Kto słabo czyta? Kto tak boi się otrucia, że wciąż je żarcie z McDonalda? Kto godzinami narzeka znajomym przez telefon, że świat jest niemiły, gapiąc się przy tym w trzy telewizory? Kto ma zwykle taką opinię jak ostatnia osoba, z którą rozmawiał? O kim prawie wszyscy współpracownicy mówią, że jest „jak dziecko”, a koledzy, wznosząc oczy do góry, wzdychają „Co za idiota”? Kto dostał pracę, a wcale jej nie chciał? No kto?
Michael Wolff „Fire and Fury: Inside the Trump White House”, Henry Holt and Company 2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Magazyn 12.01.2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Donald Trump, proszę państwa, prezydent Stanów Zjednoczonych, lider wolnego świata. Tak przynajmniej twierdzi dziennikarz Michael Wolff w swojej wydanej dokładnie tydzień temu książce „Fire and Fury: Inside the Trump White House”, pełnej szokujących tez, demaskatorskich cytatów i smakowitych anegdot. Książka tak przekonująco rysuje portret prezydenta jako rozkapryszonego dzieciaka półanalfabety, że w mediach wznieciła, zgodnie z tytułem (nawiązującym zresztą do gróźb Trumpa wobec Korei Północnej), ogień i gniew. Lewica ma wreszcie dowód na niezdatność uporczywego Nerona, ostateczne potwierdzenie, że to ona jest mądra, a Trump głupi – nie to, żeby demokratów trapiły jakieś w tym względzie wątpliwości, ale w końcu nawet Galileusz się cieszył, jak mu ciało stałe spadło z wieży dokładnie tak, jak to sobie wyliczył. Prawica jest podzielona. Wolff twierdzi, że na poparcie wszystkich cytatów posiada taśmy; proces sprawdzania faktów na razie idzie mniej więcej po jego myśli (większość wykrytych nieścisłości jest na poziomie „Ten i ów nazwał Trumpa kretynem, a nie, jak pisze Wolff, idiotą”); nawet ci, którzy dyskutują z pojedynczymi faktami, przyznają, że książka ona, jak to się mówi, „narracyjnie prawdziwa”. Uznać więc, że wariat, czy dalej brnąć w szaleństwo, mając nadzieję, że w końcu znajdzie się gdzieś jakaś metoda? Sam Trump żądał wstrzymania publikacji, a gdy przyspieszyło to tylko udostępnienie książki, na Twitterze wyjaśniał, jak na mędrca przystało: „W rzeczywistości największymi moimi atutami w życiu była stabilność umysłowa i bycie, no wiecie, bardzo inteligentnym”. A więc burza, krzyki, furia, pożar wiadomo gdzie. Zresztą Wolff, nieślubny owoc związku dziennikarskiego intelektualizmu z tabloidowym padlinożerstwem, właśnie na taki efekt liczył; w końcu reklamował swoje dzieło, mówiąc: „Moja książka obali administrację Trumpa”.
Ciekawe są te opowieści z trzewi Białego Domu. Seksu niewiele, a czyta się co najmniej, jakby dali człowiekowi nagrania z sypialni Marilyn Monroe. Ale jeszcze ciekawsze jest to, że Wolff, jak się zdaje, nieco przeszarżował z reklamą. Po siedmiu długich dniach administracja Trumpa jak trwała, tak trwa, z wciąż dziwnie pogodnym Mikiem Pence’em uśmiechającym się zza prawicy szefa – i, o dziwo, nie zanosi się na rychły krach. W Stanach mało która rzecz tego kalibru co wydanie skandalizującej książki o prezydencie, dzieje się ot, tak sobie. Czemu książka Wolffa w ogóle powstała, dlaczego wyszła akurat teraz? I czy może to być częścią większego planu? A jeśli tak, to czyjego? Komu książka może pomóc?
