Paradoksalnie więc jedynym beneficjentem obecnych protestów może zostać ultrakonserwatywny poprzednik Rouhaniego, Mahmud Ahmadineżad. Zgodnie z krążącymi po Teheranie plotkami niekryjący swoich ambicji były prezydent nieustannie sugeruje chęć powrotu do wielkiej polityki, choć jego nieustępliwość i jastrzębia polityka swego czasu wpędziły Iran w jeszcze głębszy kryzys niż ten, który wywołali jego przeciwnicy. Ahmadineżad ma jednak aurę tego, który pochylał się z troską nad najbardziej potrzebującymi – od rozdawania kartofli na wiecach wyborczych po wspomniane już zasiłki, które ukrócił Rouhani. Szkopuł w tym, że w takim scenariuszu kłopoty Iranu wcale by się nie skończyły – wręcz przeciwnie, dopiero zaczęły.
Iran wyszedł z międzynarodowej izolacji, kłębi się tu tłum przedstawicieli zachodnich koncernów, u steru rządów jest prezydent reformator. Tymczasem przez kraj przetacza się fala gwałtownych protestów. Są zabici i setki rannych.
Nasze żądania zbywano zbyt długo – skarżył się Jaser, mieszkaniec irańskiego miasta Talesz. – Demonstranci są umiarkowani, nie są sabotażystami. Niektórzy mają doktoraty, a inni magisterium. Chcą mieć pracę, dochody, chcą się ożenić. Żaden z nich nie zasługuje na kulę – dorzucał.
Każdy z demonstrujących dołącza do protestów z własnych powodów. Sanaz stracił oszczędności w parabanku i, jak twierdzi, urzędnicy nie zainteresowali się przekrętem, zaś Jaser od miesięcy szuka pracy. Jeszcze inni mają dosyć drożyzny: koszty utrzymania zaczęły ostatnio przytłaczać zarówno najbiedniejszych, jak i klasę średnią – zresztą w irańskich warunkach różnica nie jest wielka.
– Represje, po jakie sięgnęły instytucje mianowane przez Najwyższego Przywódcę, ajatollaha Chamenei, sprawiają, że cała krytyka i protesty zaczynają być kierowane w jego stronę – twierdzi Arash z Teheranu. – Przywódcy naszego kraju powtarzają, że protesty powinny mieć cywilizowaną formę, ale czy pozwolili na stworzenie partii? – pyta retorycznie. – Chcemy reformy, nie rewolucji – sekunduje mu Zahra. – Nie chcemy ściągać do Iranu przywódców spoza kraju i dawać im władzy, jak stało się w 1979 r. Chcemy reformy, która powstrzyma całe to nieszczęście – kwituje. To aluzja do haseł, które pojawiły się na niektórych demonstracjach: by ściągnąć do ojczyzny żyjącego na emigracji syna ostatniego szacha Iranu.
Bojowiec puszczony w majtkach
Jeżeli Polakami kilka tygodni temu wstrząsnęła informacja, że ceny jajek poszły w górę o kilkanaście procent, trudno dziwić się Irańczykom: przed Nowym Rokiem ceny jaj wzrosły średnio o 50 proc. Agencja informacyjna Mehr dopatrzyła się nawet miejsc, w których cena się podwoiła. Reporterzy znaleźli sklepy, w których tacka z 30 jajkami kosztowała w przeliczeniu 22 zł. To dwa razy więcej niż na początku grudnia. Hurtownicy i producenci bronią się, że tegoroczna jesień była wyjątkowo feralna: wzrosły koszty karmy, a jednocześnie do Iranu dotarła epidemia ptasiej grypy, która sprawiła, że miliony zwierząt trzeba było wybić.
Takie tłumaczenia nikogo już nie obchodzą, bo cierpliwość ludzi się wyczerpała. Paradoksalnie, najszybciej w Meszhedzie – w przeciwieństwie do innych dużych irańskich metropolii mieście bardzo konserwatywnym, wyrosłym wokół grobowca jednego z najświętszych szyickich imamów. Na ulicach Meszhedu pojawiły się tysiące demonstrantów z transparentami, na których wypisano pogróżki pod adresem prezydenta Hasana Rouhaniego. W sieci pojawiły się filmy z tych protestów, na których wyraźnie słychać, jak uczestnicy krzyczą „Śmierć Rouhaniemu” czy „Śmierć dyktatorowi”.
