Austriacy podejmują działania przed Trybunałem Sprawiedliwości UE, które mogą wstrzymać rozbudowę elektrowni finansowaną przez Rosję.

Paks. Niewielkie miasteczko w zakolu Dunaju, ok. 150 km na południe od Budapesztu. Nad okolicą dominuje wybudowana na przełomie lat 70. i 80. elektrownia atomowa – cztery bloki, które trzeba wyłączyć do 2037 r. Dlatego od lat trwały zabiegi zmierzające do budowy dwóch nowych reaktorów, które podejmą pracę i pozwolą zaspokoić wzrastające zapotrzebowanie na energię. Zgodnie z ustaleniami dziennika „Népszava” Władimir Putin, prezydent Federacji Rosyjskiej, ma tam w najbliższych tygodniach wkopać kamień węgielny pod rozbudowę elektrowni atomowej. Ale sprawa może się skomplikować.

Trochę historii

Kiedy w 2014 r. na najwyższym węgiersko-rosyjskim szczeblu państwowym podpisano porozumienie o rozbudowie, Viktor Orbán i Władimir Putin ustalili, że z rosyjskiego kredytu sfinansowanych zostanie 80 proc. inwestycji wartej 10 mld euro, a wykonawcą „z wolnej ręki” zostanie Rosatom. Taki tryb zamówienia nie mógł pozostać niedostrzeżony w Brukseli. W 2015 r. Komisja Europejska wszczęła postępowania w sprawie złamania procedur transparentności. Komentując tę decyzję, premier Węgier stwierdził, że „gdzie mięso, tam i muchy”. Wiele retorycznych figur towarzyszyło zarówno postępowaniom (były trzy), jak i dalszym negocjacjom. Temat rozbudowy elektrowni obecny był w agendzie wszystkich spotkań węgiersko-rosyjskich. W obliczu kryzysu finansowego, z jakim borykała się Rosja, obawiano się, że może nie udać się znaleźć środków na kredyt dla Węgier. Jednak przed rokiem, kiedy Putin ponownie gościł w Budapeszcie, poinformowano, że finansowanie nie dość, że nie jest zagrożone, to jeszcze sięgnie 100 proc. wartości inwestycji.

Komisja się cofa

Tym większe zaskoczenie było, gdy Komisja Europejska w listopadzie 2016 r. wycofała postępowanie sprawdzające w tej sprawie, przyjmując zapewnienie Węgier, że inne części inwestycji zostaną zrealizowane na zasadach zamówień publicznych. Przyjęcie takiej argumentacji było nielogiczne, bo nie chodziło o to, kto zbuduje drogi i inne małe budynki, ale reaktory. Według informacji portalu 444.hu gwarantem tego, by temat Paks nie upadł w Brukseli, miał być m.in. obecny komisarz ds. gospodarki cyfrowej i społeczeństwa Günther Oettinger, wówczas odpowiedzialny za energię. Pojawiały się wątpliwości, czy działanie KE nie było realizacją woli lobbystów, m.in. Klausa Mangolda. Ostateczne zielone światło Budapeszt uzyskał w 2017 r., gdy KE nie dopatrzyła się złamania unijnego prawa w kwestiach antymonopolowych i pomocy publicznej.

Wiedeń mówi stop

Jeszcze w 2016 r. Austriacy zapowiedzieli, że jeżeli KE nie stwierdzi uchybień na tym polu, to będą rozważać kroki prawne. Słowa dotrzymali. 22 stycznia 2018 r. Elisabeth Köstinge, austriacka minister ds. zrównoważonego rozwoju z Austriackiej Partii Ludowej, poinformowała, że jej kraj zamierza pozwać KE do Trybunału Sprawiedliwości UE ze względu na niedopatrzenie się uchybień w pomocy publicznej udzielanej przez rząd węgierski. Czas na złożenie pozwu mija 25 lutego. Tylko czy postępowanie będzie miało jakikolwiek wpływ np. na wstrzymanie pozwoleń na rozbudowę, bo projekt już złapał spore opóźnienie.

