Wyjechali z powodu antysemickiej nagonki w marcu '68 r. Zaczynali od zera, a banicja paradoksalnie pomogła im w karierze. Nam opowiadają o swojej historii.
Adam Ringer, student elektroniki na Politechnice Warszawskiej. Postanowił opuścić Polskę po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Wyjechał 10 grudnia 1968 r. Osiadł w Sztokholmie.
Również w grudniu wyemigrował do Szwecji kolega Ringera z roku – Henryk Rubinstein, od marca do lipca przetrzymywany w Pałacu Mostowskich za organizację na Politechnice pod patronatem Związku Młodzieży Socjalistycznej legalnego wiecu z poparciem dla represjonowanych studentów.
Włodzimierz Kofman, również student elektroniki na PW oraz matematyki na Uniwersytecie. 8 marca 1968 r. obronił pracę magisterską. Aresztowany pod zarzutem organizacji nielegalnego zebrania organizatorów marcowego wiecu. W więzieniu zdecydował o wyjeździe. Mieszka w Grenoble.
Krystyna Stiller nie dokończyła studiów fizycznych na UW. Wyjechała z rodzicami do Izraela, a stamtąd – już sama – do Skandynawii. Jeden z tamtejszych przyjaciół zgodził się zostać jej mężem, aby dostała status uchodźcy. Mieszka i pracuje w Göteborgu.
Do Polski na stałe wrócił tylko Adam Ringer.
ADAM RINGER
przedsiębiorca, współzałożyciel sieci kawiarni Green Coffee Nero
Będąc w Szwecji, byłem bardzo blisko Polski. To nie było zerwanie. Pracowałem przez wiele lat na Uniwersytecie w Sztokholmie, gdzie zajmowałem się Europą Wschodnią, głównie Polską, i pisałem doktorat na temat Solidarności w latach 1980–1981. I nagle upadł komunizm.
W Polsce dużo się działo. Wielu znajomych wyszło z więzień i nagle zostało ministrami i wysokimi urzędnikami. Nawoływali, żeby wracać. Nie mówili tego konkretnie do emigracji marcowej, ale do ludzi, którzy mieli doświadczenie na Zachodzie; że są potrzebni.
Wziąłem roczny urlop na uczelni i zacząłem pracować dla różnych szwedzkich przedsiębiorstw – najpierw dla małych, a potem dla największych – z Volvo i Skanska na czele. Pomagałem je wprowadzić na polski rynek.
W pierwszym okresie jeździłem po różnych fabrykach w Polsce. Infrastruktura diametralnie różniła się od tej na zachodzie Europy. Współpracowałem wtedy z bardzo znaną szwedzką firmą, która rozwijała program oszczędności energii. Wtedy w Polsce nikt o tym nie słyszał. Przywiozłem Szwedów do fabryki opon Stomil do Olsztyna. I z tej fabryki wypływała rzeka o temperaturze prawie 90 stopni Celsjusza. W ten sposób ulatywało ciepło ze schładzania pras do wyciskania opon. Jak szwedzcy inżynierowie to zobaczyli, wpadli w popłoch – tyle zmarnowanej energii! I nic się z tym nie dało zrobić. Węgiel był subwencjonowany, czyli tak tani, że nie opłacało się budować urządzeń do odzyskiwania ciepła. W tamtym systemie i układzie cen miało to, niestety, swoją logikę. Nawet za czasów Balcerowicza rząd nie odważył się majstrować przy cenach energii, bo obywatele by poumierali z głodu.