Komu klauna, komu
Na pierwszy rzut oka całej masie ludzi. Tym republikanom, którzy od dawna śnią o impeachmencie. Demokratom, oczywiście. Także w przewrotny, nieoczekiwany sposób: ponieważ książka w zasadzie sankcjonuje telewizyjną proweniencję Trumpa, narzekając nie na samo gwiazdorstwo, tylko na umysłowe ograniczenia gwiazdora, może na tym skorzystać celebrytka od sensu życia i przepisów na sałatę Oprah Winfrey. Jej kandydaturę – o, nieba! – Partia Demokratyczna zaczęła już delikatnie sugerować elektoratowi i monitorować reakcje, mając najwyraźniej nadzieję wypalić ranę zadaną narodowi przez klauna z reality TV żelazem promującej diety cud szamanki z talk-show. Jej kandydatura, ocenił związany z kampanią Obamy Brad Anderson, jest może „niepoważna”, ale przecież „polityka jest teraz niepoważna”. Wolff jeszcze dokłada do pieca tej komedii absurdu, torując drogę najpierw Oprah, a potem, kto wie, może Myszce Miki.
Wbrew pozorom nieźle na tej publikacji może wyjść też Jarvanka, czyli duet Ivanka Trump i jej mąż Jared Kushner. Autor, owszem, traktuje ich bezlitośnie, wskazując na koniunkturalność, karierowiczostwo i brak doświadczenia czy oskarżając o próby ochrony własnych interesów przez kontrowersyjne zwolnienia – jednak jakoś tam rehabilituje ich w oczach rodzimej nowojorskiej elity, pokazując parę jako jedyną demokratyczną siłę w konserwatywno-nacjonalistycznym Białym Domu. A dla manhattańczyków nic nie liczy się tak, jak opinia Manhattanu. Co ważne, to w książce Wolffa możemy po raz pierwszy przeczytać, że Ivanka chce być pierwszą kobietą prezydentem – Bannon nabija się z tego pomysłu, Wolff z nim, a my z Wolffem, ale wiemy już z doświadczenia, że ktoś takie rzeczy pierwszy powiedzieć musi, a im wcześniej się powie, tym szybciej konieczna fala śmiechu się przetoczy.
Kolejny beneficjent to Steve Bannon, wówczas strateg Trumpa, nacjonalistyczno-faszyzujący głos w twoim (Białym) domu. Ewidentnie jedno z głównych źródeł Wolffa, Bannon ma dzięki książce szansę zemścić się na tych, którzy go wygryźli, a historii politycznej, w której brał udział, narzucić strawniejszą dla siebie formę narracyjną. Bannon może nie wychodzi na sympatycznego koleżkę, ale na pewno na jedynego w bliskim otoczeniu Trumpa, który ma na ten zamtuz jakiś spójny pomysł i potrafi go z siebie wykrztusić w zdaniach podrzędnie złożonych. Jak to ujął Stuart McGurk w GQ, „Jeśli w Świecie Trumpa to Bannon myśli najjaśniej, mamy kłopot”. Kto jeszcze skorzysta? Sam Wolff, którego styl zawsze trochę mierził dziennikarską elitę, a teraz, gdy owym stylem nagle naparza największego tej elity wroga, muszą go zapraszać na lunche i twierdzić, że jednak jest fajny.
Ale to wszystko beneficjenci dość oczywiści. A oto hipoteza mniej oczywista, ale dziwnie pociągająca: największym beneficjentem literackiego poniżenia Trumpa jest sam Trump.
Zanim wyjaśnię, czemu tak może być, przyjrzyjmy się bliżej portretowi Trumpa, jaki maluje Wolff.
Prezydent mimo woli
Najważniejszą tezą „Fire and Fury” jest to, że Donald Trump wcale nie miał zamiaru wygrać wyborów prezydenckich. Po pierwsze, nie sądził, że to się uda. A po drugie, prezydentem wcale być nie chciał.
