-Dziś to środowisko Adama Michnika robi wszystko, aby uczynić mit Marca ’68 marginalnym. Ale też wszyscy po trosze się go wyrzekamy – pochopnie.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Marian Piłka, w czasach PRL opozycjonista o narodowo-katolickich sympatiach, potem polityk prawicy, opowiadał na potrzeby mojej książki „Młodopolacy: historia Ruchu Młodej Polski” o swoim politycznym dojrzewaniu we wsi Trąbki w powiecie garwolińskim. Oto jak wspominał Marzec ’68: „Rok 1968 dał mi poczucie, że ktoś nareszcie sprzeciwia się komunie, proboszcz mówił na kazaniu, że atakują Jasienicę, a ja już widziałem, kto to jest, bo interesowałem się historią. U nas na wsi kampania »antysyjonistyczna« kompletnie zawiodła. Pamiętano, że Żydzi byli mordowani, były na nich podczas wojny obławy, dziadek ze strony matki dokarmiał ich w nocy, czasami nawet przechowywał. Było też wprawdzie przekonanie, że Żydzi obsadzali urzędy, ale manifestacje studenckie w 1968 odbierano jako wymierzone przeciw komunistom”.
Pytanie o twarze Polaków
Czy to typowa relacja z tamtych czasów? Dotyczy rejonu o silnych tradycjach antykomunistycznych związanych z „wyklętymi”, na dokładkę narrator przedstawia się jako antykomunista od wczesnych lat życia. Zarazem taka wieś to wymarzony adresat kampanii przeciw Żydom. Piłka rodzinnego matecznika, biernego i wystraszonego, nie idealizuje. Możliwe, że już w sąsiedniej wsi nastroje były inne. Ale możliwe jest również to, że opowiadającemu udało się uchwycić coś powszechniejszego.
Ta relacja wydała mi się ciekawa z jednego powodu. Jest świadectwem masowej dezorientacji i pewnej ambiwalencji Polaków wobec marcowych zdarzeń. Pamiętam coś podobnego. Jako pięciolatek wsławiłem się według rodzinnej tradycji pytaniem na cały głos w autobusie: „Mamo, czy to okupacja?”. Była to reakcja na zapach gazu łzawiącego na warszawskiej ulicy. Ale też pamiętam z lat późniejszych, z rozmów rodziny i znajomych, pogubienie się co do motywów poszczególnych bohaterów dramatu – przy całej sympatii dla zbuntowanych studentów. Albo dla Pawła Jasienicy, który także dla mojego, warszawskiego otoczenia był wiarygodnym historykiem, a pamiętano, jak haniebnie atakował go na sławnym wiecu w sali kongresowej Władysław Gomułka.
Nie kwestionuję opowieści marcowych emigrantów czy ludzi poddanych nagonce, jeśli utrwaliły im się w pamięci twarze ludzi, którym dawne antysemickie odruchy pomieszały się z uleganiem propagandzie władz. Albo z niechęcią do „syjonistycznego sąsiada”, który więcej zarabiał. Nie podważam też obserwacji uchwyconych w zbiorze źródeł wydanych przez Kartę „Rok 1968. Środek PRL”, gdzie Stefan Kisielewski narzeka na zasłyszane w pociągu rozmowy ludzi, którzy nie zauważyli, że coś się stało, a pewna pani w swoim dzienniku zdawkowo wspomina o studenckich zamieszkach, by z wyraźną ulgą przejść do opowieści o kupionym właśnie szlafroczku. Tyle że taka ludzka piana to część każdego narodu i element każdej epoki. Zadałbym pytanie inne, czy Polacy nie mieli prawa do dezorientacji.
Operacja, czyli dintojra
Z jednej strony operacja antysemicka nazywana „antysyjonistyczną”, choć w części utajniona, trwała od połowy 1967 r. i jawiła się jako część globalnej operacji geopolitycznej, Polakom raczej obojętnej. Oto Związek Sowiecki i jego sojusznicy rozstali się z Izraelem na rzecz państw arabskich. Równocześnie ta operacja była w Polsce wymierzona przede wszystkim w ludzi bliskich władzy. Niekoniecznie najgorliwszych stalinowców, ale takich, którzy, zwalniani z posad, nie rozumieli sensu tego, co ich spotyka.
