Śmieszny polityk to przegrany polityk. Ta reguła, od której nie ma wyjątków, dotyczy też całych stronnictw politycznych. Kiedy wyborcy nieustannie kpią z jakiejś partii, oznacza to, iż jej koniec jest bliski.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
Wystarczy dziś spojrzeć na PO oraz Nowoczesną – i od razu boki zrywać ze śmiechu. Tym stwierdzeniem można zakończyć polityczne analizy dotyczące zmiany władzy w kraju, jednocześnie stawiając dość prawdopodobną prognozę dla obu ugrupowań – oto wielkimi krokami zbliża się zejście ze sceny politycznej stronnictw liberalnych w Polsce. Być może nawet zejście ostateczne.
Rzecz nie do pomyślenia jeszcze dwa lata temu. Nawet po wyborczym laniu, jakie dostała Platforma Obywatelska w 2015 r. Owszem, porażka była bardzo bolesna, lecz nie był to nokaut. Równoczesne wejście do gry Nowoczesnej zwiastowało raczej nowe otwarcie, a nie tragiczny finał. Wiele wskazywało na to, iż nowy polityczny projekt ma szansę przejąć wyborców PO, a także część jej kadr – i w dalszej perspektywie zająć jej miejsce. Tak się nie stało za sprawą politycznych talentów oraz romantycznej natury jej już byłego przewodniczącego Ryszarda Petru.
Ale gdy słucha się dziś szefa PO Grzegorza Schetyny na antenie radia RMF, to w niczym nie przypomina on lidera opozycji. Zdecydowanie bardziej kojarzy się z syndykiem masy upadłościowej, który nie za bardzo wie, co począć z aktywami, którymi jeszcze rozporządza. Oto próbka jego formy. „A jakie pan by decyzje rekomendował?” – pytał Robert Mazurek. „Jeszcze będę rozmawiał, bo jestem w trakcie rozmów...” – wił się Schetyna. Pod koniec prowadzący audycję bez litości dobił przewodniczącego PO. „Jak patrzę na to, to myślę sobie, że Kazik Staszewski dla was napisze piosenkę: «14 procent, tylko nie płacz proszę»”.
Jak wiadomo, śmieszny polityk to przegrany polityk. Co gorsza, gdyby nawet na dniach w Platformie doszło do rebelii i obalono Schetynę (co konsekwentnie postuluje kilku publicystów z Grzegorzem Sroczyńskim na czele), niewiele to zmieni. Tak jak Nowoczesnej nie ocaliła wymiana Ryszarda Petru na Katarzynę Lubnauer. Wprawdzie nowa przewodnicząca nie jest jeszcze na etapie samotnego snucia się po Wrocławiu, by co jakiś czas nagrywać równie samotnym smartfonem kolejne deklaracje polityczne, po czym wrzucać je na Twittera. Jednak jej partia trzeszczy w szwach i być może niedługo Lubnauer pójdzie w ślady Petru. Zostając politykiem porzuconym przez własne stronnictwo. Piękne zakątki Wrocławia idealne na tło do selfie już czekają.
Ta katastrofa liberalnych stronnictw od dawna wisiała w powietrzu, zaś feralne głosowanie w Sejmie nad obywatelskim projektem ustawy „Ratujmy Kobiety” jedynie ją przyspieszyło. Natomiast zwiastunem nowych czasów stała się demonstracja zorganizowana przez partię Razem do spółki z Zielonymi i Inicjatywą Polską, wymierzona w parlamentarną opozycję. Co jest ewenementem na skalę światową, by działacze jednej opozycji wyszli na ulicę w proteście przeciwko poczynaniom innych stronnictw opozycyjnych. Na pierwszy rzut oka wygląda to jak absurd godny skeczu Latającego Cyrku Monty Pythona, lecz w polskich realiach jak najzupełniej logiczny.
Znajdujące się poza parlamentem ugrupowania lewicowe próbują wziąć liberałów w kleszcze, chcąc dobić ich przed nowymi wyborami, a następnie zająć ich miejsce. Pierwsza część tego planu ma szansę powodzenia, ponieważ PiS obrał kurs na pozyskanie konserwatywnego światopoglądowego centrum. Natomiast antypisowsko nastawieni wyborcy coraz rozpaczliwiej rozglądają się za kimś, kogo mogliby za dwa lata poprzeć. Dla wielu z nich oddanie głosu na ugrupowania, postrzegane w najlepszym razie jako żałośnie śmieszne, będzie niemożliwe.