Oto, jak dziennikarz opisuje pamiętny wieczór wyborczy. Wszyscy członkowie czekają na przegraną. Każdy jest jednak w szampańskim nastroju – po co im wygrana, skoro sukces, jakim była nominacja i relatywnie wyrównany wyścig z Hillary Clinton, sam w sobie zapewniał im spełnienie marzeń? Kellyanne Conway, menedżerka kampanii, już cieszyła się na karierę medialną (może Fox News?). Bannon, pooglądawszy politykę z bardzo bliska, miał nadzieję zostać duchowym przewodnikiem Tea Party, sumieniem skrajnej prawicy. Ivanka i Jared zostali już celebrycką parą o międzynarodowym zasięgu – czegóż im było trzeba więcej? Melania miała wreszcie powrócić do ukochanych lunchów i opieki nad synem. Sam Trump snuł wizje o nowej stacji telewizyjnej, jaką nowo nabyta polityczna powaga miała mu pomóc rozkręcić. Wolff pisze: „Wszyscy w kampanii zgadzali się co do tego, że Trump nie zostanie prezydentem; co więcej, zgadzali się też, że pewnie nie powinien nim zostać. Na szczęście to pierwsze przekonanie zwalniało ich z myślenia o tym drugim”.
Konflikty interesów i potencjalne akty zdrady stanu, jakie zarzucano potem otoczeniu Trumpa, Wolff tłumaczy tym, że nikt, zupełnie nikt, nie brał zwycięstwa na poważnie. Aktywny w kampanii gen. Michael Flynn, gdy ktoś zatroskał się o wysokie honorarium, jakie Flynn otrzymał od Rosjan za spotkanie, zbył kwestię wzruszeniem ramion: „To byłoby problemem tylko, jeślibyśmy wygrali”.
A jednak, wbrew własnym interesom, wygrali. Melania, jeśli wierzyć Wolffowi, zalała się łzami; Trump zaś wyglądał, „jakby zobaczył ducha”. Świta prezydenta elekta, oszołomiona i nieco przestraszona, z krótką ławką i bez wielu przyjaciół, rozpoczęła próby utworzenia funkcjonującej administracji.
Procesowi towarzyszył Wolff. Uśpiwszy czujność Białego Domu kilkoma nietypowo ciepłymi artykułami o prezydencie, korzystając z ogólnego bałaganu i niedoświadczenia nowej drużyny, która nie zawsze pamiętała, by zastrzec, że wypowiedź jest „off the record”, spisał kronikę osobowości nowego prezydenta.
Wyłania się z niej nieprawdopodobna wiązanka cech, która powinna załatwić każdego aspirującego Dyzmę. Po pierwsze, Trump ma być żałośnie intelektualnie niesprawny. Może i wygrał wybory, pisze Wolff, ale „jego mózg nie jest w stanie wykonywać podstawowych zadań związanych z tą pozycją”. Nie umie planować, organizować, uważać, słuchać, składnie się wypowiedzieć, a nawet „na najbardziej podstawowym poziomie nie potrafi połączyć przyczyny ze skutkiem”. Tajemnicą poliszynela w Białym Domu jest jego półanalfabetyzm. Potrafi co prawda przeczytać nagłówki gazet, ale nie umie przyswoić sobie pisanej informacji. Powtarza się (Reince Priebus, były szef personelu Białego Domu, przed spotkaniem z Trumpem został ostrzeżony, że audiencja potrwa godzinę i oznacza wysłuchiwanie anegdot, i to w kółko tych samych). Nie ma niczego, na czym Trump by się w miarę dobrze znał, „może oprócz budownictwa”. Jego doradca Sam Nunberg, jak pisze Wolff, podczas kampanii podjął się wytłumaczenia mu konstytucji – ale już przy czwartej poprawce Trump położył palec na ustach i przewrócił oczami. Zasób uwagi kandydata się wyczerpał.