Najczęściej (bo były wyjątki od tej zasady) reagowali oni przekonaniem, że w zasadniczo dobry system wkradła się nagle jakaś straszna pomyłka. Utrudniało to zrozumienie ich racji polskiemu otoczeniu. Dotyczy to i antykomunistycznej części Polaków, i tych, którzy także utożsamiali się z systemem. Efektem było poczucie osamotnienia piętnowanych za „syjonizm”. Klucz „rasowy” nie jest jedynym, aby to osamotnienie objaśnić.
To się mogło zmienić, kiedy pojawił się konflikt o „Dziady” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka. Trudno było o bardziej symboliczne starcie antykomunistów z komunistami. Zwłaszcza że ekipa Władysława Gomułki użyła wobec tego patriotycznego spektaklu standardowo ideologicznych formułek („antyradziecka inscenizacja”), a szeptana legenda na temat interwencji sowieckiej ambasady jeszcze to wrażenie wzmacniała. Zbuntowani studenci mogli jawić się jako filomaci.
Wtedy jednak „antysyjonistyczny” motyw posłużył przykryciu owego czytelnego podziału. Pojawiły się wieści o pochodzeniu czołowych „komandosów” z rodzin nie tylko żydowskich, ale i stalinowskich. Ba, przywołano tezę, jakoby to dawni stalinowcy stali za wywołaniem zamieszek, chcąc przywrócić dawne porządki. Tezę politycznie bałamutną. Ale trzeba znać tamte czasy, aby zrozumieć, dlaczego wielu Polakom trudno było uwierzyć w czyste intencje ruchu, któremu przewodzili ludzie o komunistycznych rodowodach. W tle widziano ważnych, choć zdegradowanych współtwórców systemu: Romana Zambrowskiego czy Stefana Staszewskiego. Aby nimi postraszyć, marcowa prasa nie zawahała się sięgnąć po antystalinowskie aluzje.
Oskarżali ich wprawdzie inni współtwórcy systemu, ale logika nie była mocną stroną tamtych czasów, gdy nie było się gdzie politycznie edukować. Za to Polacy nauczyli się wierzyć w spiski. Obóz tamtej władzy był tak nieprzejrzysty, że podejrzewany o najdziwaczniejsze motywy, działania i związki. Jedni mogli wierzyć w knowania Zambrowskiego. Inni słyszeć o podejrzeniach, że to Mieczysław Moczar, szef MSW i lider PZPR-owskiej frakcji „partyzantów” używa zamieszek do utorowania sobie drogi do władzy. Plotki o tym, że na spektaklach w Narodowym podstawieni ludzie wznosili okrzyki, aby podgrzać atmosferę, krążyły i przetrwały. W tej wersji Moczar nie był tym dobrym. Ale łatwo było przedstawić całą historię jako wojnę na komunistycznej górze, do jakiej zwykli Polacy, ci którym zamknięto usta w latach 1945–1947, nie powinni się mieszać.
Komu i co służyło
Dorzućmy kolejne komplikacje. Moczar, dawny szef UB w Łodzi w czasach budowania zrębów władzy, naprawdę zręcznie udawał patriotę i przyjaciela AK-owców. Na to nakładał się relatywizm rozmaitych zdarzeń i nawet procesów. Po Marcu ucierpiały, szczególnie na Uniwersytecie Warszawskim, socjologia, filozofia i ekonomia, za to zaczęto, ostrożnie i warunkowo, luzować wędzidła nakładane historii. Nie powtarzam moczarowskiej propagandy, a fakty przytaczane na tak zwanej marcowej sesji Uniwersytetu Warszawskiego, na której w 1981 r. elity solidarnościowe odkłamywały marcową historię.
To prawda, komuniści pozostali jednak komunistami, w antyinteligenckiej zapiekłości autorom marcowej propagandy wymykały się antynarodowe epitety. W poniedziałek kokietowali AK. We wtorek nazywali katolickich posłów Znaku broniących studentów „reakcyjną resztówką”. Dopiero co mieli za sobą wojenkę z prymasem Wyszyńskim. Ale załatwiali też czasem rozmaite remanenty. Oto odrzucając tezę, także zagraniczną, o polskim antysemityzmie, rządowa propaganda zaczęła krzykliwie przypominać akcje wojennego ratowania Żydów przez Polaków. W kwietniu z okazji rocznicy powstania w getcie do rządowego radia zaproszono Władysława Bartoszewskiego. W materiałach SB był on w tym czasie opisywany jako sojusznik syjonistów, a jednak poszedł opowiadać o Żegocie, co wielu kojarzyło się z działaniem na rzecz władzy.
