Ci z nas, którzy pochodzą od chłopów – a takich Polaków jest najwięcej – żydowskich przodków nie mają, bo te grupy się nie mieszały. Co innego, jeśli chodzi o szlachtę czy inteligencję - mówi w wywiadzie dla DGP Marek Jerzy Minakowski.
Ile żydowskiej krwi płynie w żyłach Polaków? Przecież Żydzi żyli z nami od zawsze, a w każdym razie od XIII w.
Może panią zmartwię, ale tej krwi jest niewiele. Ci z nas, którzy pochodzą od chłopów – a takich osób w naszym społeczeństwie jest najwięcej – żydowskich przodków nie mają, bo z wielu powodów te grupy się nie mieszały. Co innego, jeśli chodzi o osoby z wyższych sfer, szlachty czy inteligencji – w ich przypadku zachodzi taka możliwość. Choć i tu ograniczona, gdyż te nasze dwa narody żyły nie tyle razem, ile obok siebie. Nie tylko ze względów kulturowych, lecz także prawnych. Aż do połowy XX w., aby mogło dojść do małżeństwa pomiędzy katolikiem a żydem, ten lub ta musieli najpierw przejść na chrześcijaństwo. Brało się to stąd, że aż do 1946 r. (z wyjątkiem lat 1806–1825) nie było na terenie ziem polskich, główne w Kongresówce, ślubów cywilnych, tylko kościelne, wyznaniowe. Wyjątkiem był Śląsk, gdzie obowiązywało prawo pruskie. Ta różnica przepisów utrzymała się także w czasach II RP, nie zdążono ujednolicić prawa. Wtedy wiele osób z innych regionów jeździło na Śląsk, aby wziąć ślub cywilny, jeśli np. przyszli małżonkowie wyznawali różne religie. Natomiast Żydów przechodzących na chrześcijaństwo było stosunkowo niewielu, gdyż wiązało się to z różnymi społecznymi sankcjami.
Więc skąd ten „wskrzesiciel narodu, z matki obcej; krew jego dawne bohatery”, o którym pisał w „Dziadach” Adam Mickiewicz?
O wieszczu mawiało się, że jego matka była wychrzczoną Żydówką, podobnie szeptano o matce Chopina – ale to się nie potwierdziło. Fal konwersji z judaizmu na chrześcijaństwo było w naszej historii kilka, jednak w okresie przedrozbiorowym były to pojedyncze przypadki. Oczywiście nie brak hipotez wyciąganych przez historyków, jak na przykład ta wywodząca się z interpretacji statutów litewskich, zbioru XVI-wiecznych praw. Stało w nich, że za zamordowanie przechrzczonego Żyda trzeba zapłacić taką samą sumę jak za zabicie szlachcica. Stąd niektórzy wyciągnęli dwa wnioski: że konwersje były w tym czasie czymś częstym oraz że konwertyci uzyskiwali szlachectwo. Ja jestem sceptyczny, uważam, że pierwsza duża fala konwersji zaczęła się w 1759 r., tuż po powstaniu cztery lata wcześniej tzw. ruchu frankistowskiego.
To był duży mistyczny ruch starający się połączyć judaizm z chrześcijaństwem. Jego założyciel Jakub Frank miał być zbawicielem, Jezusem Parakletem.
I poszły za nim tysiące, co sprawiło, że Frank – który wraz ze zwolennikami ochrzcił się w Katedrze Lwowskiej – wszedł w wielki konflikt z żydowską elitą. Najprawdopodobniej niektórzy z frankistów zostali uszlachceni, bo biskupi widzieli w tym ruchu szansę na chrystianizację Żydów. To się nie powiodło, ale wiele osób przyjmowało chrześcijaństwo, choć nadal frankiści żyli i pobierali się raczej w swoim gronie, nie mieszając się z katolikami.