Prezydent nie potrafi przy tym nawiązywać prawdziwych relacji międzyludzkich. Wolff przyrównuje go do aktora, który całe życie był sławny – to powoduje, że świat dzieli mu się na tych, którzy mu się podlizują i mu służą, i na ważnych producentów, którzy mogą dać mu rolę. Nie ma wielu przyjaciół; jest za to spragniony pochwał i rozgoryczony krytyką. Cały czas czuje, że powinien być lubiany trochę bardziej. Czyż nie jest wspaniały? Czyż nie był gwiazdą telewizji? Czy już jest wystarczająco sławny? W Białym Domu czuje się źle. Dla innych prezydentów służba, ogromne pokoje i udogodnienia są zawsze znakiem statusu i doświadczeniem, które nadaje urzędowi głębokiej powagi; Trump, który przeżył życie w bogactwie, narzeka bez przerwy na karaluchy i kiepską konstrukcję budynku. A ponieważ ma krótką pamięć i nie umie zobaczyć szerszego kontekstu, jest jak intelektualny Zelig: zwykle myśli to, co powiedział jego ostatni rozmówca.
Jedna ze scen z „Fire and Fury” wyjątkowo dobrze ilustruje szereg tych wad. Wolff opisuje rozmowę telefoniczną, jaką Trump odbył z Rupertem Murdochem zaraz po spotkaniu z przedstawicielami ważnych firm z Doliny Krzemowej. Na pytanie „Jak poszło?” Trump odpowiedział: „Świetnie, fantastycznie. Naprawdę dobrze! Ci ludzie naprawdę potrzebują mojej pomocy. Obama nie był dla nich dobry. Za dużo regulacji. Mam szansę im pomóc (...). Weź chociaż sprawę wiz H-1B. Oni naprawdę potrzebują tych wiz!”. Murdoch wziął głęboki oddech i zaczął tłumaczyć rozentuzjazmowanemu prezydentowi to, co wie każdy, nawet najbardziej pobieżny obserwator amerykańskiej polityki: że faceci z Doliny Krzemowej od zawsze siedzieli, praktycznie rzecz biorąc, w łóżku z Obamą i de facto byli częścią jego administracji, która teraz zresztą gremialnie przeniosła się na krzemowe posady; a także, że rozdawane zbyt lekko wizy H-1B to jeden z ważnych problemów emigracyjnych, jakich rozwiązania podjął się w kampanii Trump. Czy można po jednym spotkaniu zapomnieć, jaki jest twój message? „Coś się wymyśli” – odpowiedział prezydent raźno, wciąż podekscytowany spotkaniem, na którym bogaci petenci byli dla niego mili. „Co za idiota” – wymamrotał Murdoch, odkładając słuchawkę.
Trump Wolffa jest megalomanem, ale bywa, że przypomina zagubionego w Białym Domu psa, który miota się między trzema cmokającymi nań panami. Z jednej strony karcąco patrzy na niego Bannon, współautor złowieszczej mowy inauguracyjnej, który próbuje wciąż kierować Trumpa na altrightowe tory. Z drugiej, podstępami i uległością wabi go Kushner, usłużny zięć, który jest w istocie kimś w rodzaju aspirującego nowojorskiego demokraty. Z trzeciej jest Rience Priebus, oficjel nadany przez Partię Republikańską, który wciąż próbuje szminkować Trumpa na potrzeby konserwatywnego establishmentu. A ponieważ w administracji panuje nieopisany bałagan, żaden z panów nie znajduje się w hierarchii Białego Domu wyżej niż pozostali. Każdy wie, że aby wygrać, musi po prostu być ostatnim, który poczochra rozkojarzonego psa przed podjęciem ostatecznej decyzji. Wszyscy, wiedząc, że nic Trumpem nie wstrząsa tak jak opinia publiczna, puszczają do prasy odpowiednie przecieki, które mają nim sterować. Trump to na nich wyklina (Bannon wygląda jak fleja, Jared nie powinien w ogóle znaleźć się w Waszyngtonie), to znów ufa im tyleż bezsensownie, co bezgranicznie (wydalony z Fox News Roger Ailes, wciąż dysponujący siecią informatorów, ostrzega Trumpa, że mają na niego coś w związku z Rosją. „Musisz to potraktować poważnie, Donald” – prosi Ailes. „Jared ma wszystko pod kontrolą” – radośnie odpowiada Trump. „On to wszystko załatwi”. Załatwił? Na pewno miał taki zamiar).
