Co do jednego wszyscy – i politycy, i eksperci – się zgadzają: emocje buzują. Lecz dla części temperatura wrzenia jest zupełnie normalna i nie odstaje od tego, co obserwowaliśmy w latach poprzednich, a dla innych przekroczyła dopuszczalny poziom. Jednak bez emocji polityka po prostu nie istnieje. Byleby trzymać je w ryzach.
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna
W Polsce jest taka fatalna tradycja zdrady narodowej. To jest w genach niektórych ludzi. Tego najgorszego sortu Polaków. I ten najgorszy sort jest niesłychanie aktywny, bo czuje się zagrożony – powiedział Jarosław Kaczyński na antenie TV Republika 11 grudnia 2015 r. A dwa lata później w Sejmie przy okazji debaty nad ustawami reformującymi sądownictwo wykrzyczał: – Nie wycierajcie swoich mord zdradzieckich nazwiskiem mojego brata (...). Jesteście kanaliami.
Powiedzieć, że to ostre słowa, to nic nie powiedzieć. A przecież to tylko dwa cytaty z człowieka, który wraz z biało-czerwoną drużyną Prawa i Sprawiedliwości doprowadził scenę polityczną, a przy okazji i społeczeństwo, do wrzenia. Tyle że tygiel stał już na ogniu. I to niemałym.
– Jeszcze jedna bitwa, jeszcze dorżniemy watahy, wygramy tę batalię! – wyrzucił z siebie Radosław Sikorski przed wyborami 21 października 2007 r. Niewyobrażalne słowa w przestrzeni publicznej, a jednak padły. Podobnie jak te Stefana Niesiołowskiego, wypowiedziane w sierpniu 2010 r. o obrońcach krzyża pod pałacem prezydenckim: – Część z tych, którzy stoją tam i rzekomo pilnują krzyża, to rzeczywiście kandydaci do kliniki psychiatrycznej. Ostatnia stacja tej ich procesji to Tworki.
Wrzenie (nie)normalne
Jak jest więc z tym politycznym wrzeniem?
– Emocje wymknęły się spod kontroli. Nikt nad nimi nie panuje. To bardzo niebezpieczny moment. Wystarczy iskra, by nastąpił wybuch, którego skutków nie da się przewidzieć. Nie pamiętam w polityce ostatnich lat takiego stanu – ocenia Małgorzata Kidawa-Błońska, wicemarszałek Sejmu z ramienia PO.
Dużo łagodniej wypowiada się Kamila Gasiuk–Pihowicz, posłanka Nowoczesnej. – Jest dużo emocji, ale nie ma bez nich polityki. Tak było chyba zawsze. Moja refleksja po dwóch latach bycia w Sejmie i uczestniczenia w komisji sprawiedliwości i praw człowieka jest taka, że każdy polityk powinien czuć odpowiedzialność za emocje, które sam wnosi do sfery publicznej, jak również za te, które rozbudza w społeczeństwie – podkreśla.
Beata Mazurek, posłanka PiS i rzeczniczka partii, uważa, że nasilenie emocji jest bardzo duże. Jej zdaniem winę za ten stan ponosi opozycja, nieustannie szafująca fałszywymi oskarżeniami pod adresem rządzących. – To przykre, że nawet w ważnych sprawach nie potrafi się wznieść ponad partyjny interes – stwierdza.
Co do jednego wszyscy – i politycy, i eksperci – się zgadzają: emocje buzują. Lecz dla części temperatura wrzenia jest zupełnie normalna i nie odstaje od tego, co obserwowaliśmy w latach poprzednich, a dla innych przekroczyła dopuszczalny poziom. Jednak bez emocji polityka po prostu nie istnieje. Byleby trzymać je w ryzach.
