Europoseł PiS Ryszard Czarnecki został w środę odwołany z funkcji wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Decyzja w tej sprawie zapadła większością 447 głosów za przy 196 przeciw.



To konsekwencja konfliktu między politykiem PiS a europosłanką PO Różą Thun. Czarnecki w związku z jej wystąpieniem w krytycznym wobec rządzących w Polsce filmie francusko-niemieckiej telewizji Arte i słów "jak tak dalej pójdzie nastanie dyktatura" porównał ją do szmalcownika. Liderzy większości frakcji w PE uznali to za "przekroczenie czerwonej linii" i zawnioskowali o dymisję.

Środowe głosowanie w Strasburgu w tej sprawie nie odbyło się bez kontrowersji. We wtorek wieczorem szef dyrekcji generalnej PE Markus Winkler rozesłał europosłom informację, że głosy wstrzymujące się nie będą wliczane do potrzebnej do odwołania większości dwóch trzecich. Gdyby były uwzględniane, polityk PiS zachowałby stanowisko (zabrakłoby kilku głosów za jego odwołaniem).

Jeszcze we wtorek wieczorem do eurodeputowanych trafiły ulotki ze zdjęciem Czarneckiego i apelem, by głosować przeciwko jego dymisji lub by wstrzymać się od głosu. "Dziś to ja, jutro to możesz być ty!" - przestrzegał czerwony napis po angielsku na błękitnym tle.

Przeciwko niekorzystnej dla Czarneckiego interpretacji zasad protestował jeszcze przed głosowaniem szef delegacji PiS w PE Ryszard Legutko. Jak wskazywał, ustaloną praktyką w PE jest liczenie i podawanie do wiadomości głosów wstrzymujących się. Za dodatkową nieprawidłowość Legutko uznał fakt, że Czarneckiemu nie pozwolono bronić swoich racji na sesji plenarnej parlamentu.

Sugestie te zostały odrzucone przez przewodniczącego PE Antonio Tajaniego, który argumentował, że przy głosowaniu nad odwołaniem Czarneckiego zastosowano procedurę analogiczną do głosowań obowiązujących przy wybieraniu przewodniczących, wiceprzewodniczących i kwestorów PE.

W podobnym tonie wypowiedział się brytyjski socjalistyczny poseł Richard Corbett, który był autorem przepisów regulujących tego typu głosowania; jego zdaniem interpretacja Tajaniego jest w tym przypadku właściwa.

Już po odwołaniu Czarneckiego Legutko mówił, że przyjmuje wynik głosowania. Z kolei Czarnecki podkreślał, że zgłosił się do niego specjalista ds. prawa międzynarodowego proponując skierowanie wniosku w tej sprawie do Trybunału Sprawiedliwości UE.

"Dochowałem wierności moim poglądom, podtrzymuję mój negatywny stosunek do polityków skarżących się na Polskę do zagranicznych mediów" - mówił PAP tuż po odwołaniu go z funkcji europoseł.

Z kolei eurodeputowana PO Róża Thun przekonywała, że nie czuje satysfakcji. "Sam fakt, że tak długo i PE i konferencja przewodniczących, przewodniczący PE, media zagraniczne dyskutują o tym, w jaki sposób polski wiceprzewodniczący obraża innego polityka, wyciąga na pierwsze strony gazet jakieś koszmarne elementy z polskiej historii (jest niedobry - PAP). Po co to wszystko? Nie ma mowy o żadnej satysfakcji" - podkreśliła.

PE w swoim komunikacie zwrócił uwagę, że Czarnecki, choć oczywiście pozostaje posłem do Parlamentu Europejskiego, nie będzie już pełnił funkcji wiceprzewodniczącego ani członka Prezydium, czyli organu ustalającego zasady pracy PE, w skład którego wchodzą przewodniczący i wiceprzewodniczący. Oznacza to m.in., że nie będzie już mógł reprezentować Parlamentu w imieniu jego przewodniczącego ani przewodniczyć obradom plenarnym. Straci również dodatkowego asystenta, możliwość rozliczania wydatków reprezentacyjnych (ponad 900 euro miesięcznie) i być może gabinet (zdecyduje o tym frakcja EKR).

Głosowanie ws. usunięcia Czarneckiego było tajne. Do jego odwołania potrzebna była większość dwóch trzecich głosów. Liderzy największych frakcji deklarowali wcześniej, że w miejsce Czarneckiego poprą innego kandydata PiS na stanowisko wiceszefa europarlamentu, którego uzgodni frakcja Europejskich Konserwatystów i Reformatorów. Eurodeputowani PiS odmawiali odpowiedzi na pytanie, kto może zostać nowym wiceszefem PE. Czarnecki był jednym z 14 wiceprzewodniczących. Obok niego z Polski funkcje tę pełni Bogusław Liberadzki z SLD.