Historia jak z filmu. W pewnym momencie Frank przechodzi na islam, potem spędza lata w klasztorze jasnogórskim, żeby w końcu osiąść w zamku Offenbach koło Frankfurtu nad Menem.
Na jego dworze rezydowało kilkaset konwertytów, wciąż dochodziło do nowych nawróceń, to wszystko trwało aż do śmierci Franka w 1791 r., po której ruch umarł śmiercią naturalną. Natomiast rzecz jest w tym, że wielu frankistów było zamożnymi osobami, ich potomkowie zajmowali z racji statusu i wykształcenia ważną pozycję w społeczeństwie i wykonywali zawody inteligenckie. A wracając do Mickiewicza, to właśnie z nich wywodziła się żona poety, której matka była znaną pianistką. Natomiast ci frankiści, którzy stali się katolikami, przyjmowali nazwiska o brzmieniu szlacheckim. Kiedy weźmie się listę dzieci urodzonych na zamku w Offenbachu, to możemy przeczytać o narodzinach Zawadzkich, Piotrowskich czy Wołowskich. Ich wyznanie, nazwisko oraz styl życia w niczym nie odróżniały się od tych, które cechowały polską szlachtę. I, co istotne, jakieś 70 lat po tamtym chrzcie we Lwowie, kiedy pokolenie rodziców przyjmujących ten sakrament zaczęło wymierać, ich dzieci i wnukowie zaczęli się na dobre asymilować. To było ledwie kilka tysięcy osób, ale na tyle istotnych, wykształconych i ustosunkowanych, że miały wielki wpływ na polską inteligencję XIX w. Zresztą w tym stuleciu mamy następną falę konwersji z judaizmu na chrześcijaństwo, ale dotyczy ona głównie rodów zamożnych mieszczan. To choćby takie nazwiska jak Wawelbergowie, Kronenbergowie czy Natansonowie – ale w ich przypadku mamy do czynienia z przyjmowaniem niemiecko brzmiących nazwisk i przechodzeniem na luteranizm. Oni wkrótce zaczęli uchodzić za Niemców, choć w późniejszym okresie ich potomkowie nierzadko zwracali się w stronę katolicyzmu.
Domyślam się, że chodziło o biznes.
Niekoniecznie. W Warszawie w tym okresie była spora grupa niemieckich biznesmenów, o których pisał Bolesław Prus w „Lalce” – przecież teściowie Wokulskiego należeli do takiej grupy. Warto zauważyć, że w przeważającej mierze byli to rzemieślnicy i kupcy, a nie wielcy finansiści czy przemysłowcy. Mam wrażenie, że przyjmując niemieckie emploi chodziło bardziej o to, że łatwiej było im zachować tożsamość: wciąż będąc obcymi, byli obcymi oswojonymi. Nie „żydkami”. A będąc zamożnymi ludźmi, jak np. Kronenberg, mogli wydawać swoje córki za synów hrabiego Zamoyskiego. Wskoczyć na wyższy poziom społeczny, niedostępny dla chłopów. I właśnie z takich mariaży rekrutuje się część elit polskich. Niewielka, bo były to jednostkowe przypadki. Tym rzadsze, że niewielu Polaków ma arystokratyczne korzenie. Ale jednak ci Żydzi, którzy zrobili ten krok, wtopili się w arystokrację, kupowali majątki, ich potomkowie żenili się z kobietami ze średniej szlachty. Demograficznie jest to mało zauważalne, dotyczy kilkuset rodzin, choć ich wpływ na kulturę, biznes, naukę był poważny. Natomiast ci, którzy się nie przechrzcili, te ogromne masy żydowskie, nie mieli szans na dochowanie się potomków wspólnie z Polakami.
Spotkałam się z opiniami, że w przypadku mieszanych małżeństw to zwykle kobieta była Żydówką wchodzącą do chrześcijańskiej rodziny. Co miało mieć ten sens, że żydostwo dziedziczy się po matce, więc dzieci, które przychodziły na świat z takiego związku, nie były stracone dla wspólnoty.
