Iran wyszedł z międzynarodowej izolacji, kłębi się tu tłum przedstawicieli zachodnich koncernów, u steru rządów jest prezydent reformator. Tymczasem przez kraj przetacza się fala gwałtownych protestów. Są zabici i setki rannych.
Magazyn DGP 5.01 / Dziennik Gazeta Prawna
Nasze żądania zbywano zbyt długo – skarżył się Jaser, mieszkaniec irańskiego miasta Talesz. – Demonstranci są umiarkowani, nie są sabotażystami. Niektórzy mają doktoraty, a inni magisterium. Chcą mieć pracę, dochody, chcą się ożenić. Żaden z nich nie zasługuje na kulę – dorzucał.
Każdy z demonstrujących dołącza do protestów z własnych powodów. Sanaz stracił oszczędności w parabanku i, jak twierdzi, urzędnicy nie zainteresowali się przekrętem, zaś Jaser od miesięcy szuka pracy. Jeszcze inni mają dosyć drożyzny: koszty utrzymania zaczęły ostatnio przytłaczać zarówno najbiedniejszych, jak i klasę średnią – zresztą w irańskich warunkach różnica nie jest wielka.
– Represje, po jakie sięgnęły instytucje mianowane przez Najwyższego Przywódcę, ajatollaha Chamenei, sprawiają, że cała krytyka i protesty zaczynają być kierowane w jego stronę – twierdzi Arash z Teheranu. – Przywódcy naszego kraju powtarzają, że protesty powinny mieć cywilizowaną formę, ale czy pozwolili na stworzenie partii? – pyta retorycznie. – Chcemy reformy, nie rewolucji – sekunduje mu Zahra. – Nie chcemy ściągać do Iranu przywódców spoza kraju i dawać im władzy, jak stało się w 1979 r. Chcemy reformy, która powstrzyma całe to nieszczęście – kwituje. To aluzja do haseł, które pojawiły się na niektórych demonstracjach: by ściągnąć do ojczyzny żyjącego na emigracji syna ostatniego szacha Iranu.
Bojowiec puszczony w majtkach
Jeżeli Polakami kilka tygodni temu wstrząsnęła informacja, że ceny jajek poszły w górę o kilkanaście procent, trudno dziwić się Irańczykom: przed Nowym Rokiem ceny jaj wzrosły średnio o 50 proc. Agencja informacyjna Mehr dopatrzyła się nawet miejsc, w których cena się podwoiła. Reporterzy znaleźli sklepy, w których tacka z 30 jajkami kosztowała w przeliczeniu 22 zł. To dwa razy więcej niż na początku grudnia. Hurtownicy i producenci bronią się, że tegoroczna jesień była wyjątkowo feralna: wzrosły koszty karmy, a jednocześnie do Iranu dotarła epidemia ptasiej grypy, która sprawiła, że miliony zwierząt trzeba było wybić.
Takie tłumaczenia nikogo już nie obchodzą, bo cierpliwość ludzi się wyczerpała. Paradoksalnie, najszybciej w Meszhedzie – w przeciwieństwie do innych dużych irańskich metropolii mieście bardzo konserwatywnym, wyrosłym wokół grobowca jednego z najświętszych szyickich imamów. Na ulicach Meszhedu pojawiły się tysiące demonstrantów z transparentami, na których wypisano pogróżki pod adresem prezydenta Hasana Rouhaniego. W sieci pojawiły się filmy z tych protestów, na których wyraźnie słychać, jak uczestnicy krzyczą „Śmierć Rouhaniemu” czy „Śmierć dyktatorowi”.
Sami Irańczycy próbują dociec, kim są organizatorzy protestów. Payam Parhiz, redaktor nastawionych liberalnie i reformatorsko portali internetowych, twierdzi, że nie da się ich już namierzyć, ale jest pewne, że hasło „NIE wysokim cenom” krążyło po sieci już od jakiegoś czasu, zwłaszcza dzięki komunikatorowi Telegram – jednej z najpopularniejszych aplikacji w kraju. Cena jaj była zapewne tylko iskrą, która podpaliła lont. Reszty dokonały lokalne władze, z gubernatorem Meszhedu Mohammadem Norouzianem na czele: na spotkanie demonstrantów wyjechały armatki wodne, a sam gubernator powiedział mediom, że protestujący są „kontrrewolucjonistami”, ale władze traktują „nielegalne” protesty „z tolerancją”.
