Mateusza Morawieckiego czeka nie lada wyzwanie przy rekonstrukcji rządowego gabinetu. Na razie został premierem w rządzie Beaty Szydło i zmiany w kierownictwie KPRM niewiele w tej kwestii zmieniają. Za chwilę pewnie zacznie wykładać swoje ministerialne kandydatury na stole albo zostaną mu wyłożone przy ul. Nowogrodzkiej.
Wymiana ministrów może potrwać jeszcze wiele tygodni, tak jak wysuwanie spod Beaty Szydło premierowskiego fotela trwało wiele miesięcy i ciągnęło się niczym modny kiedyś tasiemiec „Moda na sukces”. Sukces na razie osiągnął nowy premier i ma szansę wykorzystać go nie tylko do zakręcenia karuzelą kadrową w resortach, lecz także do zmiany mechanizmów, które sterują pracami rządu. Szczególnie wiele do zrobienia jest w polityce gospodarczej. Tam koordynacja wciąż kuleje, a za chwilę może być jeszcze gorzej, gdy unia personalna łącząca ministerstwa finansów i rozwoju zostanie zerwana.
Oba ministerstwa mogą wrócić do dawnej rywalizacji. Ich szefowie noszą bowiem w tornistrze buławę „pierwszych” w polityce gospodarczej. Przerabialiśmy to już wielokrotnie w przeszłości. Zazwyczaj kreatorem polityki gospodarczej był minister finansów w randze wicepremiera, ale nasza historia zna przypadki, gdy to minister gospodarki grał pierwsze skrzypce, żeby wspomnieć choćby Jerzego Hausnera. Nawet Waldemar Pawlak rościł sobie do tego prawo, gdy zasiadał w wicepremierowskim fotelu na pl. Trzech Krzyży, i chociaż był przedstawicielem mniejszego koalicjanta, w gospodarce i finansach chciał być tym większym. Jackowi Rostowskiemu udało się te zapędy zahamować, bo jako minister finansów miał więcej atutów. Lekcję z tego, jak trudno kreować politykę gospodarczą rządu, gdy się nie jest w tym rządzie szefem finansów, dostał też Mateusz Morawiecki. Odrobił ją relatywnie szybko, bo po zaledwie 10 miesiącach zepchnął z fotela Pawła Szałamachę i sam w nim zasiadł.
Lekcja ta nauczyła go niewątpliwie, że jeśli chce się mieć wpływ na politykę gospodarczą, to nie wystarczy napisać strategię, a nawet podnieść jej rangę do poziomu projektów ustaw. Trzeba mieć władzę nad budżetem państwa. Po raz kolejny eksperyment z próbą umocowania centrum zarządzania polityką gospodarczą poza gmachem przy ul. Świętokrzyskiej nie wypalił. Co nie znaczy, że MF jest dzisiaj optymalnym miejscem do tego. Może nim być, a Morawiecki może być tym, który do tego doprowadzi. Pod warunkiem że skupi się nie tylko na obsadzie ministerialnych foteli swoimi zaufanymi, lecz także na ich kompetencjach. Sam postawił sobie za cel przełamywanie silosowości pomiędzy rządowymi gabinetami. Na jego poletku, gdy był wicepremierem, całkiem się udało. Teraz istnieje ryzyko zrobienia kroku wstecz, a ministerstwa finansów i rozwoju znów zaczną ze sobą rywalizować. Warto więc wreszcie postawić na jedno i wokół niego zbudować centrum polityki gospodarczej. Powinny to być finanse wzmocnione o część obszarów będących dzisiaj w kompetencjach resortu rozwoju.
Z rozmów z urzędnikami obu ministerstw widzę wyraźnie, że nauczyli się siebie i swoich priorytetów. Ulubionym słowem ministra finansów nie jest już „nie”, ulgi można wprowadzać, niektóre podatki i dla niektórych obniżać, uszczuplanie wpływów do kasy państwa nie jest sprawą poza dyskusją. Podobnie deregulacja i ułatwienia dla biznesu już nie łączą się tak prosto w wyobraźni urzędników skarbówki z ryzykiem wzrostu oszustw i wyłudzeń.
Dlatego resort finansów powinny zasilić te departamenty, które dzisiaj odpowiadają za tworzenie klimatu dla przedsiębiorców, przyciąganie inwestycji, specjalne strefy ekonomiczne i całą resztę polityk rozwojowych. Minister finansów musi być silny, a takim uczyni go rozszerzenie kompetencji, które wymuszą budowanie kompromisu między dyscypliną fiskalną a inwestowaniem w rozwój. O porozumienie łatwiej, jeśli nie będzie się o nie zabiegało w cieniu personalnych ambicji dwóch szefów resortów. Taka siła jest też potrzebna, szczególnie jeśli rola rządowego skarbnika i księgowego nie będzie połączona z teką wicepremiera.
Po dwóch latach rządów PiS widać również wyraźnie, że eksperyment z likwidacją Ministerstwa Rozwoju Regionalnego odpowiadającego za fundusze unijne nie powiódł się. Finansowanie z obecnej perspektywy rozkręca się powoli, wydatkowanie miliardów euro jest trudniejsze, bo wieloletni budżet UE na lata 2014–2020 jest zupełnie inny niż poprzedni. Urzędnicy i beneficjenci musieli się go nauczyć, a pewnie proces ten przebiegałby sprawniej, gdyby odbywał się w ramach wyspecjalizowanego w tym resortu. Budżet po 2020 r. będzie pewnie jeszcze trudniejszy, bo przybędzie w nim zwrotnych instrumentów finansowych, które już teraz wypierają proste granty. Dlatego im szybciej zbudujemy sobie do tego centrum kompetencyjne w postaci nowego MR skupionego tylko na unijnych pieniądzach, tym lepiej. Lepiej byłoby pewnie też, żeby taki resort miał większy wpływ na to, co się dzieje w obszarze infrastruktury, bo w tej kwestii cywilizacyjne skoki wykonujemy właśnie dzięki miliardom euro z Brukseli. Jeśli zaś polityka mieszkaniowa, urbanizacyjna i zagospodarowania przestrzennego ma być takim priorytetem jak w exposé Morawieckiego, to zasługuje na oddzielne Ministerstwo Budownictwa, na czele którego stanie nie tyle polityczny beneficjent wygranych wyborów, co sprawny menedżer. Obecna ekipa rządząca nie ma oporów przed stawianiem na menedżerów i ludzi z rynku, czego najlepszym dowodem jest awans polityczny nowego premiera.