Małżeństw międzywyznaniowych było niewiele. Częściej dochodziło do nich pomiędzy katolikami a protestantami, związki między osobami wyznania katolickiego i mojżeszowego były niemożliwe. I jeszcze jedno: chrześcijanin pochodzenia żydowskiego – kobieta czy mężczyzna – w momencie konwersji dla swojej poprzedniej wspólnoty religijnej był niczym umarły. A zmarły nie może mieć dzieci, więc te nie mogą po nim dziedziczyć – ani majątku, ani pochodzenia. Więc taka konstrukcja myślowa jest obarczona błędem. Natomiast owszem, bywało – ale już bliżej naszej epoki – że ludzie z wyrozumowania wpadali na pomysły: konwersja, a po niej ślub, jednak dotyczyło to osób obojętnie traktujących religię, a więc marginesu.
Ale to z pana opracowań wynika, że osoby, które są dziś na piedestale, pełnią ważne role społeczne czy polityczne, mają w swoim rodowodzie przodków wyznania mojżeszowego. Było trochę szumu związanego z tymi badaniami.
Żeby była jasność: ja zajmuję się badaniem sieci powiązań rodów elit polskich począwszy od Mieszka I – to taki genealogiczny Facebook. I jeśli ktoś należał do tych elit, to interesuje mnie, z kim i w jaki sposób był skoligacony, bo ludzie kiedyś pobierali się głównie w obrębie własnej klasy. A liczebność elity była niewielka. Na przykład w latach 1850–1918 wszyscy studenci Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie to zaledwie ok. 30 tys. osób. A w 1900 r. na UJ oraz Uniwersytecie Lwowskim uczyło się ok. 3 tys. studentów. Ci ludzie, ich rodziny, się znali, a przynajmniej wiedzieli o sobie. Stanowili garstkę wyedukowanych osób, które miały duży wpływ na to, w jaki sposób toczyło się życie w naszym państwie. Jeszcze kilka liczb, które mogą to odzwierciedlić: w latach 30. XX w. zaledwie ok. 6 tys. osób kończyło studia, a egzamin maturalny zdawało rocznie 15 tys. Więc nasza przedwojenna elita intelektualna to wszystkiego 300 tys., może pół miliona osób, a więc nie więcej niż 1–2 proc. liczącego wówczas ok. 30 mln obywateli społeczeństwa. Tak to wyliczam, aby uzmysłowić, że ta elita jest łatwa do ogarnięcia, zwłaszcza jeśli dysponuje się współczesnymi narzędziami informatycznymi. To po prostu jedna wielka rodzina. Natomiast nie szukam specjalnie związków chrześcijan z osobami pochodzenia żydowskiego, to po prostu samo wychodzi.
W jednej ze swoich publikacji określił pan te koligacje mianem „łóżek” – bo w łóżku spotykają się małżonkowie, a potem w tym łóżku przychodzą na świat dzieci. Więc liczba „łóżek” oznacza liczbę koligacji dzielących nas od wspólnych przodków. I wyszło panu, że tych „łóżek” wiążących nasze polityczne i intelektualne elity z przedstawicielami wyznania mojżeszowego jest całkiem niewiele. Wbrew temu, co pan stara się udowodnić od początku naszej rozmowy – że nie ma w nas zbyt wiele żydowskiej krwi.