Jeżeli władzom wydawało się, że w ten sposób zażegnają kryzys – srodze się zawiodły. W odwecie za pacyfikację protestów w Meszhedzie podpalono motocykle basidżów, paramilitarnej formacji policyjnej przypisanej do Korpusu Strażników Rewolucji, alternatywnej armii. Wystarczyło kilkanaście godzin relacjonowanych w sieciach społecznościowych protestów, żeby na ulicach innych miast zaczęły gromadzić się grupki sekundujących mieszkańcom Meszhedu manifestantów. W Teheranie studenci starli się z policją, w Abharze podpalono transparenty z wizerunkami ajatollaha Alego Chamenei, w Araku spalono posterunek basidżów. Krążą anegdoty o tym, jak w jednym z miast funkcjonariuszy ubranych w skórzane kombinezony puszczono w samej bieliźnie. W portalach informacyjnych aż roi się od filmów przedstawiających płonące śmietniki, demolowane samochody i budynki.
Pewne jest, że służby bezpieczeństwa zaczęły do demonstrantów strzelać, choć oficjalnie ma to być robota „sunnickich ekstremistów i zagranicznych potęg”. Pierwsze pięć dni protestów przyniosły ponad 20 ofiar śmiertelnych, setki rannych i aresztowanych. Protesty rozlały się przede wszystkim na północno-wschodnią część kraju: nie było w tym regionie większego miasta, w którym nie odnotowano by zakłóceń porządku. W całym Iranie władze zaczęły odcinać internet – najpierw zaczął zanikać mobilny, wreszcie pozbawiono Irańczyków dostępu do komunikatora Telegram i portalu Instagram.
Nie ma wątpliwości, że to zaledwie początek. – Skoro ludzie wyszli na ulice z powodu wysokich cen, to nie powinni wykrzykiwać takich haseł, jakie głoszą, oraz palić samochodów i własności publicznej – skwitował kwaśno gen. Esmail Kowsari, jeden z dowódców Korpusu Strażników Rewolucji. Ta alternatywna irańska armia (znacznie silniejsza od regularnej) już pogroziła demonstrantom „żelazną pięścią”. Bardziej ugodowo próbuje brzmieć prezydent Rouhani. – To nic takiego. Krytyka i protest to szansa, a nie zagrożenie – przekonywał w jednym z pierwszych wystąpień. Zarazem jednak wzywał do rozprawy z wichrzycielami i łamiącymi prawo.
Zadanie godne Herkulesa
„W ciągu ostatnich 12 miesięcy przeciętny Irańczyk zbiedniał o 15 proc.” – taka jest konkluzja badań, jakie przeprowadzili analitycy BBC. Nie jest dokładnie jasne, w jaki sposób Brytyjczycy policzyli wartość tego wskaźnika, ale nie ulega wątpliwości, że sytuacja gospodarcza Iranu zaczęła się w ostatnich miesiącach pogarszać. Kluczowe są bezrobocie i poziom inflacji.
Ten pierwszy wskaźnik wynosi dziś 12,4 proc., o 1,4 proc. więcej niż rok temu. Wśród młodych bezrobocie może być nawet dwa razy wyższe – tak przynajmniej bywało w poprzednich latach, np. w okresie rządów poprzednika Rouhaniego, Mahmuda Ahmadineżada, kiedy oficjalnie poziom bezrobocia przebijał pułap 20 proc., a wśród młodych Irańczyków – 40 proc. Analogicznie drugi wskaźnik – inflacja: obecnie według oficjalnych danych sięga ona poziomu 10 proc., w ubiegłym roku bywało, że spadała przejściowo do poziomu 7–8 proc. Ale jeszcze u schyłku drugiej kadencji Ahmadineżada – w 2013 r. – potrafiła sięgać poziomu 45 proc.
– Mamy do czynienia z kryzysem oczekiwań – twierdzi Tamer Badawi, analityk instytutu badawczego Al Sharq Forum w Istambule. – To głębokie poczucie ekonomicznej frustracji – wyjaśnia. O ironio, Rouhani rozbudził swoją polityką olbrzymie nadzieje. Za jego sprawą Iran w ogromnej mierze zarzucił kontrowersyjny program rozwijania energetyki nuklearnej, przyjmując większość warunków wspólnoty międzynarodowej, co swego czasu otrąbiono jako jeden z największych sukcesów administracji Baracka Obamy i co tak bardzo potępia dziś Donald Trump. To właśnie wtedy, na początku 2016 r., irańska ekonomia ruszyła z kopyta, zaczęło kurczyć się bezrobocie i inflacja spadła poniżej poziomu 10 proc., po raz pierwszy od lat.