Jeszcze inny przykład. Zwróciła się do mnie duża szwedzka firma handlująca akcesoriami ogrodowymi, która kupowała w Holandii cebulki tulipanów Apeldoorn. Ale dowiedzieli się, że część tych cebulek jest sprowadzana z Polski, więc poprosili mnie, abym poszukał producentów nasion na miejscu. Sezon sadzenia jest dość krótki, więc Szwedzi chcieli kupować kilka tirów cebulek tygodniowo. Zrobiłem rozeznanie i przez urząd wojewódzki w Elblągu skontaktowałem się i spotkałem z kilkunastoma producentami. Jeden produkował 500 kg, drugi 200 kg, a ja potrzebowałem dziesięć transportów po 32 tony tygodniowo. Nie ta skala. Polska produkcja nie była przystosowana do nowej rzeczywistości. Tutaj było bardzo dużo rozdrobnionych zakładów albo tak skoncentrowanych jak olsztyńska fabryka, która jako jedyna robiła opony do samochodów ciężarowych – nie tylko na Polskę, ale na pół RWPG.
Dla Szwecji Polska to był rynek dziewiczy. Pracowałem dla Volvo, które chciało tu sprzedawać samochody ciężarowe. Udało się porozumieć z Centralą Handlu Zagranicznego, ale za chwilę wszystkie państwowe centrale upadły. Nie było już monopolisty, Balcerowicz zapewnił wolny handel i wymienialną walutę, więc dziesiątki tysięcy prywatnych kierowców chciało kupić szwedzką ciężarówkę, tylko nie miało za co. A Volvo nie chciało wejść do Polski bez gwarancji dla budowy systemu serwisowego. Jeździłem więc po warsztatach samochodowych i pomagałem je zakładać.
Robiło się test toaletowy. Jak prowadziliśmy negocjacje w jakiejś fabryce w Polsce, to w pewnym momencie wychodziłem zobaczyć, jak wygląda ubikacja na poziomie dyrekcji zakładu. Jeśli była bardzo zaniedbana, wiedziałem, że nie ma z kim rozmawiać po drugiej stronie, bo tu się nie dba o najbardziej elementarne sprawy. Taki obrazek zastałem wiosną 1989 r. w ubikacji Komitetu Centralnego, do którego zostałem zaproszony z delegacją szwedzkiego Instytutu Nauk Politycznych. Wytarte chodniki, popękane sedesy, odchodząca farba. Dla mnie to był dowód, że ten system musi upaść.
Przemiany wyzwoliły niesamowitą energię społeczną. Było dużo chęci, ale mało umiejętności. Mimo to powstał oddolny ruch milionów ludzi, którzy mieli pomysły i marzyli, żeby je zrealizować, i zreformować Polskę.
Wróciłem do Polski na stałe w 1990 r., a rodzinę sprowadziłem cztery lata później.
HENRYK RUBINSTEIN
właściciel firmy informatycznej Textalk
Czesław Ringer, ojciec Adama i dobry znajomy moich rodziców, usłyszał od zaprzyjaźnionego profesora na Politechnice w Göteborgu, że to najlepsza uczelnia w Szwecji. I tak się znalazłem w tym mieście. Najpierw jednak pojechałem do Wiednia, a stamtąd do Rzymu, gdzie czekałem na szwedzką wizę. Nie wiedziałem, co się ze mną stanie. Z jednej strony towarzyszyły mi smutek i niepewność, a z drugiej oczekiwałem na przeżycie wielkiej przygody, czegoś interesującego.
Szwedzi zajęli się mną i moimi dwoma kolegami z Polski pierwszorzędnie. Poszliśmy na policję, przeprowadzono z nami wywiad na potrzeby biura pośrednictwa pracy. Poszło sprawnie, efektywnie i choć podejmowano wobec nas typowo biurokratyczne działania, to traktowano po ludzku. Kiedy formalności dobiegły końca, kupiliśmy w podzięce kwiaty policjantce, która zajmowała się naszą sprawą. Ona nie bardzo wiedziała, co z tym fantem zrobić. Wręczanie dowodów wdzięczności urzędnikowi państwowemu traktowano jako coś na granicy łapówki. Poza tym – tego się nie robi. Urzędnik wykonuje pracę, którą ma do wykonania, i takie podziękowania są zwyczajnie nie na miejscu. Tak wyglądała konfrontacja naszego zaplecza kulturalno-intelektualnego z tym, co spotkało nas w Szwecji.