Te moje „łóżka” pokazują w prosty sposób, jak gęsto skoligacone jest nasze społeczeństwo na swoich szczytach. Wyszło mi, że 30 „łóżek” w elicie to odległość od każdego do każdego. Taka wyliczanka: od prezydenta Andrzeja Dudy mamy do redaktora Adama Michnika 17 „łóżek”, do prezesa Jarosława Kaczyńskiego – 23, a do premiera Mateusza Morawieckiego – 24. Co wcale nie oznacza, że Jarosław Kaczyński i Adam Michnik są bliską rodziną, tylko że ich przodkowie w jakimś miejscu i czasie znaleźli się bliżej siebie jako właśnie ta elita. Prawdę mówiąc, to 30 „łóżek” jest odległością, z której można łatwo wejść od jednej do drugiej prominentnej rodziny. Choć jeśli już się zagłębimy w te związki, to wyjdą szczegółowe powiązania. Na przykład żona prezydenta Agata Kornhauser pochodzi z Żydów krakowskich, podobnie jak Adam Michnik. Oni mają wspólnych kuzynów. Zresztą ta grupa przed 150 laty liczyła ok. 17 tys. osób i stanowiła jedną wielką rodzinę. Choć podzieloną mocno, choćby z powodów statusu finansowego. Byli wśród nich biedni kupcy oraz zamożni bankierzy, ale wszyscy skoligaceni, wszyscy się znali. O, weźmy jako przykład rodzinę reżysera Romana Polańskiego i małżonki prezydenta. Ich dzielą od siebie 23 „łóżka”, daleko, bo on pochodził z ubogich Żydów, niemniej jednak te związki miały miejsce na terenie krakowskiego Kazimierza, gdzie wszyscy mieszkali.
To dlaczego jeśli te nasze nacje spotykały się rzadko i tylko w obrębie elit, wciąż żywy jest problem polsko-żydowski?
Będę upraszczał, ale to jest potrzebne, aby pokazać schemat. W zasadzie od średniowiecza do powstania styczniowego obowiązywał u nas system stanowy, na który składała się szlachta, szczątkowe mieszczaństwo uzupełniane Żydami oraz chłopi przywiązani do ziemi. Chłopi zazdrościli Żydom i szlachcie, Żydzi aspirowali do wyższych sfer, ale wszyscy żyli w symbiozie i spokoju. Sytuacja zmieniła się na przełomie XIX i XX w. w wyniku przejścia demograficznego. Na wsiach poprawiły się warunki i higiena, spadła umieralność, ale kobiety wciąż rodziły po dziesięcioro dzieci. Przybyło ludzi, a to powodowało problemy – chłopom brakowało ziemi, ubożeli, więc Żydzi nie mieli pracy, bo nie mieli z kim handlować. Wprawdzie chłopi w końcu dostali ziemię, ale i tak było jej za mało. W dodatku szlachta przestała już tak dobrze zarabiać na handlu zbożem, bankrutowała, przenosiła się do miast, więc część majątków ziemskich przeszła w ręce zamożnych wyznawców religii mojżeszowej. Jak pani widzi te problemy wyniknęły z przyczyn obiektywnych – nie chodziło o różnice kulturowe czy religijne, ale o sprawy ekonomiczne, konkurencję, walkę o przetrwanie. Jeśli zamożni Żydzi dobrze się wtapiali w polskich sąsiadów ziemian, to Żydzi będący na dole drabiny społecznej już nie. A to oni mieli najczęściej kontakt z biedniejącymi chłopami – ci legendarni karczmarze, ale także drobni handlarze czy rzemieślnicy. Poza tym chłopi zaczęli posyłać dzieci do szkół, nowe pokolenia umiały czytać i liczyć, więc Żydzi, którzy wcześniej robili dla wieśniaków za skrybów i rachmistrzów, przestali być im potrzebni. A że chłopi nie ufali Żydom już wcześniej, to teraz – gdy już nie trzeba ich było tolerować, nie było się od nich zależnymi – w tej nowej sytuacji zaczęli ich nienawidzić. Nienawidzili zresztą równie mocno szlachty, więc jeśli wynikały gdzieś jakieś tumulty chłopskie, to tłum z jednakowym entuzjazmem pędził palić i mordować zarówno panów, jak i Żydów.