Kolejnym gwoździem do trumny stronnictw liberalnych jest postawa tej części mediów, które dotąd były im niezmiennie życzliwe. Po głosowaniu nad projektem „Ratujmy Kobiety” komentatorom politycznym z obozu antypisowskiego ostatecznie puściły nerwy. Na łamach „Gazety Wyborczej” Jacek Żakowski oznajmił nawet, że „nie PiS jest dziś największym wrogiem demokratycznej Polski, ale opozycja – jej mentalne, personalne i organizacyjne zabetonowanie powodujące funkcjonalną niezborność. Taka opozycja tej władzy nie pokona i nie odbuduje polskiej demokracji”. Brzmi to jak postawienie krzyżyka na liberałach.
Ci zaś w ciągu kilku ostatnich miesięcy znaleźli się w kompletnym okrążeniu, bo przecież jest jeszcze w koalicyjnej Zjednoczonej Prawicy drobny, acz wielce znaczący element w postaci ugrupowania Jarosława Gowina. Służy ono obecnie do wyławiania pojedynczych osób z PO, Nowoczesnej i PSL, rozbijając jedność tych stronnictw, co zupełnie podkopuje ich morale. Nawet świat biznesu coraz wyraźniej pozycjonuje się na budowanie powiązań z PiS, porzucając dawnych przyjaciół. Zważywszy na porę roku, można podsumować, iż sytuacja prezentuje się jak pod Stalingradem w mroźny początek zimy 1942 r. Dla każdego uważnego obserwatora w tym momencie kluczowym pytaniem powinna stać się kwestia, jak mogło dojść do takiej klęski? Przecież dotyka ona ugrupowań zdolnych zaledwie rok temu zebrać wspólnie ponad 30 proc. głosów. Do tego jeszcze mogących liczyć na wsparcie prywatnych mediów, życzliwość Brukseli (o Berlinie i Paryżu nie wspominając). W przypadku PO wielkimi atutami jest też stabilne finansowe zaplecze i rozbudowane struktury terenowe. Wbrew obecnemu pastwieniu się komentatorów nad Grzegorzem Schetyną nie można mu zarzucić, iż jest złym graczem politycznym. Całą swoją karierą dowiódł nieprzeciętnych zdolności. Również taktyka, by przede wszystkim skupić się na wykończeniu Nowoczesnej najpóźniej podczas wyborów samorządowych, a następnie przejąć jej elektorat, wydaje się całkiem trafna.
Sedno sprawy leży gdzie indziej. W Polsce liberałowie przez lata swoich rządów krok po kroku odrywali się od rzeczywistości, aż wreszcie żyli już tylko w świecie własnej wyobraźni. Kiedy przyszła wyborcza porażka, oni nadal egzystowali w niekończącym się roku 2008, gdy wszystko było takie proste. Każdy problem społeczny udawało się zbyć dogmatyczną receptą. Na przykład, gdy padało pytanie o wysokie bezrobocie, odpowiedź niezmiennie brzmiała: deregulacja prawa pracy – młode pokolenie wolało więc ułożyć sobie przyszłość na emigracji. Natomiast nieuchronną przyszłością Polski była dalsza integracja z Unią Europejską. W razie jakichkolwiek wątpliwości zawsze pozostawała fraza ostateczna: jeśli nas nie będziecie popierać, to do władzy wróci PiS.
Te i wiele innych odpowiedzi już zupełnie nie pasuje do 2018 r. Jednak przez dwa lata bycia w opozycji nie udało się wymyślić żadnych nowych. Owszem, przegrana sprawiała, że dostrzeżono istnienie problemu. Nikt jednak ze środowisk liberalnych nie pokusił się o wysiłek, żeby przyjrzeć się nowej rzeczywistości. Spróbować ją zbadać, zrozumieć i dopiero w oparciu o te ustalenia wyciągać wnioski na przyszłość. Rzecz wymagająca sporej pracy, a także wydatków, lecz dająca prawdziwą wiedzę potrzebną do stworzenia nowego programu politycznego. Dopiero go mając, można spróbować ponownie uwodzić wahających się wyborców.
