Zdaniem Jacka Ziętary, brata zamordowanego dziennikarza „Gazety Poznańskiej”, gdyby doszło do skazania oskarżonego Aleksandra Gawronika, byłby to impuls do wyjaśnienia tej sprawy do końca. W jego ocenie, zeznania świadków "mocno obciążają byłego senatora".

Proces Aleksandra Gawronika, oskarżonego o nakłanianie ochroniarzy spółki Elektromis do porwania, pozbawienia wolności, a następnie zabójstwa reportera "Gazety Poznańskiej" Jarosława Ziętary toczy się od stycznia ub. roku. Były senator nie przyznaje się do winy. Grozi mu kara wieloletniego więzienia lub dożywocie. Na środę zaplanowano kolejną rozprawę; przesłuchany ma zostać m.in. dziennikarz Piotr Najsztub i ówczesny szef delegatury UOP w Poznaniu Maciej Urbański.

PAP: W procesie Aleksandra Gawronika przesłuchano już kluczowych świadków i proces powoli zmierza ku końcowi. Czy jako oskarżyciel posiłkowy w tej sprawie liczy pan na wyrok skazujący?

Jacek Ziętara: Liczę, że to się dobrze skończy. Natomiast mamy świadomość, że jest to proces poszlakowy, trudny do oceny - szczególnie, kiedy nie mamy tego najważniejszego elementu, czyli ciała Jarka. Pozostaje też pytanie, jak sąd zinterpretuje zeznania świadków. Moim zdaniem jednak, one mocno obciążają Gawronika.

PAP: Czy ten proces, pana zdaniem, przybliżył nas do rozwiązania zagadki śmierci pańskiego brata? Czy kiedykolwiek uda się poznać całą prawdę o tej sprawie?

J.Z.: Moja wiara w to jest coraz mniejsza, ale jeszcze mi się tli w sercu. Skoro czekam na te wyjaśnienia już ponad 25 lat, to poczekam jeszcze trochę, jeśli będzie trzeba. Gawronik nie jest jedyną osobą zamieszaną w tę sprawę, ale pierwszą, której postawiono jakieś konkretne zarzuty. Od czegoś trzeba zacząć, co będzie dalej - zobaczymy.

Mam też nadzieję, że wyrok skazujący dla Aleksandra Gawronika, gdyby taki zapadł, będzie impulsem, by tę sprawę wyjaśnić do końca. Taki wyrok mógłby szeroko otworzyć furtkę do dalszych poszukiwań i zarzutów dla kolejnych osób, bo Gawronik sam tego nie zrobił, i w moim przekonaniu dokładnie wie, co się wtedy wydarzyło.

PAP: Czyli uważa pan, że krakowscy śledczy poszli w tej sprawie dobrym torem? Jak pan ocenia ich działania w tej sprawie?

J.Z.: Dla nas to był szok, że tę sprawę po tylu latach ponownie podjęto. To był wtedy taki czas, że nic się nie działo, a nagle okazuje się, że UOP potwierdza, że proponował pracę Jarkowi i wtedy znów zaczęto drążyć tę sprawę. Ja do końca nie wierzyłem, że ona jeszcze wyjdzie, że wróci, że ktoś się tym zajmie. Ale to, co zrobił autor aktu oskarżenia, prok. Piotr Kosmaty, to było właśnie to, czego my oczekiwaliśmy, że będzie robił prokurator, kiedy zaginął Jarek - wtedy, 25 lat temu. Kosmaty działał, miał pomysły, widziałem jak jeździł do Poznania. Właściwie, dzięki jego pracy i determinacji postawiono konkretne zarzuty, konkretnej osobie.

Znając akta sprawy i będąc na każdej rozprawie, jestem przekonany, że prokurator poszedł we właściwym kierunku i te ustalenia, i zeznania, które padają są dla mnie wiarygodne. Jestem też przekonany, że naprzeciw mnie w sądzie siedzi właściwa osoba, właściwy oskarżony.

PAP: Część świadków jednak wycofuje się w sądzie ze swoich zeznań. Twierdzą, że to prokuratura "instruowała" ich, jak i co mają zeznawać.

J.Z.: Nigdy nie uwierzę w to, że tym osobom, które zeznawały przed prokuratorem w Krakowie, ktoś, mówiąc kolokwialnie, „przykładał pistolet do głowy" i kazał kłamać. Jakie mogę wyciągać wnioski? Oni się po prostu boją.

PAP: Czyli pana zdaniem wciąż są osoby, którym może zależeć na tym, żeby prawda nigdy nie wyszła na jaw? Chcą chronić oskarżonego?

J.Z.: Uważam, że widocznie ci ludzie są nadal na tyle mocni, że świadkowie się ich po prostu boją.

PAP: W tej sprawie nadal niewyjaśnione są także wątki Urzędu Ochrony Państwa. Kiedy pański ojciec zaczął podejrzewać, że informacje w tej sprawie mogą mieć ówczesne służby?

