takie są fakty: opozycja jest już zbyt słaba, aby obalić syryjskiego przywódcę. Saudyjski książę nie przyznał się jednak do porażki, lecz zasygnalizował, że z jego punktu widzenia konflikt wchodzi w nową fazę. Teraz chodzi o budowę takiej Syrii, w której wpływy Iranu będą jak najmniejsze. O co nie będzie łatwo, biorąc pod uwagę, że Al-Asad zawdzięcza Teheranowi pieniądze i wsparcie militarne, dzięki któremu utrzymał się przy władzy.
Saudowie mają innego sojusznika w walce z irańskimi wpływami na terenie Syrii: Izrael. Jerozolima od dawna zapowiadała, że nie pozwoli panoszyć się po kraju irańskim siłom, jeśli uzna, że to zagraża jego bezpieczeństwu. Wczoraj to prawdopodobnie Izrael zaatakował bazę lotniczą w Tijas (okolice Palmiry), na którą już raz poderwano myśliwce w lutym tego roku. Oficjalnie Jerozolima nie przyznała się do ataku, o który oskarżają ją Syria i Rosja. Zresztą, jak powiedział Mosze Ja’alon, były dowódca izraelskich sił zbrojnych i minister obrony w latach 2013–2016, „Nie ma potrzeby się tym chwalić. Kto miał zrozumieć atak, ten zrozumiał”.
Otwarte pozostaje pytanie, czy atak chemiczny w Dumie doprowadzi do stałej zmiany kursu USA względem Syrii. Rok temu, także po ataku z użyciem tej broni, Donald Trump zaordynował uderzenie odwetowe z użyciem pocisków manewrujących. Wtedy odebrano to jako sygnał przyjęcia bardziej konfrontacyjnej postawy ze strony Białego Domu. Ostatecznie skończyło się na słowach.
Niespodziewanie ostatni atak mógł pogłębić tarapaty, w jakie wpadły rosyjskie firmy z powodu ogłoszonego w piątek pakietu amerykańskich sankcji w odwecie za otrucie Siergieja Skripala. Na celowniku znalazł się wielki biznes z otoczenia Putina, w tym oligarchowie Oleg Deripaska, Władimir Bogdanow czy Wiktor Wekselberg. Oberwało się zwłaszcza firmom prowadzonym przez tego pierwszego; akcje Rusalu, drugiego producenta aluminium na świecie, runęły o jedną czwartą w Londynie i o połowę w Hong Kongu po tym, jak traderzy przestali składać zamówienia na produkty firmy. Spadki zanotowała też moskiewska giełda; główny indeks zamknął się wczoraj z 8-proc. stratą. ⒸⓅ
ROZMOWA
Prezydent Trump chce opuścić Syrię, otoczenie uważa, że trzeba zostać dłużej.
Nie tylko Asad ma interes w użyciu broni chemicznej
Dlaczego reżim Baszara al-Asada miałby użyć broni chemicznej, skoro wojna w Syrii toczy się po jego myśli?
Mam duże wątpliwości, czy naprawdę to reżim Asada stoi za przypadkami stosowania broni chemicznej, zarówno teraz, jak i w poprzedniej takiej sytuacji. Nie ma takich – nazywając to cynicznie – potrzeb, by jej używać. Wygrywa konflikt i w sensie strategicznym, i konkretnie w tych miejscach, gdzie ta broń została zastosowana. W sytuacji, w której znajdują się siły rządowe, tego typu działania byłyby samobójcze z wizerunkowego i politycznego punktu widzenia. Trzeba pamiętać, że w Syrii broń chemiczną produkowano i składowano w ogromnych ilościach, magazyny były rozrzucone po całym kraju, w czasie wojny domowej dostały się one w różne ręce i dziś dysponują nią różne siły. A użycie broni chemicznej – w odróżnieniu np. od jądrowej – nie jest czymś skomplikowanym, co wymaga specjalnej wiedzy i umiejętności.
Jeśli nie reżim Asada, to kto?
Pierwszymi podejrzanymi są ci, którym zależałoby na postawieniu władz w Damaszku w złym świetle, co zresztą już się dzieje, bo to na nie spada krytyka. Ale tych, którym zależy na takim obrocie sprawy, jest w Syrii bardzo wielu. To przede wszystkim siły rebelianckie, które przegrały próbę obalenia władzy Baszara al-Asada. To islamiści, którzy także ponoszą na frontach Syrii klęski. Wreszcie są to zewnętrzni aktorzy, którzy zaangażowali się w Syrii, a teraz też czują, że sytuacja wymyka im się spod kontroli.
Atak chemiczny miał miejsce kilka dni po tym, jak Donald Trump zapowiedział, że Stany Zjednoczone chcą się możliwie szybko wycofać z Syrii. Jak to może wpłynąć na te plany?
I w samej Syrii, i w regionie są aktorzy, którym zależy, by Amerykanie byli tam uwikłani jak najdłużej. Z różnych powodów, czasem zupełnie przeciwstawnych. Z jednej strony można wskazać siły kurdyjskie w północno-wschodniej Syrii, które korzystają ze wsparcia militarnego czy szkoleniowego sił amerykańskich. Ale paradoksalnie także Rosjanom zależy, by Amerykanie w Syrii pozostali, bo to ich angażuje, skupia uwagę, wiąże siły i środki, a przy okazji jest też szansa, że w północnej Syrii dojdzie do konfrontacji amerykańsko-tureckiej, co Rosji byłoby wyjątkowo na rękę.
Na ile kolejny atak chemiczny utrudni zakończenie konfliktu w Syrii?
Oczywiście tego typu zdarzenia oddalają moment zakończenia konfliktu. Choć tak naprawdę mówienie o końcu konfliktu w Syrii jest czymś karkołomnym. Niestety, jest to w mojej ocenie sytuacja bez wyjścia i na pewno nie można podawać żadnych horyzontów czasowych. Ilość otwartych linii frontu, sprzecznych interesów, które mają strony walczące oraz zaangażowane podmioty regionalne i globalne, jest tak duża, a te interesy są tak sprzeczne ze sobą i tak pogmatwane, że w tym momencie nie ma praktycznie możliwości, by to wszystko wyprostować. A to powoduje, że konflikt będzie prawdopodobnie trwał jeszcze długo, na czym oczywiście najbardziej cierpią zwykli Syryjczycy. ⒸⓅ