Elektrownia atomowa, zdaniem Austriaków, nie jest ani zrównoważonym źródłem energii, ani odpowiedzią na zmiany klimatu. Podobną narrację wprowadza europoseł z ramienia Dialogu na rzecz Węgier Jávor Benedek, który od lat stara się o zablokowanie rozbudowy elektrowni. Zwraca uwagę, że Paks2 nie byłby w stanie powstać w normalnych warunkach rynkowych bez wsparcia podatników. Blefem określa twierdzenia, że Paks nie będzie miał wpływu na ceny energii na europejskim rynku. Benedek domaga się wstrzymania finansowania inwestycji z budżetu Węgier do czasu wydania wyroku przez trybunał w Luksemburgu. Liczy na to, że wyrok może pogrążyć rozbudowę. Gdyby tak się stało, skutki polityczne, ale głównie energetyczne, byłyby trudne do oszacowania, bo w publicznej przestrzeni nie ma alternatyw dla elektrowni atomowej. Uzależnienie Węgier od importu energii jest dziś jednym z najwyższych w historii.

Kłopoty Budapesztu

Paks to niejedyne zmartwienie Orbána. W połowie grudnia Komisja Europejska wniosła do TSUE skargi w trzech sprawach: nieprzystąpienia do poprzedniego mechanizmu relokacji (wraz z Polską i Czechami), ustawy o organizacjach pozarządowych – tzw. lexNGO, na mocy której podmioty, które otrzymują finansowanie spoza granic w wysokości powyżej 23 tys. euro rocznie, muszą rejestrować się jako „wspierane z zagranicy”. Ustawa była pisana pod organizacje finansowane przez miliardera George’a Sorosa – Węgierski Komitet Helsiński oraz Węgierską Unię Swobód Obywatelskich (TASZ). Jest to walka z tzw. planem Sorosa oraz jego sieciami, które mogłyby wpływać na wyniki kwietniowych wyborów.

Przedmiotem postępowania jest także tzw. lex CEU, nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym, która dotyczy Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego, ufundowanego także przez George’a Sorosa. Proponowane regulacje miały doprowadzić do jego likwidacji z początkiem tego roku, jeśli nie zostanie utworzona filia w USA. Jednak termin odłożono o rok, co może być odebrane w Brukseli jako ustępstwo bądź wręcz przygotowanie do rezygnacji ze zmiany przepisów.

Kolejne postępowanie dotyczy kwestii azylowych, zdaniem Komisji Europejskiej niezgodnych z unijnymi podstawowymi wartościami i standardami. Chodzi m.in. o przymusowe zawracanie uchodźców z Serbii.

Ostatnie, koncyliacyjne działania rządu na arenie międzynarodowej – deklaracja możliwości przystąpienia do nowego mechanizmu relokacji, a także wiadomość o udzieleniu pomocy 1291 osobom w ubiegłym roku – to krok w stronę zmiękczenia argumentów KE przeciwko Węgrom. Jednak w polityce wewnętrznej od początku roku mamy do czynienia z żelaznymi rządami, których celem jest uderzenie we wszystkie podmioty, które zdaniem partii będącej u władzy powiązane są z Sorosem i jego imigracyjnym planem. To o tyle zaskakujące, że w samym rządzie nie ma pewności co do tego, że Soros naprawdę uczestniczy w jakimś planie.

Natomiast w doraźnej polityce największym zmartwieniem będzie Paks, chociaż rząd uważa, że nie jest stroną postępowania, a jego konsekwencje poniesie Komisja Europejska, a nie Węgry. Na pocieszenie Budapesztu dodać można, że w podobnych sporach kompetencyjnych częściej Trybunał Sprawiedliwości przyznaje racje instytucjom unijnym, a nie krajom.