J.Z.: Po zaginięciu Jarka jeździliśmy do Poznania wspólnie z ojcem, on był tą osobą, która przejęła stery w tych poszukiwaniach. Podczas drugiego, czy kolejnego już wyjazdu w redakcji "Gazety Poznańskiej" ojciec spotkał się z szefem poznańskiego UOP-u. I właściwie po tym spotkaniu wysnuliśmy taki wniosek, że to nie był żaden wypadek, ale że to na pewno było związane z pracą Jarka - tym bardziej, że ojciec już wtedy wiedział, że UOP składał Jarkowi propozycję pracy. Dodatkowo, forma rozmowy szefa UOP-u z ojcem była w jego ocenie tak dziwna, że ojciec czuł się jak na przesłuchaniu i miał wrażenie, że to oni chcieli od niego wydobyć jakieś informacje, a nie odwrotnie.

Ojciec szedł na to spotkanie z nadzieją, że może się czegoś dowie, ale już wtedy byliśmy zdziwieni, dlaczego UOP się tą sprawą interesuje, już na takim etapie, kilka dni po zaginięciu. Wtedy jednak każda pomoc była dla nas cenna, szczególnie, że ze strony policji nie było widać żadnego zainteresowania.

PAP: MSW przez lata konsekwentnie zaprzeczało, że UOP werbował Ziętarę. Dopiero w 2011 roku na podstawie dokumentów odnalezionych w zbiorze zarchiwizowanym przez Agencję Wywiadu potwierdzono, że w kwietniu i maju 1992 roku dziennikarz był kandydatem do pracy w Zarządzie Wywiadu UOP. Było do tego czasu, poza tym spotkaniem, jeszcze coś, co wskazywało na powiązania tej sprawy z UOP-em?

J.Z.: Od czasu zaginięcia Jarka te wątki systematycznie się pojawiały. W 1999 roku do moich sąsiadów zadzwonił mężczyzna; mówił, że nasze telefony są na podsłuchu, chciał rozmawiać z ojcem i ze mną. Nie chciał zdradzić żadnych szczegółów, ale podał mi nazwiska i powiedział, że w sprawę zamieszany jest UOP.

Nawet te ostatnie zeznania Gromosława Czempińskiego (b. szef UOP-u) w sądzie tylko mnie utwierdziły w tym, że szansa na rozwiązanie tej sprawy, wręcz klucz do rozwiązania zagadki zabójstwa Jarka leży w UOP. I to nie dlatego, że to oni zrobili mu jakąś krzywdę - bo tego nigdy nie twierdziliśmy, ale że Jarek po prostu mógł dostać od nich jakieś informacje, a potem wykorzystywał je w swojej pracy. To mogło go doprowadzić do tego, co się wydarzyło.

PAP: Pana zdaniem Jarosław Ziętara był człowiekiem, który był w stanie tak ryzykować, aby zdobyć jakieś informacje? Albo żeby napisać artykuł do gazety?

J.Z.: Znając jego charakter i upór - tak. Tego jestem pewien. Jeśli się za coś brał, to robił to zawsze do końca. Był bardzo konsekwentny i nie odpuszczał.

PAP: Czempiński podczas przesłuchania w sądzie w dużej mierze zasłaniał się niepamięcią, ale przyznał też, że osobiście przyjechał do Poznania żeby poszukiwać pańskiego brata. Coś pana zaskoczyło w jego zeznaniach?

J.Z.: Jego zeznania utwierdziły mnie w przekonaniu, że moje domysły mają w sobie dużo prawdy. Czempiński mówił przecież, że to komendant policji poprosił szefa UOP-u o pomoc w odnalezieniu Jarka. Komendant policji nie radził sobie ze zwykłym zaginięciem? Nie radził sobie z odnalezieniem zwykłego człowieka? Bo kim Jarek wtedy był? Młodym, poczatkującym dziennikarzem. Ja jestem przekonany, że Jarek jakiś temat od nich dostał. On zawsze działał sam, a cenne informacje dziennikarz zawsze zostawia dla siebie.

Przez te wszystkie lata najbardziej denerwowało nas jednak to, że UOP kłamał w żywe oczy, że się w ogóle Jarkiem nie interesowali. Natomiast te tłumaczenia, które Czempiński wygłosił, że jeden dział nie informował drugiego, drugi trzeciego, dlatego ojciec otrzymywał takie, a nie inne odpowiedzi - to niepoważne. Ze służbami przez te lata było jak z grochem o ścianę, jak odbijanie się piłeczki od muru. Tak samo zresztą było i z policją. Ojciec szukał jakichś powiązań, sam jeździł do policji, prokuratury - a one nie robiły nic. Dopiero później, jak sprawę przejął śp. prok. Andrzej Laskowski, dopiero wtedy ojciec poczuł się lepiej, miał wrażenie, że ktoś w końcu wykazywał jakieś zaangażowanie i chęć wyjaśnienia tej sprawy.