Tyle że dla prezydenta o reformatorskich zapędach powrót na salony to za mało. Jeszcze w 2013 r., tuż po zwycięstwie wyborczym, Rouhani zaczął porządkować państwowe finanse – w dużym uproszczeniu – tnąc, gdzie tylko się da. Położył kres m.in. ustanowionym przez poprzednika zasiłkom w gotówce, które dostawali Irańczycy o najmniejszych dochodach. Zniknęła część subsydiów, jakie rząd fundował w przypadku niektórych artykułów spożywczych czy paliw. Plan budżetu na następny rok, jaki jego gabinet przedstawił w Madżlisie (parlamencie) na początku grudnia, formalnie zakłada wydatki o 6 proc. wyższe niż poprzedni budżet. Ale uwzględniając poziom inflacji, oznacza to w rzeczywistości ich zmniejszenie.
Za taką polityką stało przeświadczenie, że wraz ze zniesieniem sankcji i poprawą relacji z Zachodem do Iranu popłynie strumień dolarów z inwestycji zagranicznych. Do pewnego stopnia tak właśnie się stało – do chwili, w której zmienił się lokator Białego Domu. Iran jest jednym z ulubionych tematów tweetów Donalda Trumpa (przykład z ostatnich dni: „Iran to porażka na każdym poziomie, pomimo okropnej umowy, jaką zawarła z nimi administracja Obamy. Wielki irański naród był represjonowany przez wiele lat. Dziś oni są głodni jedzenia i wolności. Wraz z prawami człowieka, złupiono też bogactwo kraju. CZAS NA ZMIANĘ!”) i to twarde stanowisko prezydenta USA wpłynęło na postawę wielu koncernów, które zaczęły znacznie ostrożniej snuć plany ekspansji w tym kraju. W ciągu ostatniego roku rial stracił do dolara kolejne kilkanaście procent i rząd w Teheranie mógłby go ratować tylko próbując pozbywać się rezerw walutowych – ale akurat przed tym ruchem przestrzegł go Międzynarodowy Fundusz Walutowy, jak na razie skutecznie.
Nagły zwrot w polityce Ameryki podciął też Rouhaniemu skrzydła w innej sprawie. W cieniu irańskiego boomu gospodarczego miała najprawdopodobniej nastąpić rozprawa z biznesowymi imperiami Korpusu Strażników Rewolucji oraz szyickiego kleru. Strażnicy, formalnie i nieformalnie, kontrolują sieć olbrzymich krajowych przedsiębiorstw, od usług po przemysł. Z kolei kler zbudował finansowe imperium oparte na sieci rozmaitych fundacji religijnych, m.in. zajmujących się zbieraniem środków na weteranów wojny z Irakiem w latach 80. czy na biednych. Jak szacuje Mehrdad Emadi, irański ekonomista i szef działu analiz ryzyka w londyńskiej firmie konsultingowej Betametrix, obie te grupy posiadają w sumie 60 proc. aktywów w krajowej gospodarce. Ponadto dotychczas przechwytywały lwią część mniejszych i większych państwowych kontraktów, opanowały struktury eksportu i importu, a wreszcie – odpowiadają w znacznej mierze za korupcję, na którą pomstują dziś demonstranci.
I są nie do ruszenia. – To zadanie godne Herkulesa – mówi o podejmowanych przez Rouhaniego próbach porządkowania gospodarki Emadi. – Ale władze mogą nie mieć wyboru. Ludzie są coraz bardziej zdesperowani. W takiej sytuacji można się spodziewać, że co pewien czas będzie dochodzić do takich wybuchów niezadowolenia – zapowiada.
Wichrzyciele bez perspektyw
Tyle że finał, zarówno obecnych, jak i przyszłych protestów, łatwo przewidzieć. – Wywrotowcy zostali pokonani – ogłosił już w środę dowódca Korpusu Strażników Rewolucji gen. Mohammad Ali Dżafari. – Przygotowanie służb bezpieczeństwa i czujność ludu irańskiego doprowadziły do upadku wrogów – perorował. Według niego Strażnicy interweniowali jedynie w „ograniczony sposób” w trzech prowincjach kraju. Nie było potrzeby planować szerzej zakrojonych działań, bo „w każdym miejscu było maksymalnie 1,5 tys. wichrzycieli, a ich całkowita liczba w całym kraju nie przekroczyła 15 tys.”. Nie to, co liczba uczestników prorządowych wieców, która dobiła prawdopodobnie do kilkudziesięciu tysięcy ludzi w każdym większym mieście.