Wtedy zaczęła się wojna o stragan i nastroje antysemickie w społeczeństwie?
Pod koniec XIX w. zaczęły się pojawiać pomysły, że dobrze by było pozbyć się Żydów, zaczęły się kształtować poglądy endeckie. Bo ludzi przybywało, a handlu – i pieniędzy – nie. A Żydzi byli odrębnym stanem kupieckim – handlem i drobnym rzemiosłem zajmowało się 83 proc. tej grupy. Ten konflikt ekonomiczny był odczuwalny na wsiach, ale również w miastach i miasteczkach – bo niemal 80 proc. ludności wyznania mojżeszowego mieszkało właśnie w ośrodkach miejskich. Wynikało to głównie z tego, że zgodnie z ich religią nie powinno się mieszkać dalej niż tysiąc kroków od synagogi: aby idąc do niej w sobotę, nie złamać zasad szabatu. Wiele miast było niemal całkowicie żydowskich – np. 5-tys. Działoszyce w 90 proc., w Bereźnie na Wołyniu ten odsetek wynosił 95 proc. Ale proszę sobie wyobrazić – te miasteczka otoczone były wsiami, one pełniły dla nich rolę supermarketów. Z każdej wiochy można było tam dotrzeć pieszo czy wozem zaprzęgniętym w woła w pół dnia, załatwić co trzeba i wrócić do domu. Jak chłop chciał coś sprzedać, to jechał do Żyda, który za pośrednictwo w transakcji pobierał prowizję. Więc była zazdrość, że tamci sobie lepiej radzą. Mam takie wrażenie, że Żydzi w Polsce, podobnie jak inni cudzoziemcy, bardzo dobrze sobie radzili i szybciej awansowali niż tubylcy. Zawsze darzyliśmy jakąś estymą przybyszów. A Żydzi w oceanie naszego niepiśmiennego chłopstwa byli niczym oficerowie kolonialni w Indiach czy współcześni Azjaci w RPA.
W dużych miastach mieszkali w wydzielonych dzielnicach – jak krakowski Kazimierz czy warszawskie Nalewki. Zresztą takie skupiska – zwane gettami, które to słowo nie niosło wówczas żadnych pejoratywnych uczuć – były wszędzie i ludność żydowska zamieszkiwała je dobrowolnie.
I tak, i nie. Różne miasta miały różną politykę wobec przychodźców żydowskich. W Krakowie od 1495 r. wysyłano ich właśnie na Kazimierz. W Warszawie długo obowiązywał zakaz wpuszczania ich za mury, zamieszkiwali więc w prywatnych jurydykach, osadach dookoła miasta. Ale historia warszawskich Żydów zaczyna się tak naprawdę w XIX w. Wcześniej było trochę osób tej narodowości, lecz przynależały one do elit. Dopiero następne stulecie, a konkretnie inspirowane przez władze Rosji pogromy Żydów na tamtych terenach spowodowały, że zaczęli do nas płynąć szeroką strugą tzw. Litwacy. To był kryzys uchodźczy porównywalny z obecnym. Proszę sobie wyobrazić kilkaset tysięcy imigrantów, którzy wlewają się do Warszawy. Wiemy na pewno, że w latach 30. XX. stulecia żyło w mieście ok. 355 tys. Żydów – ponad jedna trzecia ogółu mieszkańców. Więcej niż w ówczesnej Palestynie. W kwestii Holocaustu to o tyle ważne, że to właśnie oni – wyglądający inaczej, mówiący inaczej, niezasymilowani – byli łatwi do wyłapania i wybicia przez Niemców.
Dziennik Gazeta Prawna
Chałaciarze, ta biedota, czerń, którą gardzili nawet swoi, zamożniejsi od nich.