Od razu poszedłem na kurs szwedzkiego. Trwał trzy miesiące, bo mam łatwość nauki języków i wydawało mi się, że już umiem mówić po szwedzku, co było iluzją. Opanowałem język na tyle, żeby w czasie wakacji popracować dorywczo w browarze, a we wrześniu poszedłem na politechnikę – przyjęto mnie na trzeci rok. Do Göteborga przyjechało w tym czasie wielu moich rówieśników z Polski. Mieliśmy więc wszyscy wsparcie środowiska. To ważne, aby jadąc do obcego kraju, nie trafić w próżnię.
Po ukończeniu studiów w Göteborgu zacząłem pracować na uczelni. Przez kilka lat bez wielkich sukcesów. Pomógł mi pewien profesor. Któregoś dnia zaprosił mnie i jednego dziennikarza na lunch do chińskiej restauracji. I ten dziennikarz opowiadał o urządzeniu dla niewidomych programistów, które pomaga im rozmawiać ze swoim komputerem. A skoro mogą rozmawiać z komputerem, to może udałoby się stworzyć program, który w ten sposób ułatwiałby czytanie gazety. Bardzo zapaliłem się do tego pomysłu. Państwo zapewniło wsparcie finansowe i tak powstał pod moim nadzorem projekt badawczy, a jego efektem było stworzenie pierwszej na świecie pełnej cyfrowej gazety nie tylko dla niewidomych. Miałem mnóstwo satysfakcji, także inżynieryjnej, ponieważ dobrze jest zrobić coś użytecznego dla ludzi. Mimo że ten pierwszy projekt nie wykraczał poza grono 30 użytkowników w różnych miastach Szwecji.
Potem wsparcie państwa się skończyło. Inny profesor radził, że powinienem założyć własne przedsiębiorstwo. On po powrocie z Uniwersytetu Stanforda bardzo się zapalił do robienia uniwersyteckich start-upów – konkretnie przedsiębiorstw typu spin-off (wydzielonych z placówek naukowych celem komercjalizacji technologii – red.). Skontaktował mnie z wieloma dużymi szwedzkimi przedsiębiorstwami, którym projekt przypadł do gustu, ale nikt nie chciał zainwestować. Te firmy rozumowały biznesowo i komercyjnie, więc nie chciały wchodzić w projekty dla tak małej liczby potencjalnych użytkowników. Musiałem założyć własną działalność, aby projekt nie umarł. Miałem trochę oszczędzonych pieniędzy i to wystarczyło na pokrycie kapitału zakładowego. Firmę Textalk założyłem w 1987 r. i przez kilka lat prowadziłem w pojedynkę – dzisiaj po 30 latach zatrudnia ona 60 osób.
Państwo szwedzkie nadal finansowało ten projekt, zamawiało system. Ale mój pomysł długo przebijał się na rynku. Niewidomi domagali się, aby udostępnić im teksty drukowane w gazetach, ale przywiązali się do tradycyjnej metody. A ta dużo kosztowało – angażowano lektorów, którzy czytali najważniejsze artykuły emitowane w radiu. Nie dość, że takie rozwiązanie było drogie, to ograniczano wybór do kilku artykułów. A moja technika dawała pełny przekrój – nie tylko artykułów, ale nawet ogłoszeń; po prostu wszystkich treści. I na dobrą sprawę największym kosztem był zakup komputera oraz symulatora mowy syntetycznej. Dopiero przed kilkoma laty dyrektywa rządu uznała, że stary system jest za drogi. W tej chwili wszystkie gazety w Szwecji są odczytywane za pomocą mojej techniki, a ukazuje się tu około 140 tytułów.
Textalk stał się popularny nie tylko w Szwecji. Został zainstalowany we Francji, w Finlandii, Niemczech, Holandii, Belgii, Norwegii, na Islandii. Próbowałem w Polsce, ale z różnych powodów się nie udało.