Ludzka rzecz
Polityka jest grą. Dlatego są i emocje. Pozytywne i negatywne. – Ludzie je po prostu mają, a politycy wykorzystują. PiS nie jest szczególnie utalentowany w tym zakresie – śmieje się prof. Marcin Król, filozof i historyk idei z Uniwersytetu Warszawskiego. Ta partia właściwie odczytała potrzeby społeczne przed wyborami w 2015 r. i nadal stara się to robić, choć ignoruje uczucia dużej części Polaków. Wniosek z tego prosty: każde ugrupowanie powinno bacznie przyglądać się emocjom społecznym, jeśli chce wygrywać. – Są one z jednej strony metodą rozumienia świata, z drugiej narzędziem pomagającym go opisać. Ludzie czują, że coś im się podoba lub nie, choć nie zawsze wiedzą dlaczego. Wyczuwają fałsz, nieszczerość, brak uczciwości, autentyczność czy radość – mówi dr hab. Małgorzata Bogunia-Borowska, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jej zdaniem nastroje społeczne to ważny i coraz bardziej doceniany wymiar życia społecznego. I dobrze, bo człowiek to i rozum, i uczucia.
Zdaniem prof. Janusza Czapińskiego, psychologa społecznego z Uniwersytetu Warszawskiego, zdecydowanie ważniejsze są emocje negatywne, bo mają one większą siłę rażenia i dlatego częściej po nie sięgają politycy. I wykorzystują bardzo różne formy. Od ciężkich dział, jak zarzuty pod adresem całego sądownictwa, wywołujące u wielu Polaków gniew oraz potrzebę zmiany. Po broń miękką, typu ironia, sarkazm, wyśmiewanie czy szydzenie, ale budzącą silne poruszenie. Jak przy porównaniu przez Beatę Mazurek Sądu Najwyższego do zespołu kolesi albo niby miłych słowach Michała Szczerby: „Kochany panie Marszałku”.
Takich uszczypliwości, drobnych i większych prowokacji obliczonych na konkretny efekt jest w polskiej polityce bez liku. – Mamy w sumie przewagę emocji negatywnych. Dominują nad warstwą merytoryczną, choć w polityce emocje i przekaz merytoryczny powinny występować w równych częściach. Niestety proces się pogłębia – nie pozostawia złudzeń prof. Antoni Dudek, politolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego.
Cicha noc
Gdyby Niccolo Machiavelli, renesansowy włoski filozof, prawnik, pisarz i dyplomata, oceniał sposób sprawowania polityki w Polsce i wykorzystywania w tym celu emocji, pewnie byłby dumny. Już 500 lat temu na łamach „Księcia” twierdził, że polityka ma być skuteczna, a do osiągnięcia celów wolno używać wszystkich środków, z wszelakiej barwy uczuciami włącznie. Etyka i moralność w tym kontekście pozostają bez znaczenia. – Moralność jest nieustannie na sztandarach. Nie znajdziemy takiego obozu politycznego, który oficjalnie byłby przeciwko. Tylko że niewiele z tego wynika – twierdzi prof. Dudek. Rzeczywiście niewiele, skoro dokonuje się podziału społeczeństwa, demontażu instytucji demokratycznego państwa, destrukcji prawa, interpretacji języka w nieznanym dotychczas kierunku. Skoro właśnie pada jeden z ostatnich bastionów bezpieczeństwa społecznego: niezależne sądownictwo. I co z tego?
Gra na emocjach toczy się dalej. A ta na negatywnych przynosi profity. Przed świętami sięgały one zenitu przy okazji procedowania ustaw sądowych i rekonstrukcji rządu. – Przyszła cicha noc, która zaczerniła obraz. PiS się nie pomylił, zakładając, że nikt nie będzie protestował w święta, bo to czas rodzinny. Później będzie noworoczny szampan, a potem to ludzie gorszego sortu spojrzą w lustro i powiedzą: cóż, przegrana się już dokonała. Jeśli zostaną złapani na proteście, żaden sąd ich nie wybroni, więc nie ma co się wychylać. Machiavelli zwyciężył nad Wisłą – przewiduje prof. Czapiński. Liczy, że nie zapadnie jednak cisza absolutna, gdy już nikt nie będzie wychodził na manifestacje. Taki scenariusz już był realizowany przez wiele lat. Nie sprawdził się.
Zimna demokracja
Nie każdy godzi się na cynizm w polityce. Na populizm podszyty fałszywą moralnością. Kto jednak odrzuca makiawelizm, odrzuca też emocje. Idealizuje politykę, domagając się rzeczowej debaty, przestrzegania umowy społecznej, szacunku dla zasad demokracji, w której dla każdego jest miejsce. Świadomie albo nie staje się wyznawcą teorii, w której rozum i rozsądek biorą górę nad emocjami.