Taki jest Trump z „Fire and Fury”. Czy czujesz, czytelniku, jak ci się burzy krew? Czyż to nie skandal, że taki ktoś może być prezydentem?
Głupi czy złośliwy
A jednak im dalej w książkę, im więcej mrożących krew w żyłach anegdot, tym dziwniejsze rzeczy dzieją się z czytelnikiem.
Po pierwsze, gdzieś w głębi trzewi rodzi się zaczątek sympatii dla prezydenta. Jasne, bufon, megaloman, ignorant. Ale Wolff opisuje też momenty, w których Trump zdaje się rozumieć swoją niemożliwą do uniesienia sytuację psychologiczną; napięcie między bezkresną aspiracją a wątłą wartością. Znajomy, któremu towarzyszy piękna modelka z zagranicy, nie chce jechać z Trumpem do Atlantic City. Mówi, że to miejsce pełne „white trash” – tzw. białych śmieci, pogardzanej amerykańskiej biedoty rasy białej, która kulturowo tkwi gdzieś między kowbojem a dresiarzem. „A co to takiego white trash?” – chce wiedzieć piękna modelka. „Ludzie dokładnie tacy jak ja, tylko biedni” – odpowiada Trump. Wolff pisze też w pewnym momencie, że „Trump, jak [amerykański wrestler] Hulk Hogan, żył życiem realnego bohatera fikcji” – to prawda, i amerykańska publika, wdzięczny konsument fikcji w realu, chciwie gapiąc się na fasadę, wypaliła w nim wnętrze, by teraz demonizować jego pustkę.
Im dalej w las, tym łatwiej też zobaczyć Trumpa przez pryzmat toposu znanego z tak wielu opowieści: oto człowiek niedoskonały, któremu złośliwa historia spłatała figla, stawiając go w sytuacji, która go przerasta. Lektura baśni „Nowe szaty króla” ma w nas wzbudzić podziw dla prostego, odważnego dziecka, które w naiwności swej krzyczy, że król jest nagi – ale tak naprawdę budzi w nas lęk, bo wiemy, że sami byśmy paradowali w nieistniejących szatach jak nieszczęsny król, bojąc się przyznać, że nie jesteśmy godni tronu.
Co więcej, u Wolffa nieudolny prezydent i jego małe bagienko (krewni-i-znajomi-Trumpa) faktycznie padają ofiarą owego waszyngtońskiego bagna, które naiwnie, zgodnie z zasadą „bagno bagnem zwyciężaj”, chcieli osuszać. Ważny republikanin instruuje Kushnera: „Nie pozwól mu wkurzyć prasy, nie pozwól mu wkurzyć Partii, nie groźcie kongresmenom, bo was zniszczą, a przede wszystkim nie pozwól mu wkurzyć wywiadu (...) Jeśli wkurzysz wywiad, rozp... was i będziecie mieć dwa, trzy lata dochodzenia rosyjskiego i każdego dnia przeciek”. Dość powiedzieć, że Trump zdołał wkurzyć wszystkich wymienionych. Kiedy nieudolność obraca się przeciwko nieudolnemu, człowiek nie potrafi nie współczuć – choćby na kilka milisekund. Jeśli Wolff naprawdę chciał „obalić administrację Trumpa”, niektóre z jego metod są więc cokolwiek dziwne.