Sami Irańczycy próbują dociec, kim są organizatorzy protestów. Payam Parhiz, redaktor nastawionych liberalnie i reformatorsko portali internetowych, twierdzi, że nie da się ich już namierzyć, ale jest pewne, że hasło „NIE wysokim cenom” krążyło po sieci już od jakiegoś czasu, zwłaszcza dzięki komunikatorowi Telegram – jednej z najpopularniejszych aplikacji w kraju. Cena jaj była zapewne tylko iskrą, która podpaliła lont. Reszty dokonały lokalne władze, z gubernatorem Meszhedu Mohammadem Norouzianem na czele: na spotkanie demonstrantów wyjechały armatki wodne, a sam gubernator powiedział mediom, że protestujący są „kontrrewolucjonistami”, ale władze traktują „nielegalne” protesty „z tolerancją”.
Jeżeli władzom wydawało się, że w ten sposób zażegnają kryzys – srodze się zawiodły. W odwecie za pacyfikację protestów w Meszhedzie podpalono motocykle basidżów, paramilitarnej formacji policyjnej przypisanej do Korpusu Strażników Rewolucji, alternatywnej armii. Wystarczyło kilkanaście godzin relacjonowanych w sieciach społecznościowych protestów, żeby na ulicach innych miast zaczęły gromadzić się grupki sekundujących mieszkańcom Meszhedu manifestantów. W Teheranie studenci starli się z policją, w Abharze podpalono transparenty z wizerunkami ajatollaha Alego Chamenei, w Araku spalono posterunek basidżów. Krążą anegdoty o tym, jak w jednym z miast funkcjonariuszy ubranych w skórzane kombinezony puszczono w samej bieliźnie. W portalach informacyjnych aż roi się od filmów przedstawiających płonące śmietniki, demolowane samochody i budynki.
Pewne jest, że służby bezpieczeństwa zaczęły do demonstrantów strzelać, choć oficjalnie ma to być robota „sunnickich ekstremistów i zagranicznych potęg”. Pierwsze pięć dni protestów przyniosły ponad 20 ofiar śmiertelnych, setki rannych i aresztowanych. Protesty rozlały się przede wszystkim na północno-wschodnią część kraju: nie było w tym regionie większego miasta, w którym nie odnotowano by zakłóceń porządku. W całym Iranie władze zaczęły odcinać internet – najpierw zaczął zanikać mobilny, wreszcie pozbawiono Irańczyków dostępu do komunikatora Telegram i portalu Instagram.
Nie ma wątpliwości, że to zaledwie początek. – Skoro ludzie wyszli na ulice z powodu wysokich cen, to nie powinni wykrzykiwać takich haseł, jakie głoszą, oraz palić samochodów i własności publicznej – skwitował kwaśno gen. Esmail Kowsari, jeden z dowódców Korpusu Strażników Rewolucji. Ta alternatywna irańska armia (znacznie silniejsza od regularnej) już pogroziła demonstrantom „żelazną pięścią”. Bardziej ugodowo próbuje brzmieć prezydent Rouhani. – To nic takiego. Krytyka i protest to szansa, a nie zagrożenie – przekonywał w jednym z pierwszych wystąpień. Zarazem jednak wzywał do rozprawy z wichrzycielami i łamiącymi prawo.
Zadanie godne Herkulesa
„W ciągu ostatnich 12 miesięcy przeciętny Irańczyk zbiedniał o 15 proc.” – taka jest konkluzja badań, jakie przeprowadzili analitycy BBC. Nie jest dokładnie jasne, w jaki sposób Brytyjczycy policzyli wartość tego wskaźnika, ale nie ulega wątpliwości, że sytuacja gospodarcza Iranu zaczęła się w ostatnich miesiącach pogarszać. Kluczowe są bezrobocie i poziom inflacji.
Ten pierwszy wskaźnik wynosi dziś 12,4 proc., o 1,4 proc. więcej niż rok temu. Wśród młodych bezrobocie może być nawet dwa razy wyższe – tak przynajmniej bywało w poprzednich latach, np. w okresie rządów poprzednika Rouhaniego, Mahmuda Ahmadineżada, kiedy oficjalnie poziom bezrobocia przebijał pułap 20 proc., a wśród młodych Irańczyków – 40 proc. Analogicznie drugi wskaźnik – inflacja: obecnie według oficjalnych danych sięga ona poziomu 10 proc., w ubiegłym roku bywało, że spadała przejściowo do poziomu 7–8 proc. Ale jeszcze u schyłku drugiej kadencji Ahmadineżada – w 2013 r. – potrafiła sięgać poziomu 45 proc.