Tymczasem utrata władzy była tak bolesna, iż wybrano drogę na skróty. Całą strategię swojego działania PO i Nowoczesna oparły na pomysłach czerpanych z publicystyki politycznej antypisowskich mediów. Gdy te wzywały opozycję parlamentarną na barykady pod patronatem KOD, to Schetyna i Petru bez szemrania demonstracje organizowali. Choć do wygłaszania mów na wiecach nadają się jeszcze mniej niż do udziału w stand-upie. Nie baczyli przy tym na łatwy do dostrzeżenia szczegół, iż wyniesiony przez zbieg okoliczności na czoło ruchu społecznego Mateusz Kijowski jest tylko drobnym cwaniaczkiem. Notabene, jeśli będzie on w przyszłości znów potrzebował dofinansowania swych potrzeb, to przede wszystkim powinien się zrzucać na nie rządzący obecnie establishment. Niewielu ludziom PiS zawdzięcza tak wiele, jak Kijowskiemu.
Z tej bolesnej nauczki liberałowie nie wyciągnęli żadnych wniosków, nadal bezwolnie płynąc z medialnym prądem. Gdy w zaprzyjaźnionych gazetach i telewizjach żądano od nich znalezienia wśród siebie polskiego Macrona, to przewodniczący Schetyna spróbował się częściej uśmiechać jak młody prezydent Francji (Petru nie musiał). Gdy padały żądania przyjmowania uchodźców, to biedny przewodniczący PO był trochę przeciw, a potem za. Skoro domagano się twardości wobec PiS, to co chwila z ust działaczy partii liberalnych padały groźby, jak to politycy obozu władzy zostaną surowo ukarani za łamanie konstytucji po kolejnych wyborach. Nikomu do głowy nie przyszła refleksja, iż groźby rzucane na wiatr są dowodem słabości. Szczyty miotania się osiągnięto, kiedy komentatorzy polityczni wpadli na pomysł, że opozycja musi mieć wielkie idee, a także stać się bardziej postępowa. Żyjąc nadal w świecie swej wyobraźni na temat polskiej rzeczywistości, liberałowie żadnej nowej idei nie potrafili wymyślić. Bo te z 2008 r. podniecają już tylko Leszka Balcerowicza.
Jeszcze gorzej sprawy przedstawiają się w kwestiach światopoglądowych: aborcji, małżeństw homoseksualnych etc. Stały się one dzieckiem wpychanym w brzuch partiom skupiającym przecież mnóstwo osób o konserwatywnych poglądach. Wprawdzie deklarowana europejskość wymuszałaby światopoglądową zmianę, lecz zamiast niej wydarzył się w Sejmie efektowny szpagat. Okazało się, że bez względu na konsekwencje obywatelski projekt ustawy „Ratujmy Kobiety” jest nie do przyjęcia dla wielu liberalnych posłów.
Tak dwa lata płynięcia z medialnym prądem zamieniło się w pójście na dno. Ów efekt rodzi podejrzenie, iż polityczni komentatorzy doradzający opozycji tak samo jak ona żyją nadal w 2008 r. Zaś ich obecne nadzieje, że nowa lewica może zastąpić liberałów, są zdecydowanie przedwczesne.
Tematyka okołoaborcyjna, podobnie jak sprawy związane z równouprawnieniem mniejszości, faktycznie znakomicie funkcjonują w wirtualnym świecie mediów. Każdy komentator się na tym zna, każdy ma zdanie, a regularne awantury między konserwatywnymi facetami z prawicy a postępowymi feministkami nieodmiennie bawią widzów. Jednocześnie wyniki wyborów dowodzą, że wspomniana problematyka niespecjalnie obchodzi przytłaczającą większość głosujących Polaków. Na cyrkowe wygłupy w telewizorze miło popatrzeć, ale potem wszystkie ugrupowania opierające swój wizerunek na światopoglądzie postępowym biorą w sumie jakieś 3 proc. głosów. Ma to znaczenie, gdy dwie konkurencyjne partie idą w sondażach łeb w łeb, ale nie gdy ich notowania to 42:18.
Chcąc pocieszyć liberałów, można im powiedzieć tylko tyle, iż na prawdziwą refleksję oraz próbę zbudowania własnej narracji politycznej nigdy nie jest za późno. Natomiast dla zmotywowania dodać, że jeśli im się to nie uda, wówczas PiS w kolejnych wyborach weźmie większość konstytucyjną.