A po drugie – i to jest chyba najważniejsze – w miarę lektury zaczynamy Trumpa rozgrzeszać z coraz większej ilości rzeczy. Im większym Trump okazuje się imbecylem, tym mniej (taka jest przecież mechanika odpowiedzialności moralnej) można go winić za związki z Rosją, za głupie decyzje, za idiotyczne tweety, za niefrasobliwe igranie z konfliktem nuklearnym. Winny jest ten, kto czyni coś świadomie; kłamcą jest tylko ten, kto wie, że kłamie. Wolff relacjonuje rozmowę Trumpa: prezydent zżyma się na ujawnione w kampanii taśmy, na których chwali się, że jako bogacz może po prostu „łapać kobiety za cipkę”. Znajomy uspokaja go: jedna głupia wypowiedź nikogo nie definiuje. Trump burzy się: „To nie byłem ja! Znam kogoś, kto mi opowiadał, jak łatwo takie coś zmanipulować!”. I nie mówi tego w złej wierze; nagle naprawdę w to wierzy.
Wina spływa więc po nieświadomym bufonie jak woda po kaczce. Inni mogą być winni: ci, którzy go kryją, ci, którzy go wybrali – wybrali na siłę, wbrew jego woli.
I to jest najciekawszy potencjalny efekt „Fire and Fury”: przedstawienie Trumpa jako niekompetentnego ciemniaka; głupiego, nie złego – zwłaszcza że Wolff pisał książkę, gdy coraz bardziej prawdopodobne stawało się potencjalne oskarżenie o zdradę stanu. To zresztą stara śpiewka Partii Republikańskiej: Trump po prostu nie wiedział, co robi; zejdźcie z niego, liberalne elity, z waszym chorym uwielbieniem dla procedur. Tymczasem pojawiają się głosy, które twierdzą, że Trump może jest idiotą, ale ten idiota potrafi grać o wiele większego idiotę. Nie chciał wygrać? Sarah Kendzior w kanadyjskim „The Globe and Mail” pisze na przykład: „Trump próbował zostać prezydentem od 30 lat, flirtując ze startem w wyborach w 1988, 2000, 2012 i w 2016. Jego kampanią zajmowali się doświadczeni działacze republikańscy, tacy jak Roger Stone i Paul Manafort – obaj zaplątani w kwestię rosyjską”. O ile Trump może być, pisze Kendzior, emocjonalnie niestabilnym ignorantem, w swojej 40-letniej historii unikania postępowań karnych i manipulowania mediami na pewno dobrze nauczył się jednej rzeczy: jak przykryć niekorzystną burzę medialną absurdalnym informacyjnym tsunami.
Czyżby w życiu Trumpa nadszedł moment, gdy osobiste poniżenie o plotkarskim charakterze jest lepszą prasą niż rzetelny raport z działań obecnej administracji? Być może tak; z głupich się śmieją, lecz ich nie wieszają. Poza tym lepszy prezydent niespełna umysłu niż spiskujący; zresztą Ameryka, jak przypominał ostatnio Ross Douthat w „New York Times”, ma długą tradycję prezydenckiego niedysponowania. Garfield „spędził połowę prezydentury, powoli umierając od rany postrzałowej”, Nixon pod koniec kariery był w takim stanie, że odcięto go od kodów nuklearnych. Co więcej, na pewno łatwiej wybrnąć z oskarżeń o umysłową niestabilność niż o obstrukcję sprawiedliwości i konszachty z obcym państwem. Już się trochę udało zrehabilitować umysł prezydenta: Trump zorganizował spotkanie ponad podziałami partyjnymi na temat reformy emigracyjnej i zrywając z tradycją takich spotkań, wpuścił na nie media. Wypadło niespodziewanie dobrze, co niechętnie przyznali niemal wszyscy obecni i mainstreamowa prasa. Trump jest na nim wyluzowany, szybki, chętny do współpracy, gotowy do zapewnienia dzieciom nielegalnych imigrantów godnego życia – i popełnia dokładnie jedną, niewielką gafę.
Innymi słowy, „Fire and Fury” zapewne dotknęło Trumpa osobiście, ale politycznie może okazać się zbawienne. Tak bardzo, że aż się człowiek zastanawia, czy próby powstrzymania publikacji nie były wyłącznie politycznym show. A może to jest historia, w której nosił Wolff razy kilka, a potem, cichcem, lecz z honorami, poniosą i Wolffa?