W jarmułkach, z pejsami, mówiący w jidysz lub po rosyjsku, bo polskiego nie znali. To ich najwięcej zginęło podczas zagłady. Ci zasymilowani, mówiący po polsku, inteligenci, elita – oni mieli szanse. Mogli się przechować, wyrobić sobie aryjskie papiery, wyjechać. Na Zachodzie znają tylko tych bogatych Żydów, bo sami swoją czerń wcześniej wygnali, a Polska ją przyjęła. Ich Żydzi żyli tak samo, jak paryscy czy austriaccy mieszczanie. Dlatego zachodni antysemityzm, o którym warto przypomnieć, ma całkiem inne niż na polskiej wsi podłoże. Hitler był Austriakiem, a była ongiś grupa bardzo bogatych bankierów wiedeńskich żydowskiego pochodzenia. I w 1873 r., po wojnie austriacko-pruskiej, wynikł problem z kredytami, to był pierwszy ogólnoświatowy kryzys bankowy, więc cała nienawiść społeczna obróciła się przeciwko instytucjom finansowym i ich właścicielom. To z tej epoki wzięło się przekonanie, że żydowscy bankierzy rządzą światem. We Francji mieliśmy w tym czasie aferę Dreyfusa – oficer pochodzenia żydowskiego został oskarżony o szpiegostwo na rzecz Niemiec, gdyż francuscy koledzy chcieli ukrócić w ten sposób awanse Żydów w wojsku.
W naszej inteligencji także nie brakowało osób, które swoich starszych braci w wierze traktowali co najmniej z nieufnością. Ale też można zrozumieć, że jeśli ponad połowa lekarzy i adwokatów w XX-leciu międzywojennym była wyznania mojżeszowego, to chrześcijańska konkurencja chciała zawalczyć o rynek. A getto ławkowe? To dobry symbol polskiego antysemityzmu.
Nie jest tak, że coś bierze się z niczego. Studentów pochodzenia żydowskiego było dużo więcej, niż wskazywałaby na to demografia – ok. 30 proc. wszystkich, podczas gdy Żydzi stanowili średnio, w zależności od regionu, ok. 10 proc. społeczeństwa. Ale przyjrzyjmy się poszczególnym uczelniom: na UW w 1924 r. na 8,1 tys. wszystkich studentów było 2,2 tys. Żydów. Na UJ z 4 tys. żaków 1,6 tys. to judaiści. Natomiast na Uniwersytecie Lwowskim z 2,8 tys. studentów pochodzenie żydowskie miało 2,2 tys. Te liczby wiele mówią. Oczywiście na terenach wschodnich Polski było więcej ludności żydowskiej niż na zachodnich. Ale też w ogóle na terenie naszego kraju było najwięcej Żydów w całej Europie, nieco większa diaspora była tylko w USA. W przededniu wojny 3,4 mln osób. W samym Krakowie mieszkało ich ok. 60 tys., a to więcej niż we Włoszech. W Tarnowie 25 tys., czyli tyle, ile w Szwajcarii. 205 tys. Żydów z Łodzi to więcej niż w Francji. A w Niemczech, kraju, w którym narodziła się idea „ostatecznego rozwiązania”, którego obywatele zabijali Żydów, w 1933 r. żyło zaledwie 522 tys. wyznawców judaizmu. Tyle, ile w samej Warszawie. Przy czym znów – to była żydowska elita, wykształceni i zamożni ludzie. W dużej mierze tacy, którzy reemigrowali tam z Polski, żeby móc łatwiej robić interesy. Tak więc Holocaust był możliwy tylko na terenie naszego kraju. Gdyż właśnie tu, razem z nami, żyła niemal połowa żydowskiej populacji ówczesnego świata.
Marek Jerzy Minakowski uprawia genealogię masową, dyscyplinę z pogranicza demografii i genealogii. W jej ramach rekonstruuje sieć powiązań rodzinnych elit polskiego społeczeństwa od średniowiecza do współczesności. Baza tych powiązań jest publikowana w serwisach Wielcy.pl i Sejm-Wielki.pl