Ani przez chwilę nie przypuszczałem, że moje życie potoczy się takim torem. Jestem dumny z tego, co udało mi się osiągnąć. Co by było, gdybym został w Polsce? Nie wiem, nie ma sensu gdybać. Na pewno w nowych warunkach, stworzonych mi w Szwecji, został wykorzystany potencjał, który we mnie drzemał.
Przez wiele lat po wyjeździe Polska była moim punktem odniesienia. Byłem bardzo zaangażowany w pomoc dla opozycji demokratycznej. Wydawałem przez kilka lat pisemko o Polsce i Europie Wschodniej. Z czasem Polska stała się coraz bardziej odległa. Na co dzień nie mówię po polsku, chociaż przez wiele lat rozmawiałem z moimi dziećmi wyłącznie w tym języku.
Nowy kraj wrasta w duszę emigranta i zmienia ją. To zupełnie naturalny proces. Zmieniłem się, zmieniły się moje poglądy polityczne. Z perspektywy normalnego kraju, w którym mieszkam, tego, co dzieje się w Polsce w ostatnich latach, nie można zaakceptować ani nawet zrozumieć. Wydaje się to tak nieracjonalne. I kiedy się zastanawiam, błogosławię okoliczności, które spowodowały, że nie mieszkam w Polsce.
Ale na przekór tego wszystkiego jednocześnie bardzo bym chciał, żeby wreszcie udało się uruchomić jakiś projekt w Polsce, który używałby naszych rozwiązań dla niewidomych i niedowidzących czytelników. Byłoby to świetne, przede wszystkim ze względu na ciągle niewygasły sentyment. Bo ten pewnie nigdy nie wygaśnie. To wspomnienia przyjaciół, lektur, ulic i wspólnych przeżyć, które są nie do zniszczenia.
WŁODZIMIERZ KOFMAN
astrofizyk, profesor Polskiej Akademii Nauk, pracownik Centrum Badań Kosmicznych
W 1967 r. byłem we Francji, w Saint Etienne. Politechnika wysłała mnie tam na staż, ponieważ trochę mówiłem po francusku. Wtedy dość przypadkowo odwiedziłem Grenoble. Byłem pod wrażeniem – dookoła góry i jeziora, a w niecce miasto uniwersyteckie, bo Grenoble w 10 proc. było zamieszkiwane przez studentów. Ten pobyt w 1967 r. był jeden z w powodów, dla których wybrałem Francję.
Jednak najpierw trafiłem do Wiednia. Tam jeden z moich znajomych znał kogoś, kto pracował w Instytucie Badań Jądrowych w Grenoble. To też był emigrant marcowy. Dowiedział się, że w instytucie znajdzie się temat na doktorat dla stypendysty z Polski. Po trzech miesiącach oczekiwania dostałem wizę do Francji i przyjechałem do Grenoble na cykl doktorancki, na który zostałem przyjęty, bo uznano mi dyplom inżyniera obroniony jeszcze w Polsce. Doktorat zrobiłem w dwa i pół roku. Tematem przewodu była analiza matematyczna sygnałów radarowych. Po pół roku mój promotor zdecydował, że trzeba mi podnieść stypendium. Pierwsze stypendium – dla cudzoziemców – było dość niskie, a instytutowe – już dwa razy wyższe.
W 1970 r. przyjechała do mnie żona z Izraela. Najpierw mieszkaliśmy w akademiku, później w suterenie, a potem przyznali nam znowu akademik, ale o wyższym standardzie, dla małżeństw. A kiedy obroniłem doktorat, dostaliśmy mieszkanie socjalne w dzielnicy Villeneuve, którą zasiedlano ludźmi o różnej pozycji społecznej. Robotnicy, urzędnicy i cudzoziemcy mieszkali obok profesorów uniwersyteckich oraz studentów.