– Mamy do czynienia z kryzysem oczekiwań – twierdzi Tamer Badawi, analityk instytutu badawczego Al Sharq Forum w Istambule. – To głębokie poczucie ekonomicznej frustracji – wyjaśnia. O ironio, Rouhani rozbudził swoją polityką olbrzymie nadzieje. Za jego sprawą Iran w ogromnej mierze zarzucił kontrowersyjny program rozwijania energetyki nuklearnej, przyjmując większość warunków wspólnoty międzynarodowej, co swego czasu otrąbiono jako jeden z największych sukcesów administracji Baracka Obamy i co tak bardzo potępia dziś Donald Trump. To właśnie wtedy, na początku 2016 r., irańska ekonomia ruszyła z kopyta, zaczęło kurczyć się bezrobocie i inflacja spadła poniżej poziomu 10 proc., po raz pierwszy od lat.
Tyle że dla prezydenta o reformatorskich zapędach powrót na salony to za mało. Jeszcze w 2013 r., tuż po zwycięstwie wyborczym, Rouhani zaczął porządkować państwowe finanse – w dużym uproszczeniu – tnąc, gdzie tylko się da. Położył kres m.in. ustanowionym przez poprzednika zasiłkom w gotówce, które dostawali Irańczycy o najmniejszych dochodach. Zniknęła część subsydiów, jakie rząd fundował w przypadku niektórych artykułów spożywczych czy paliw. Plan budżetu na następny rok, jaki jego gabinet przedstawił w Madżlisie (parlamencie) na początku grudnia, formalnie zakłada wydatki o 6 proc. wyższe niż poprzedni budżet. Ale uwzględniając poziom inflacji, oznacza to w rzeczywistości ich zmniejszenie.
Za taką polityką stało przeświadczenie, że wraz ze zniesieniem sankcji i poprawą relacji z Zachodem do Iranu popłynie strumień dolarów z inwestycji zagranicznych. Do pewnego stopnia tak właśnie się stało – do chwili, w której zmienił się lokator Białego Domu. Iran jest jednym z ulubionych tematów tweetów Donalda Trumpa (przykład z ostatnich dni: „Iran to porażka na każdym poziomie, pomimo okropnej umowy, jaką zawarła z nimi administracja Obamy. Wielki irański naród był represjonowany przez wiele lat. Dziś oni są głodni jedzenia i wolności. Wraz z prawami człowieka, złupiono też bogactwo kraju. CZAS NA ZMIANĘ!”) i to twarde stanowisko prezydenta USA wpłynęło na postawę wielu koncernów, które zaczęły znacznie ostrożniej snuć plany ekspansji w tym kraju. W ciągu ostatniego roku rial stracił do dolara kolejne kilkanaście procent i rząd w Teheranie mógłby go ratować tylko próbując pozbywać się rezerw walutowych – ale akurat przed tym ruchem przestrzegł go Międzynarodowy Fundusz Walutowy, jak na razie skutecznie.
Nagły zwrot w polityce Ameryki podciął też Rouhaniemu skrzydła w innej sprawie. W cieniu irańskiego boomu gospodarczego miała najprawdopodobniej nastąpić rozprawa z biznesowymi imperiami Korpusu Strażników Rewolucji oraz szyickiego kleru. Strażnicy, formalnie i nieformalnie, kontrolują sieć olbrzymich krajowych przedsiębiorstw, od usług po przemysł. Z kolei kler zbudował finansowe imperium oparte na sieci rozmaitych fundacji religijnych, m.in. zajmujących się zbieraniem środków na weteranów wojny z Irakiem w latach 80. czy na biednych. Jak szacuje Mehrdad Emadi, irański ekonomista i szef działu analiz ryzyka w londyńskiej firmie konsultingowej Betametrix, obie te grupy posiadają w sumie 60 proc. aktywów w krajowej gospodarce. Ponadto dotychczas przechwytywały lwią część mniejszych i większych państwowych kontraktów, opanowały struktury eksportu i importu, a wreszcie – odpowiadają w znacznej mierze za korupcję, na którą pomstują dziś demonstranci.
I są nie do ruszenia. – To zadanie godne Herkulesa – mówi o podejmowanych przez Rouhaniego próbach porządkowania gospodarki Emadi. – Ale władze mogą nie mieć wyboru. Ludzie są coraz bardziej zdesperowani. W takiej sytuacji można się spodziewać, że co pewien czas będzie dochodzić do takich wybuchów niezadowolenia – zapowiada.