Małgorzata Bogunia-Borowska przypomina, że to oświecenie odstawiło na boczny tor emocje, wiarę, obrzędy i intuicję jako niepostępowe, przypisując rozumowi i logicznemu myśleniu główną rolę. Nastąpiło, jak to nazwał niemiecki socjolog Max Weber, odczarowanie świata. Jak również rozwój biurokratycznego modelu społeczeństwa. Wszystko katalogowano, porządkowano, opisywano procedurami i normami. – Proces biurokratyzacji miał też miejsce w Polsce po 1989 r. Kwestie związane z miękkimi, kulturowymi imponderabiliami były drugorzędne. Uśpiona przez dwie dekady racjonalności sfera emocjonalności doszła wreszcie do głosu w ostatnich latach. Społeczeństwo zapragnęło na nowo „zaczarować świat”, wracając do tego, co zrozumiałe, bliskie, lokalne, dopuszczając uczucia. Nie chciało tkwić w weberowskiej „żelaznej klatce racjonalności”, prowadzącej do rozwoju różnych ideologii i totalitaryzmów. Jest to naturalny proces – tłumaczy socjolog. Jest przekonana, że szanując rozum, należy także słuchać emocji.
Podobne stanowisko zajmuje Marcin Król. Uważa, że Donald Tusk i inni przywódcy, jak Angela Merkel czy wcześniej Margaret Thatcher, zachłysnęli się demokracją w wydaniu Josepha Schumpetera, zimną i zanurzoną w procedurach. Popełnili błąd, sądząc, że procedury wystarczą. – Ludzie potrzebują emocji. Zbiorowych. Nie wywoływały ich ani polityka ciepłej wody, ani wysyłanie ludzi z wizjami do psychiatry – wyrokuje. Przypomina trzy najsłynniejsze przemówienia Winstona Churchilla, wygłoszone w ciągu sześciu tygodni. Przepełnione wizją i emocjami zmieniły Anglię. – Dostrzeżenie emocji zbiorowych, zwłaszcza dumy, godności narodowej, poczucia sprawiedliwości, i zagranie nimi dało zwycięstwo PiS i wciąż niesie tę partię – przekonuje. Wtóruje mu Bogunia-Borowska, według której PiS umie budować przekaz na takich właśnie pozytywnych emocjach, na danych i faktach. Innym partiom też przydałaby się taka umiejętność.
Polski środek
Racjonalizm w zderzeniu z emocjami nie ma większych szans. Czy miał miejsce jakikolwiek rozumny dialog na sali komisji sprawiedliwości i praw człowieka, gdy były procedowane ustawy sądowe? Nie. Podniesione głosy. Czasem inwektywy. Ignorowanie wypowiedzi. Koniec. Czy ktokolwiek chce rozmawiać o kierunku zmian? Nie. Jedni rzucają o kwiku oderwanych od koryta, pomocnikach złodziei, agentach. Drudzy o przejmowaniu państwa, komunistach, chamach. Rozsądek odchodzi od stołu, gdy emocje przy nim zasiadają. To one wtedy rządzą.
Pomóc to wytłumaczyć może koncepcja amerykańskiego etnologa Edwarda Halla o dwóch kulturach komunikacyjnych. Pierwsza to kultura wysokiego kontekstu, występująca głównie w krajach azjatyckich, gdzie żeby pojąć przekaz, trzeba rozumieć otoczenie, niedopowiedzenia, znaki i symbole. Gdzie unika się mówienia wprost. W drugiej – kulturze niskiego kontekstu – ludzie komunikują się w sposób bezpośredni. Obowiązuje zasada „kawa na ławę”. Polska mieści się pomiędzy nimi. W zależności od sytuacji i kontekstu sięga się raz po jeden, raz po drugi model. – Z tego punktu widzenia wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego o zdradzieckich mordach przez sporą część naszego społeczeństwa została przyjęta jako uzasadniona. Cześć i pamięć brata zostały obronione. Komunikat był jednoznaczny i jasny. Toteż wbrew oczekiwaniom nie wzbudził on zbyt dużych emocji – wyjaśnia Małgorzata Bogunia-Borowska.