Choć jeszcze w środę wieczorem Reuters donosił, że demonstrujący zbierają się w kolejnych miastach, ich los wydaje się być przesądzony. Obecne protesty – pod względem skali i liczby ofiar – porównuje się w zachodnich mediach do gwałtownych zamieszek po, najprawdopodobniej sfałszowanych, wyborach prezydenckich w 2009 r., tzw. Zielonej Fali. Ale „przewrót roku 96” (w Iranie powoli dobiega końca rok 1396 według muzułmańskiego kalendarza, oficjalnie obowiązującego w Republice Islamskiej) nie przypomina ani Zielonej Fali z 2009 r., ani dekadę wcześniejszych protestów studenckich, które osłabiły legitymację innego prezydenta reformatora i mentora Hasana Rouhaniego, Mohammada Chatamiego.
W przeciwieństwie do 1999 r. (protesty na rzecz liberalnych reform politycznych) i 2009 r. (demonstracje po rzekomo sfałszowanej reelekcji Mahmuda Ahmadineżada) obecne protesty nie mają klarownego celu: sprawienie, żeby „żyło się lepiej”, czy ukrócenie korupcji nie zależy od decyzji, którą można byłoby podjąć z dnia na dzień, nawet jeżeli rząd w Teheranie zdecydowałby się przywrócić subsydia lub zasiłki dla najbiedniejszych – czego zrobić raczej nie może. Zresztą nawet socjalne postulaty rozmyły się w kakofonii haseł – od liberalnych reform, przywrócenia monarchii, po wygrażanie Najwyższemu Przywódcy, ajatollahowi Chamenei. To ostatnie zresztą podcina definitywnie skrzydła Rouhaniemu – w Republice Islamskiej Najwyższy Przywódca jest w hierarchii zwierzchnikiem prezydenta, bez jego akceptacji Rouhani nie podejmie żadnej ważniejszej decyzji. A bezpieczeństwo i pozycję Najwyższego Przywódcy gwarantuje Korpus Strażników Rewolucji, a nie rząd.
Protestujący nie mają też żadnego klarownego przywództwa – w gruncie rzeczy dotychczasowa, akceptowalna dla Najwyższego Przywódcy, opozycja znajduje się właśnie u władzy, w osobie Rouhaniego oraz ludzi z jego otoczenia. Patroni tej liberalnej frakcji w irańskim establishmencie albo nie żyją (jak Ali Haszemi Rafsandżani), albo przebywają w czymś na kształt półaresztu domowego (jak były prezydent Mohammad Chatami czy rywal Ahmadineżada w wyborach w 2009 r., Mir-Hosein Musawi). Żaden nie zabrał głosu w sprawie protestów, pozostawiając rozstrzygnięcie tej kwestii w rękach Rouhaniego.
Żarłoczna rewolucja
Pozasystemowej opozycji tymczasem w Iranie właściwie brak. Teoretycznie prospołeczne i socjalne postulaty demonstrantów mogłaby podchwycić jakaś lokalna, świecka lewica – tej jednak nie ma już w Iranie od lat.
Najstarszą instytucją tego typu była partia Tudeh, powstała jeszcze w 1941 r. Było to ugrupowanie komunistyczne, które przez lata było jednym z rozgrywających w irańskiej polityce: w 1953 r. Tudeh oferował nawet, że wystąpi w obronie pierwszego demokratycznie wybranego premiera Mohammada Mosaddeqa, którego rząd został obalony w zamachu wojskowym zorganizowanym przez CIA. Oferta została odrzucona, bo Mosaddeq obawiał się potwierdzenia łatki „komunisty”, jaką z upodobaniem przylepiał mu Winston Churchill i Amerykanie (rozjuszeni nacjonalizacją irańskiego przemysłu naftowego). Wkrótce po przewrocie fala represji spadła zarówno na nacjonalistów Mosaddeqa, jak i komunistów z Tudeh – partia zeszła do podziemia i działała w konspiracji aż do Rewolucji Islamskiej w 1979 r., kiedy stanęła po stronie ajatollaha Ruhollaha Chomeiniego i demonstrantów żądających ustąpienia szacha. O ironio, sojusz komunistów z klerem skończył się identycznie, jak za czasów szacha: w 1982 r. fala aresztowań zdziesiątkowała partyjne szeregi i praktycznie położyła kres działalności ugrupowania. Choć Amnesty International wymienia jeszcze sporadycznie w swoich raportach na temat więźniów politycznych w Iranie tamtejszych komunistów, to niedobitki Tudeh ograniczają się głównie do wydawania oświadczeń, ostatnio np. o wsparciu prezydenckiej kandydatury Jeana-Luca Melenchona we Francji.