Wichrzyciele bez perspektyw
Tyle że finał, zarówno obecnych, jak i przyszłych protestów, łatwo przewidzieć. – Wywrotowcy zostali pokonani – ogłosił już w środę dowódca Korpusu Strażników Rewolucji gen. Mohammad Ali Dżafari. – Przygotowanie służb bezpieczeństwa i czujność ludu irańskiego doprowadziły do upadku wrogów – perorował. Według niego Strażnicy interweniowali jedynie w „ograniczony sposób” w trzech prowincjach kraju. Nie było potrzeby planować szerzej zakrojonych działań, bo „w każdym miejscu było maksymalnie 1,5 tys. wichrzycieli, a ich całkowita liczba w całym kraju nie przekroczyła 15 tys.”. Nie to, co liczba uczestników prorządowych wieców, która dobiła prawdopodobnie do kilkudziesięciu tysięcy ludzi w każdym większym mieście.
Choć jeszcze w środę wieczorem Reuters donosił, że demonstrujący zbierają się w kolejnych miastach, ich los wydaje się być przesądzony. Obecne protesty – pod względem skali i liczby ofiar – porównuje się w zachodnich mediach do gwałtownych zamieszek po, najprawdopodobniej sfałszowanych, wyborach prezydenckich w 2009 r., tzw. Zielonej Fali. Ale „przewrót roku 96” (w Iranie powoli dobiega końca rok 1396 według muzułmańskiego kalendarza, oficjalnie obowiązującego w Republice Islamskiej) nie przypomina ani Zielonej Fali z 2009 r., ani dekadę wcześniejszych protestów studenckich, które osłabiły legitymację innego prezydenta reformatora i mentora Hasana Rouhaniego, Mohammada Chatamiego.
W przeciwieństwie do 1999 r. (protesty na rzecz liberalnych reform politycznych) i 2009 r. (demonstracje po rzekomo sfałszowanej reelekcji Mahmuda Ahmadineżada) obecne protesty nie mają klarownego celu: sprawienie, żeby „żyło się lepiej”, czy ukrócenie korupcji nie zależy od decyzji, którą można byłoby podjąć z dnia na dzień, nawet jeżeli rząd w Teheranie zdecydowałby się przywrócić subsydia lub zasiłki dla najbiedniejszych – czego zrobić raczej nie może. Zresztą nawet socjalne postulaty rozmyły się w kakofonii haseł – od liberalnych reform, przywrócenia monarchii, po wygrażanie Najwyższemu Przywódcy, ajatollahowi Chamenei. To ostatnie zresztą podcina definitywnie skrzydła Rouhaniemu – w Republice Islamskiej Najwyższy Przywódca jest w hierarchii zwierzchnikiem prezydenta, bez jego akceptacji Rouhani nie podejmie żadnej ważniejszej decyzji. A bezpieczeństwo i pozycję Najwyższego Przywódcy gwarantuje Korpus Strażników Rewolucji, a nie rząd.
Protestujący nie mają też żadnego klarownego przywództwa – w gruncie rzeczy dotychczasowa, akceptowalna dla Najwyższego Przywódcy, opozycja znajduje się właśnie u władzy, w osobie Rouhaniego oraz ludzi z jego otoczenia. Patroni tej liberalnej frakcji w irańskim establishmencie albo nie żyją (jak Ali Haszemi Rafsandżani), albo przebywają w czymś na kształt półaresztu domowego (jak były prezydent Mohammad Chatami czy rywal Ahmadineżada w wyborach w 2009 r., Mir-Hosein Musawi). Żaden nie zabrał głosu w sprawie protestów, pozostawiając rozstrzygnięcie tej kwestii w rękach Rouhaniego.
Żarłoczna rewolucja
Pozasystemowej opozycji tymczasem w Iranie właściwie brak. Teoretycznie prospołeczne i socjalne postulaty demonstrantów mogłaby podchwycić jakaś lokalna, świecka lewica – tej jednak nie ma już w Iranie od lat.
