Jeszcze przed wystąpieniem premiera Mateusza Morawieckiego w Monachium rozmawiałem z Polką żydowskiego pochodzenia o logice, która mogła rządzić sposobem uchwalania ustawy o IPN. W zasadzie już przed jej głosowaniem w parlamencie wiedza o defektach regulacji była dość powszechna. Nikt nie miał również złudzeń co do tego, że wpłynie ona na relacje z USA i Izraelem. Oba kraje nie ukrywały swojego stanowiska. Pewne było też to, że ustawa pogorszy stosunki polsko-żydowskie wewnątrz kraju i wpłynie na temperaturę wojny polsko-polskiej. Zadawaliśmy sobie pytanie, po co zatem takie prawo.
Rozmówcy nie byli doktrynalnie przeciwni rządom prawicy. Równocześnie nie sprzyjali im specjalnie. Co do jednego mieliśmy pewność: w momencie tworzenia prawa poddano je doktrynie, którą umownie można nazwać doktryną „chrzanić Żydów!”. Rodzaj osiedlowej taktyki, która nie pozwala zrobić ani jednego kroku w tył, aby nie okazać słabości. Przyjęto założenie, że nie ma sensu się na nikogo oglądać. Negocjować. Wsłuchiwać w głosy krytyków. Że ustawę należy przyjąć, niezależnie od konsekwencji. Najlepiej nocą.
Dziś, na kilka dni przed Marszem Żywych, wyraźnie widać, jak wielkie szkody przyniosło takie założenie. I to nie tylko w wymiarze czysto politycznym. Ten od początku wydawał się stosunkowo łatwy do uporządkowania. Znacznie trudniej będzie odbudować tkankę stosunków polsko-żydowskich. Relacje na poziomie zwykłych ludzi, a nie przywódców państw czy rządów.
Znajoma Żydówka opowiadała, że razem z ustawą żywe stały się wspomnienia, które wydawały się jej absolutną prehistorią. Po fali hejtu, który przelał się przez internet, wspominała o rezygnacji i obojętności. I równocześnie nieznośnej odporności na ten hejt, której jedyną zaletą jest jej praktyczność. Mówiliśmy o sąsiedzie, który przy wynoszeniu starej lodówki śmiechem i żartem wspominał o tym, że warto sprawdzić, czy nie ukrył się tam Żyd. O powiedzeniach w stylu „masz tyle do gadania, co Żyd za okupacji” lub „kręcisz się jak Żyd po pustym sklepie”.
Wspomniałem o dekomunizacji jednej z warszawskich ulic, przy której mimo tej zmiany dalej działa sklep sugerujący swoim szyldem domniemane i nadprzyrodzone semickie zdolności do dobrych interesów. Rozmawialiśmy o tym, jak bardzo nietrwałe było poczucie, że przez niemal 30 lat od upadku komunizmu udało się przynajmniej częściowo zbliżyć światy, które do tej pory nie miały ze sobą zbyt wiele wspólnego. Okazało się również, że zbyt proste i jednoznaczne są próby wyjaśniania relacji polsko-żydowskich bohaterskimi historiami takimi, jak losy rodziny Ulmów.
Zamiast tego w rozmowach z osobami z bliskiego otoczenia pojawił się temat do tej pory absolutnie abstrakcyjny: wyjazdu z Polski. Ludzie na – wydawałoby się – spokojnych i przewidywalnych posadach lub emeryturach szukali praktycznych informacji o tym, jak na nowo ułożyć sobie życie. Tak jakby byli autentycznie zdecydowani na aliję. W co najmniej kilku rozmowach słyszałem o przyspieszonym kursie ustalania wiążących informacji o żydowskiej przeszłości. I próbę odpowiedzi na pytanie, dlaczego te informacje przez lata były ukrywane, przemilczane lub w najlepszym przypadku zanurzone w sosie rodzinnych mitów.
Mówiono o potrzebie ustalenia tego, jak było naprawdę i dlaczego – tak jak w moim przypadku – najbliższa rodzina, która przed wojną mieszkała w ZSRR (w tym wypadku pod Witebskiem), nosiła imiona popularne w jidysz i miała mało słowiańskie nazwisko. W końcu dlaczego o tak niewielu z tej rodziny udało mi się usłyszeć jako o tych, którzy dożyli końca wojny. Albo o tym, jakie było słynne getto w prowincjonalnym Witebsku, które Niemcy – pod pozorem epidemii – zlikwidowali w ciągu zaledwie czterech dni.
Wśród znajomych tematem rozmów stały się próby ustalenia, w jakim stopniu Polacy byli obojętni na zagładę i jak często decydowali się wydawać Żydów na śmierć. Paradoksalnie i jakby wbrew duchowi ustawy wielu przyjmowało założenie tegorocznego finalisty Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego Sachy Batthyany’ego. W uzasadnieniu dla nominacji „A co ja mam z tym wspólnego” można było przeczytać, że autor, zanurzając się w pytanie o mroczną przeszłość swojej rodziny i ojczyzny, wcale jej nie traci, ale dopiero odzyskuje.
Dziś los ustawy wydaje się przesądzony. Regulacja i jej obrona były nieskuteczne. Zyski są zerowe. Straty ogromne. Z perspektywy tych zaledwie kilku tygodni najbardziej dotkliwy jest jednak niepolityczny wymiar doktryny „Chrzanić Żydów!”. Ten właśnie wymiar będzie miał znacznie poważniejsze konsekwencje niż polityka i prawo. Ustawa obudziła tych, których Batthyany określa mianem „wojennych wnuków”. I to niezależnie od tego, jaki los przypadł ich wojennym dziadkom i pradziadkom.
Tworząc prawo poddano je doktrynie pt. „chrzanić Żydów!”. Przyjęto założenie, że nie ma sensu negocjować ani słuchać krytyków