Po doktoracie nie udało mi się dostać do Instytutu Badań Jądrowych, więc zostałem na uniwersytecie. Niebawem wziąłem udział w dużym programie EISCAT, w który zaangażowało się sześć krajów: trzy ze Skandynawii (Finlandia, Szwecja i Norwegia) plus Niemcy, Francja i Anglia. Później doszły Japonia i Chiny. Celem projektu było zbudowanie systemu radarowego do badań atmosfery i jonosfery. Zacząłem się specjalizować w tej dziedzinie. Jeździłem do Stanów na Alaskę, gdzie prowadziłem doświadczenia z Amerykanami – uczyłem się, a później uczestniczyłem w budowaniu i eksploatacji naukowej radarów w Tromso, na Grenlandii i na Spitsbergenie. Chodziło o zbadanie, w jaki sposób wiatr słoneczny oddziałuje z polem magnetycznym ziemskim i jaka energia wchodzi do wysokiej atmosfery. Pracowałem nad tymi tematami w latach 1975–2000. Na początku byłem w radzie naukowej EISCAT, a później w radzie administracyjnej całego programu. Każdy kraj miał w niej swoich przedstawicieli – ja reprezentowałem Francję.
Kilka lat później zająłem się badaniami kosmosu. Zaczął mnie ciekawić Układ Słoneczny. W 1990 r. zostałem zaproszono do rosyjsko-francuskiego projektu wysłania satelity na Marsa; program nazywał się Mars 1996. Misja niestety nie doszła do skutku, ale to mnie nie zraziło. Razem z zespołem zgłosiliśmy projekt budowy radaru i wystrzelenia go w ramach misji „Rosetta”, której celem było przebadanie wnętrza komety. Przedsięwzięcie nie było bardzo kosztowne, więc udało się pozyskać fundusze. Badania się powiodły, a w dowód uznania – za zbudowanie radaru i pokierowanie misją – jedną z asteroid nazwano moim nazwiskiem. Zostałem też odznaczony Francuską Legią Honorową.
Obecnie uczestniczę w dwóch misjach na Marsie (Mars Express i Mars Reconnaissance Orbiter), a także przyszłych misjach obecnie budowanych, których celem są księżyce Jowisza – Juice poleci na Ganimedesa, zaś Europa Clipper – na Europę.
Po raz pierwszy przyjechałem do Polski w 1987 r. Wtedy zostałem wpuszczony tylko dlatego, że mój ojciec był chory – wcześniej odmawiano mi wjazdu. W celach badawczych przyjechałem dużo później. Na początku 2013 r. zostałem profesorem wizytującym, a później przeszedłem na profesora zwyczajnego w Polskiej Akademii Nauk. Na stałe mieszkam w Grenoble, gdzie jestem profesorem emerytem w CNRS, ale bywam w Polsce regularnie – przyjeżdżam co sześć, osiem tygodni.
Wszystko w moim życiu jest trochę dziełem przypadku, lecz także ciężkiej pracy. Przypadkowo wyjechałem na staż do Francji i odwiedziłem Grenoble. Przypadkiem przez znajomych dowiedziałem się o możliwości podjęcia tam studiów doktoranckich. Gdybym nie pojechał do Francji, moja kariera pewnie inaczej by się potoczyła. Od 49 lat mieszkam w Grenoble – to duża część mojego życia. Dużo większa niż życie w Polsce.
KRYSTYNA STILLER
profesor fizyki Uniwersytetu Technologicznego Chalmers w Göteborgu
W chwili wyjazdu z Polski byłam na trzecim roku studiów na wydziale matematyczno-fizycznym na UW. Po przyjeździe do Izraela zaczęłam studiować fizykę w Jerozolimie. Szło mi opornie, bo podręczniki były po angielsku, a ja znałam tylko francuski. Dlatego w pierwsze wakacje wyjechałam do Londynu, żeby nauczyć się angielskiego. Pracowałam jako kelnerka. Nauczyłam się na pamięć menu, ale pierwsi goście zapytali o coś, o czym nie było mowy w karcie dań. Poprosili o nóż i widelec.