Najstarszą instytucją tego typu była partia Tudeh, powstała jeszcze w 1941 r. Było to ugrupowanie komunistyczne, które przez lata było jednym z rozgrywających w irańskiej polityce: w 1953 r. Tudeh oferował nawet, że wystąpi w obronie pierwszego demokratycznie wybranego premiera Mohammada Mosaddeqa, którego rząd został obalony w zamachu wojskowym zorganizowanym przez CIA. Oferta została odrzucona, bo Mosaddeq obawiał się potwierdzenia łatki „komunisty”, jaką z upodobaniem przylepiał mu Winston Churchill i Amerykanie (rozjuszeni nacjonalizacją irańskiego przemysłu naftowego). Wkrótce po przewrocie fala represji spadła zarówno na nacjonalistów Mosaddeqa, jak i komunistów z Tudeh – partia zeszła do podziemia i działała w konspiracji aż do Rewolucji Islamskiej w 1979 r., kiedy stanęła po stronie ajatollaha Ruhollaha Chomeiniego i demonstrantów żądających ustąpienia szacha. O ironio, sojusz komunistów z klerem skończył się identycznie, jak za czasów szacha: w 1982 r. fala aresztowań zdziesiątkowała partyjne szeregi i praktycznie położyła kres działalności ugrupowania. Choć Amnesty International wymienia jeszcze sporadycznie w swoich raportach na temat więźniów politycznych w Iranie tamtejszych komunistów, to niedobitki Tudeh ograniczają się głównie do wydawania oświadczeń, ostatnio np. o wsparciu prezydenckiej kandydatury Jeana-Luca Melenchona we Francji.
Los nie był też łaskawy dla Mudżahedinów Ludowych – ugrupowania, które było jednym z motorów rewolucji w 1979 r. oraz z którego wywodziła się znaczna grupa pierwszych przywódców republiki. Mudżahedini Ludowi, jak się do pewnego momentu wydawało, byli dla Chomeiniego akceptowalnym i naturalnym sojusznikiem: grupa łączyła socjalizm z przywiązaniem do religii, stanowiła najważniejszą siłę zbrojną, która ochroniła rewolucję przed siłami bezpieczeństwa szacha i w olbrzymiej mierze wpłynęła na zachowanie przez armię neutralności w konflikcie starego reżimu z nową republiką. Jednak los Mudżahedinów Ludowych został przypieczętowany nawet wcześniej niż w przypadku Tudeh: represje zaczęły się jeszcze w 1981 r. i potrwały dobre dwa lata. Gwóźdź do trumny ugrupowania wbił Saddam Husajn, który skaptował mudżahedinów w czasie wojny iracko-irańskiej w latach 80. do walki przeciw rodakom. To nawet dla ocalałych zwolenników formacji było nie do zaakceptowania. Dziś Mudżahedini Ludowi funkcjonują niemal wyłącznie na emigracji (głównie we Francji) i choć czasem są brani pod uwagę w zachodnich scenariuszach dla Iranu na czasy „po rewolucji” – a także bywają źródłem niewygodnych informacji i plotek z dawnej ojczyzny – to ich znaczenie w wewnętrznych rozgrywkach w kraju jest bliskie zeru.
Protesty w Iranie mogłyby być wiatrem w żagle irańskich związkowców, gdyby nie fakt, że dzielą oni podobny los. – Żyjemy na łasce pracodawców – opowiadał swego czasu reporterowi tygodnika „The Economist” Mahmud, kominiarz z Teheranu. – Nikt nam nie płaci za nadgodziny, a gdybyśmy się ośmielili narzekać, zostaniemy zwolnieni – dorzucał. W przeszłości zdarzały się, co prawda, incydenty, które pozostawiały cień nadziei: np. w 2013 r. Behnam Chodadadi, robotnik z South Pars, jednego z największych pól naftowych w kraju, wezwał kolegów z pracy do protestu i zażądania wyższych płac i lepszych warunków pracy. Menedżerowie chcieli wyprowadzić go z zakładu, ale ochroniarze zostali pobici przez tłum robotników, liczący około 1,5 tys. osób.
Jednak na irańską Solidarność nie ma większych szans. Władze nie uznają oficjalnych niezależnych związków zawodowych, a liderzy związkowi, którzy próbowali takie stworzyć, trafiają do więzień: Ali Nedżati, który kierował związkiem zawodowym pracowników przemysłu cukrowego; Reza Szahabi, przywódca związku kierowców autobusów; Muhammad Dżarahi, który pełnił podobną rolę w przemyśle naftowym. Dodatkowym ciosem dla słabowitych związków było rozszerzenie definicji pracy tymczasowej, co dodatkowo osłabiło pozycję irańskich robotników.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Reklama
Reklama
Reklama