Z drugiej zaś strony historyk Jerzy Eisler opisuje apogeum kampanii antysyjonistycznej jako receptę na uprawianie polityki kadrowej w kraju, gdzie komunistyczna oligarchia zatkała kanały awansu. Co więcej, doszło do eksplozji swoistej, kompletnie skądinąd chorej „demokracji wewnątrzpartyjnej”. Na zwoływanych ad hoc wiecach lud rozliczał prominentów – także z arogancji czy życia w luksusie. Oczywiście tylko tych, których można było nazwać „syjonistami” (lub z nimi powiązać). Niemniej jakiś wentyl został na moment odetkany.
Był to zarazem powód, dla którego PZPR kampanię tę wygasiła. Bo traciła kontrolę. Gomułka od początku miał powody podejrzewać, że zakończyć ją może nawet jego dymisja. A zakazał używania w prasie słowa „syjonista” dopiero wtedy, gdy organizacja PZPR przy ambasadzie w Londynie wyrzuciła z partii ambasadora Jerzego Morawskiego wchodzącego kiedyś w skład Biura Politycznego.
Historycy przekonująco skądinąd pokazują, że marcowa kampania była początkiem końca dominacji weteranów walki o socjalizm ustępujących pola partyjnej młodzieży wychowanej już w PRL. Około 1968 r. kończą się kariery nie tylko wielu „syjonistów”, ale nawet starszych „natolińczyków” postrzeganych jako sojusznicy moczarowskiego nacjonalizmu. Efektem będą jednak nie rządy Moczara, a „technokratyczna” era Edwarda Gierka. Odnajdą się w niej zarówno działacze zasłużeni w walce z „syjonizmem”, jak i dystansująca się od marcowej propagandy „Polityka” z Mieczysławem Rakowskim. Dla nich także zrobi się więcej miejsca. Rozmawiajmy o PZPR – nawołuje dziś słusznie prof. Eisler.
Szukanie wolności
My widzimy demony Marca jako wielki proces, efekt demonicznej, czasem popadającej w sprzeczności, ale jakoś spójnej propagandy. Polacy ówcześni dostrzegali jednak tylko kawałki, wycinki mozaiki. Zaglądali do ukrytej za fasadą rzeczywistości przez dziurkę od klucza. Czy wskazywanie na szarości to argument na rzecz tej propagandy? Wręcz przeciwnie, to punkt wyjścia do innej konkluzji. W tych warunkach opowieść o tysiącach młodych ludzi, wbrew obiegowemu stereotypowi także robotników, wychodzących na ulice, to fenomen wart odnotowania z uznaniem. Podobnie jak opowieść o reakcjach wsi rodzinnej Mariana Piłki.
Można się zastanawiać, czym kierowali się tamci demonstranci. Ogólnym wolnościowym odruchem, zmęczeniem „wychowawczymi” tyradami Gomułki, ludzką solidarnością z bitymi kolegami. Ba, nawet wpływem kontrkultury – młodzież buntowała się wtedy na całym świecie. A może jednak odłożoną choćby w podświadomości nieufnością młodych ludzi wobec narzuconego systemu, nawet jeśli zwłaszcza po 1956 r. zaakceptowali go, też w ogólnych zarysach, ich rodzice.
Prawda jest taka, że programu rewolucji nie zostawili po sobie nawet liderzy z UW, „komandosi”, większości demonstrantów skądinąd nieznani. Była tylko ich ogólna decyzja, by oderwać się od systemu, w którym wyrośli. Choć zarazem myśleli wciąż raczej kategoriami jego naprawiania niż obalania („rewizjonizm”).
To wszystko jednak wystarczy, aby Marzec stał się – zasłużenie – jednym z tak zwanych polskich miesięcy. Obok Października ’56, Grudnia ’70, Czerwca ’76 i Sierpnia ’80. W czasach solidarnościowego karnawału, a potem oporu, wymieniano je jednym tchem – jako symbole powtarzających się patologii nieakceptowanej władzy i coraz odważniejszych wystąpień społeczeństwa. Sam jako student w latach 80. wyrosłem z tej tradycji, jestem z niej dumny.
Marzec – dyskusja i mit
Ze zrozumiałych powodów marcowa tradycja nie stała się wtedy przedmiotem większej debaty. Jej próbą była wspomniana już sesja marcowa – sześciodniowa konferencja na Uniwersytecie Warszawskim. Ponieważ wśród mówców przeważali uczestnicy zdarzeń – od Kazimierza Dejmka po Adama Michnika – ma ona walor ważnego źródła. Niektóre referaty czytamy z wypiekami.