Los nie był też łaskawy dla Mudżahedinów Ludowych – ugrupowania, które było jednym z motorów rewolucji w 1979 r. oraz z którego wywodziła się znaczna grupa pierwszych przywódców republiki. Mudżahedini Ludowi, jak się do pewnego momentu wydawało, byli dla Chomeiniego akceptowalnym i naturalnym sojusznikiem: grupa łączyła socjalizm z przywiązaniem do religii, stanowiła najważniejszą siłę zbrojną, która ochroniła rewolucję przed siłami bezpieczeństwa szacha i w olbrzymiej mierze wpłynęła na zachowanie przez armię neutralności w konflikcie starego reżimu z nową republiką. Jednak los Mudżahedinów Ludowych został przypieczętowany nawet wcześniej niż w przypadku Tudeh: represje zaczęły się jeszcze w 1981 r. i potrwały dobre dwa lata. Gwóźdź do trumny ugrupowania wbił Saddam Husajn, który skaptował mudżahedinów w czasie wojny iracko-irańskiej w latach 80. do walki przeciw rodakom. To nawet dla ocalałych zwolenników formacji było nie do zaakceptowania. Dziś Mudżahedini Ludowi funkcjonują niemal wyłącznie na emigracji (głównie we Francji) i choć czasem są brani pod uwagę w zachodnich scenariuszach dla Iranu na czasy „po rewolucji” – a także bywają źródłem niewygodnych informacji i plotek z dawnej ojczyzny – to ich znaczenie w wewnętrznych rozgrywkach w kraju jest bliskie zeru.
Protesty w Iranie mogłyby być wiatrem w żagle irańskich związkowców, gdyby nie fakt, że dzielą oni podobny los. – Żyjemy na łasce pracodawców – opowiadał swego czasu reporterowi tygodnika „The Economist” Mahmud, kominiarz z Teheranu. – Nikt nam nie płaci za nadgodziny, a gdybyśmy się ośmielili narzekać, zostaniemy zwolnieni – dorzucał. W przeszłości zdarzały się, co prawda, incydenty, które pozostawiały cień nadziei: np. w 2013 r. Behnam Chodadadi, robotnik z South Pars, jednego z największych pól naftowych w kraju, wezwał kolegów z pracy do protestu i zażądania wyższych płac i lepszych warunków pracy. Menedżerowie chcieli wyprowadzić go z zakładu, ale ochroniarze zostali pobici przez tłum robotników, liczący około 1,5 tys. osób.
Jednak na irańską Solidarność nie ma większych szans. Władze nie uznają oficjalnych niezależnych związków zawodowych, a liderzy związkowi, którzy próbowali takie stworzyć, trafiają do więzień: Ali Nedżati, który kierował związkiem zawodowym pracowników przemysłu cukrowego; Reza Szahabi, przywódca związku kierowców autobusów; Muhammad Dżarahi, który pełnił podobną rolę w przemyśle naftowym. Dodatkowym ciosem dla słabowitych związków było rozszerzenie definicji pracy tymczasowej, co dodatkowo osłabiło pozycję irańskich robotników.

Paradoksalnie więc jedynym beneficjentem obecnych protestów może zostać ultrakonserwatywny poprzednik Rouhaniego, Mahmud Ahmadineżad. Zgodnie z krążącymi po Teheranie plotkami niekryjący swoich ambicji były prezydent nieustannie sugeruje chęć powrotu do wielkiej polityki, choć jego nieustępliwość i jastrzębia polityka swego czasu wpędziły Iran w jeszcze głębszy kryzys niż ten, który wywołali jego przeciwnicy. Ahmadineżad ma jednak aurę tego, który pochylał się z troską nad najbardziej potrzebującymi – od rozdawania kartofli na wiecach wyborczych po wspomniane już zasiłki, które ukrócił Rouhani. Szkopuł w tym, że w takim scenariuszu kłopoty Iranu wcale by się nie skończyły – wręcz przeciwnie, dopiero zaczęły.