Kiedy już wylądowałam w Göteborgu, dokończyłam studia. A później zrobiłam doktorat, bo uważałam, że da mi to większe możliwości w dostaniu ciekawej pracy. Nigdy nie marzyłam o karierze naukowca – jako dziecko chciałam tańczyć w zespole Mazowsze albo Śląsk, ale usłyszałam od najlepszej przyjaciółki, że nie mam na to szans, bo nie potrafię śpiewać. Została mi nauka. Jak człowiek robi się ekspertem w danej dziecinie, to zaczyna się nią interesować.
Zajmuję się fizyką materiałów, czyli znaczy nauką o zależności między właściwościami materiałów a ich strukturą. Badam, jaki wpływ ma rozmieszczenie atomów w materiale na jego wytrzymałość na obciążenia; na to, jak jest odporny na korozję, czy też jak dobrze przewodzi prąd. Taka wiedza jest podstawą inżynierii materiałowej, której celem jest uzyskiwanie produktów o pożądanej funkcjonalności, opierając się na nauce, a nie na metodzie prób i błędów. Obserwuję atomy pod mikroskopem elektronowym oraz za pomocą Atom Probe Tomography (APT), który potrafi określić rodzaj cząstek – czy to nikiel, węgiel czy krzem – ich liczebność oraz miejsce rozmieszczenia. Jestem jedną z prekursorek tej drugiej metody. Taka wiedza przydaje się na przykład w lotnictwie. Ważne, aby do konstrukcji samolotów używać materiałów odpornych na wysoką temperaturę oraz silne naprężenia.
Razem z moim byłm szefem oraz jego doktorantem odkryliśmy, że krzem i magnez, które są składnikami jednego z najważniejszych stopów aluminium i które wpływają na wytrzymałość tego stopu, są dobrane w nieodpowiednich proporcjach. Udało się tego dowieść dzięki metodzie APT. Początkowo nie dawano wiary naszym badaniom, ale dziś to rozwiązanie jest opatentowane i szeroko wykorzystywane w przemyśle.
Nikt z nas – mówię o sobie i moich znajomych – nie wyjeżdżał z Polski, myśląc o tym, że będzie mu lepiej ekonomicznie. Nie o to chodziło. Chcieliśmy coś osiągnąć w życiu i nie być obywatelami drugiej kategorii. Nie zdegradować się społecznie, tylko należeć do warstwy posiadającej wpływ na procesy zachodzące w kraju, w którym mieszkamy.
Pierwszy raz po emigracji przyjechałam do Polski na dużą konferencję naukową w Warszawie chyba w 1978 r. Wpuszczono mnie, z trudnościami, na tydzień. Wtedy jako obywatelka Szwecji dostawałam wizę na granicy i było wiele przypadków, kiedy ludzi z marcowej emigracji zawracano. To zawsze była loteria. Teraz można przyjeżdżać bez przeszkód.
Po transformacji wiele się zmieniło. Zmieniła się Warszawa – w sklepach przestało brakować towaru, ludzie chodzą po ulicach lepiej ubrani. Przez te ponad 25 lat, dzięki pieniądzom z Unii, Polska zrobiła ogromne postępy. Nie rozumiem, jak ludzie mogą kupować argument, że w tym kraju żyje się fatalnie pod względem ekonomicznym. To jest po prostu nieprawda. Nie ma rażącej różnicy między miastem a wsią. Ludzie na wsi upodabniają się do miastowych. Moje dzieci, jak były małe, nie chciały przyjeżdżać do Polski, bo mówiły, że tu jest brudno. A teraz taka zmiana! Oczywiście są duże różnice ekonomiczne między ludźmi bardzo bogatymi i bardzo biednymi. Ale nawet tych bardzo biednych stać na rzeczy, których wcześniej nie mieli. Jak tu przyjeżdżam, dużo podróżuję po Polsce – byłam na Śląsku, na Mazurach, na Pomorzu i moją uwagę przykuwały odrestaurowane piękne miasta. Może jedynie przeszkadza mi dominacja kultury materialnej i manifestowanie nowobogactwa, ale Polska jest młodą demokracją i jeszcze wiele przed nią.