A zarazem konferencja służyła umocnieniu legendy dawnego „komandoskiego” środowiska poszerzonego o kolejne grupy. Trudno się dziwić, skoro to oni (choć nie tylko oni) stworzyli demokratyczną opozycję w drugiej połowie lat 70., a potem mieli znaczący wpływ na budowanie Solidarności. Marzec nasuwał się jako mit założycielski. Był kamieniem węgielnym środowisk opozycyjnych naprawdę.
Ale legenda miała swoją cenę. Charakterystyczne było erudycyjne wystąpienie Adama Michnika na tej sesji. Wiele fragmentów dotykało istoty tego, co się wtedy stało, na przykład teza o zbliżeniu się młodych ludzi z kręgów PZPR-owskich do religii i Kościoła, poparta fragmentami trochę ezopowych, ale niebudzących wątpliwości wystąpień prymasa Wyszyńskiego i Konferencji Episkopatu w obronie demonstrującej młodzieży. Jeszcze bardziej symboliczne było samo postawienie się właśnie w sprawie „Dziadów”. Marksistowski dyrektor Narodowego Dejmek przygotował sztandar dla lewicowych „komandosów” przyjmujących nagle polską romantyczną tradycję.
Znamienny był jednak inny fragment referatu Michnika. „Kończył się czas małej stabilizacji. Zaczynał się czas małej apokalipsy” – opowiadał. A przecież dla wielu Polaków apokalipsa była wcześniej, zwłaszcza w czasach stalinizmu, kiedy oponentów mordowano, torturowano i zamykano na wiele lat.
Tymczasem Michnik opowiadał, że właśnie wtedy, w marcu 1968 r., zaczął się faszyzm. Czyli coś bez precedensu w historii. Nie kolejna konsekwencja patologicznego komunizmu się rodziła, ale coś obcego, wrogiego i niezwykłego. Potworna pomyłka? Tak myśleli rugowani z posad „syjoniści”.
Taka apokaliptyczna wizja potrzebna była wtedy jako mit założycielski. I zgodna z odczuciami tych, którzy Marzec przeżyli jako cel ataku władzy. Ale obca odczuciom większości Polaków. Podczas sesji marcowej spotkała się z mniejszościowymi polemikami, zwłaszcza Marcina Króla i Aleksandra Halla. Próbowali oni przywracać zdarzeniom proporcje – zło PRL nie zaczęło się w marcu 1968. I nawet, nie kwestionując wolnościowego zrywu marcowego, tłumaczyć tych Polaków, którzy widząc wśród wyjeżdżających ubeków i oficerów informacji ery stalinowskiej, reagowali biernością, ba, nawet schadenfreude.
Mit marcowy uwikłany był w podstawową sprzeczność – nie komunizm jawił się jako zło podstawowe, a nacjonalistyczna narośl na nim. Skądinąd Adam Michnik nauczy się z czasem nie pamiętać przewin nawet współtwórcom tej narośli. To ważny sojusznik Moczara Jaruzelski rugował z wojska oficerów Żydów.
Podkopywanie legendy
Ten mit był w pierwszych latach III RP jednym z jej fundamentów, co budziło niechęć oponentów. Profesor Eisler mówi teraz uprzejmie o „przesycie Marcem”. Nic dziwnego, że mit zaczął przygasać wraz z wpływami środowiska, którego dotyczył. Dziś ono samo robi wszystko, aby uczynić go marginalnym. Decyzja Adama Michnika, aby jego gazeta wzywała do przepraszania przez Polskę za Marzec ’68, zmierza w tym kierunku.
Nawet jeśli przyjąć, że znaczne grupy Polaków popierały marcową propagandę, to co najmniej równie duże grupy przystały na logikę prawa pięści w wykonaniu Jaruzelskiego. Czy to oznacza, że polskie władze powinny przeprosić za stan wojenny w imieniu Polaków? I kogo? Tychże Polaków? Notabene w uchwale Senatu RP znalazły się słowa przeprosin za komunistów, skoro byli Polakami. Ale to „Wyborczej” nie wystarczy. Żąda uznania Gomułkowskiej PRL za normalne polskie państwo działające zgodnie z wolą obywateli. Ale to by oznaczało, że to Gomułka z Moczarem wyrażali domniemaną wolę narodu, nie marcowi demonstranci. Naprawdę chcemy to dekretować?