Potrzebne zarządzanie
Amerykańska filozofka Martha Nussbaum to ktoś na kształt anty-Machiavellego. W książce „Political emotions” docenia rolę emocji i postuluje ich okiełznanie. Wskazuje ich potencjał, by uzdrowić i przeobrazić wspólnotę. Nie znaczy to jednak, że emocje nie są pod żadną kontrolą. Odbywa się jakiegoś rodzaju zarządzanie nimi. – Gdyby go nie było, manifestacje nabrałyby charakteru walk ulicznych, co dziś się nie zdarza. Ludzie żądający wieszania na szubienicach przeszliby do czynów – zaznacza Antoni Dudek. W jego przekonaniu emocjami części społeczeństwa nie da się jednak kierować. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy są na swoistej emigracji wewnętrznej. Nie interesują się polityką, skutecznie zniechęceni obwinianiem jednej strony przez drugą za całe zło oraz rozbieżnością między przekazem polityków a ich realnym zachowaniem.
Marcin Król zwraca uwagę, że zarządzenie emocjami to raczej ich eskalacja. – Tę umiejętność politycy opanowali do perfekcji, poruszając się przede wszystkim po obszarze negatywnym, bo tu łatwiej rozpalić ogień, a później tylko go bardziej podsycać – punktuje. Dużo w tym racji, co pokazuje choćby przykład imigrantów (w tym uchodźców). A raczej budowanie lęku przed nimi. Bo przyjmowanie uchodźców grozi katastrofami społecznymi. Bo przenoszą oni niebezpieczne choroby. Bo wprowadzają prawo szariatu. Efekt? Coraz częstsze ataki na obcokrajowców. Jak w Poznaniu, gdy została poturbowana i zwyzywana para obcokrajowców z dzieckiem po wejściu do tramwaju. Albo napad na studentkę z Algierii w Łodzi czy Czeczenkę w Łomży. Wystarczy inny kolor skóry, by emocje pokonały rozum.
Przejściowy gniew
„Kiedy ludzie manifestowali pod Sejmem w grudniu ubiegłego roku, niosła ich z jednej strony euforia wspólnej walki przeciwko łamaniu demokratycznych zasad państwa prawa, a z drugiej sprzeciw, złość, lęk, a może i gniew. Podobne towarzystwo emocjonalne było obecne na protestach lipcowych przed pałacem prezydenckim. Ale już nie na Czarnym Marszu w 2016 r. To był gniew przejściowy” – Martha Nussbaum tłumaczyła Tomaszowi Stawiszyńskiemu („Przekrój” nr 3556/2017). Jej zdaniem Polki wyszły na ulice, bo nie chciały pogorszenia swojej sytuacji. Nie żądały jednak odwetu na kimkolwiek. Dlatego to nie zwykły, ale przejściowy gniew stał za tymi wielotysięcznymi manifestacjami.
– Tamten gniew tymczasowy nie zamieni się w stały i nie porwie co najmniej jednej trzeciej Polaków przeciwko PiS, nie zakończy erupcji emocjonalnej. Wynika to z wieloletnich badań Diagnozy Społecznej – przesądza Janusz Czapiński. Rachunki są proste. 35–40 proc. społeczeństwa ma przekonania prawicowe, popiera ugrupowanie rządzące i od dwóch lat odreagowuje wykluczenie z czasów PO-PSL. Pozostałe 60 proc. to grupa rozproszona, pełna obaw o przyszłość, a w niej 40 proc. to ludzie zupełnie obojętni politycznie, bierni w wyborach, nieidący do urn, często określani mianem symetrystów, bo stawiają znak równości między PO a PiS.
Zostaje 20 proc. aktywnych, którzy nawet nie umieją się policzyć. – Ale pomogą mechanizmy władzy, które rozsadzają poszczególne ugrupowania polityczne od środka. W każdej partii będącej u sterów są grupy interesów. Są tarcia. Jest zachłanność. Zazdrość. Potrzeba posiadania. Również w PiS – prorokuje Janusz Czapiński. A Marcin Król dorzuca do tego kardynalne błędy tej opcji politycznej, jak choćby uderzenie w emocje rolników ograniczeniem obrotu ziemią, która jest dla nich świętością. Pozostaje zatem czekać, aż społeczna stabilność emocjonalna sama przyjdzie. W polityce zaś nawet jeśli nastąpi zmiana warty, emocje pozostaną.