Zarazem Marzec stał się papierkiem lakmusowym wzajemnej obcości. W Teatrze Narodowym odbyły się dwie uroczystości. Z okazji rocznicy „Dziadów” Dejmka politycy prawicy na czele z premierem oglądali współczesną inscenizację dramatu Mickiewicza. Dzień później w obecności Adama Michnika, Jana Lityńskiego, Aleksandra Smolara słuchano nagrań dźwięku z Dejmkowego przedstawienia, w tym Gustawa Holoubka recytującego Wielką Improwizację. Kiedy dyrektor Narodowego Jan Englert próbował apelować o pojednanie, przypominając, że 10 lat temu siedzieli tu i Lech Kaczyński, i Bronisław Komorowski, ktoś krzyknął z sali: „Pojednać się, ale z kim?”
Polska prawica ma z Marcem swój kłopot. Chociaż jednym z aresztowanych był wtedy Antoni Macierewicz (siedział na Rakowieckiej w celi Łupaszki), 19-letni bracia Kaczyńscy studiujący prawo uciekali po warszawskich ulicach przed zomowcami, a jak dowodził w fundamentalnej pracy prof. Eisler, lwia część demonstrantów to byli zwykli młodzi Polacy niemający nic wspólnego z PZPR-owskim rewizjonizmem.
Granice spiskowych teorii
To zrozumiałe, że czołowi politycy obozu rządzącego nie palą się do wspólnych obchodów, skoro od liderów marcowego ruchu mogą usłyszeć jedno: że są spadkobiercami Moczara. Michnik i Lityński zdążyli to oznajmić już pierwszego dnia sesji w Muzeum Historii Żydów Polskich Polin. Wpisując Marzec we współczesną rozgrywkę z Izraelem i w wojnę z PiS, wydano na tę tradycję wyrok. Nie ma ona już szans, by stać się tradycją ogólnonarodową. Dziwne, że znane kiedyś z pragmatyzmu środowisko Michnika tego nie dostrzega.
Gorzej, że jak wynika z internetowych debat, ludzie prawicy kupują dziś często tezy marcowej propagandy. „Komandosi” to dla nich ludzie obcy polskości, kierujący się wyłącznie niecnymi celami. Przemiany ideowe takich ludzi jak Michnik po 1989 r. mają być potwierdzeniem tego podejrzenia. Bo skoro tak łatwo rozstali się z wieloma elementami tradycyjnej polskości, to może ich przemiana z tamtych czasów też była nieautentyczna?
Takie pytania można stawiać politykom. Ale nie wszystko da się tłumaczyć spiskiem. Wizja, że Michnik zrywał z komunizmem ok. 1968 r. po to, aby w wolnej Polsce skuteczniej uderzyć w prawicę, jest równie prawdziwa, jak pomysł, że generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny po to, aby zasiąść z tymże Michnikiem przy Okrągłym Stole. Teza o nieautentyczności marcowego protestu to pośmiertne zwycięstwo jednego z odłamów PZPR. I lekceważenie okazywane najdzielniejszym ludziom tamtego pokolenia, tym, którzy wyszli wtedy na ulice. Stają się tym samym ślepym narzędziem wrogich sił.
W ten odwet za lata dominacji marcowego mitu angażują się otwarcie narodowcy. PiS-owcy milczą, trudno, aby w czarną legendę marcowego ruchu wierzył Jarosław Kaczyński, który w pierwszą rocznicę wiecu na UW, 8 marca 1969 r., wyszedł z bratem na dziedziniec przed BUW-em wyczekiwać, czy coś się znowu nie zacznie. Ale urażony użyciem Marca w bieżącej rozgrywce przeciw niemu, niezainteresowany pójściem wbrew radykalnym zwolennikom, nie powie, jak dziś widzi tę tradycję. Piękną mowę wygłosił natomiast prezydent Duda, niestety zakrzykiwaną przez wyznawców opozycji.
I tylko Irena Lasota, niezwiązana z prawicą, a skonfliktowana z Michnikiem weteranka Marca, pozostanie głosem wołającym na puszczy. Ona będzie opowiadać, jak piękny i czysty był ruch studencki, zbuntowany przeciw antypatycznej, miotającej plwocinami władzy. Warto jej posłuchać. Marzec ’68 to jeden z kroków w kierunku polskiej wolności. A polskość jest z wolnością związana nierozerwalnie.
Teza o nieautentyczności marcowego protestu to pośmiertne zwycięstwo jednego z odłamów PZPR. I lekceważenie okazywane najdzielniejszym ludziom tamtego pokolenia, tym, którzy wyszli wtedy na ulice. Stają się tym samym ślepym narzędziem wrogich sił.