PAP: O pomoc proszeni byli także politycy - Jerzy Buzek, Leszek Miller, czy Józef Oleksy. Informowali byli ministrowie spraw wewnętrznych - nikt nie zadeklarował choćby pomocy w wyjaśnieniu sprawy? Listy, które były wysyłane później, też przez dziennikarzy i posłów, adresowano przecież również m.in. do Grzegorza Schetyny, Andrzeja Seremeta, czy Zbigniewa Ćwiąkalskiego.

J.Z.: Ojciec pisał do wszystkich świętych, do ówczesnych premierów, prezydentów, ministrów spraw wewnętrznych i innych. Trochę jest tych akt w domu. I owszem, deklarowali pomoc. Ale na deklaracjach się to kończyło.

PAP: Józef Oleksy miał przyznać, że jeśli sprawa dotyczy powiązań poznańskich, to jest szansa na jej rozwiązanie, jeżeli dotyczy Warszawy - to prawda nie ujrzy światła dziennego. Kiedyś pojawił się nawet taki pomysł, by sprawą Jarosława Ziętary zajęła się komisja śledcza. Uważa pan, że to miałoby sens?

J.Z.: Ten pomysł pojawił się jeszcze za życia ojca, ale my wtedy nie wierzyliśmy w skuteczność tego typu instytucji. Ojciec pisał te wszystkie pisma z nadzieją, że ktoś mu w końcu po prostu pomoże w odnalezieniu syna. A my się czepialiśmy tej nadziei, gdzie tylko można było. Byliśmy wtedy też wdzięczni tej grupie dziennikarzy, która się wtedy zawiązała i chciała pomóc w rozwikłaniu tej zagadki. Na czele stał Staszek Rusek, który był tym motorem napędowym, i stał się dzięki temu przyjacielem rodziny. Dla ojca ta pomoc miała duże znaczenie. Dziennikarze też pisali, prosili polityków o wsparcie. I to też właśnie dzięki wsparciu niektórych z nich, udało się wznowić śledztwo w Krakowie. Wiadomo, że te sfery życia się wiążą: władza, polityka i biznes.

PAP: Od zaginięcia Jarosława Ziętary minęło już ponad 25 lat. Pamięta pan jeszcze ostatnie spotkanie z bratem?

J.Z.: Pamiętam jak przez mgłę, bo przecież wtedy nikt nie przypuszczał, że stanie się to, co się stało. To było przypadkowe spotkanie u naszej rodziny w Rawiczu. Jarek chyba wracał wtedy z gór. Pamiętam go siedzącego na tarasie, w pięknym słońcu. Niedługo potem ślad po nim zaginął.

PAP: Media pisząc o Jarosławie Ziętarze skupiają się niemal wyłącznie na tym, że był dziennikarzem. A jaki był pański brat? Czym się interesował? Od dziecka lubił pisać?

J.Z.: Pisał krótkie opowiadania, ale nic z tego niestety nie przetrwało. Było widać, że ciągnie go w takim kierunku. Ale pisał strasznie, tzn. dosłownie jak kura pazurem. Miał to chyba po moim ojcu - i faktycznie, nikt go nie potrafił rozczytać. Zresztą w przypadku tych notatek, jakie po nim zostały, to też naprawdę trzeba się namęczyć, żeby cokolwiek odczytać.

Jarek interesował się też językami obcymi. Pamiętam, że w podstawówce stworzył swój własny język. Nazwał go "patetońskim", a polegało to na tym, że pisał i mówił wspak. Bawił się tym jakieś dwa, trzy lata i opanował go dość dobrze, choć czasem było to nawet trochę irytujące, bo potrafił mnie nawet przedrzeźniać w tym "patetońskim". Miał chyba jakąś zdolność do języków. W liceum zajął się z kolei esperanto i ucząc się tego języka pisywał z jakimś ludźmi chyba z Konga, nie znał wtedy jeszcze angielskiego.

PAP: A jakim bratem był Jarosław Ziętara?

J.Z.: Między nami było 6 lat różnicy, więc mieszkaliśmy i byliśmy razem do czasu, kiedy ja nie wyszedłem z domu na studia. Spędziliśmy razem całe dzieciństwo. Byliśmy zupełnie różni i poza sportem, mieliśmy zupełnie inne zainteresowania. Ja miałem smykałkę techniczną, Jarek był typowym humanistą. Kiedy likwidowaliśmy po tej tragedii jego mieszkanie na Kolejowej, został tam mój rower, którym Jarek jeździł. Ja na tym punkcie miałem hopla, a on go zostawił w takim stanie, że ledwo dojechałem nim na dworzec. Natomiast jako bracia, dalibyśmy się pokroić jeden za drugiego. Nigdy się nie tłukliśmy, jak to czasem bywa między braćmi. Bardzo go kochałem i naprawdę bardzo mi go brakuje. Pamiętam, jak kiedyś rozmawialiśmy o naszej przyszłości, o tym jak to będzie, jak się pożenimy, jak będziemy mieli dzieci. Snuliśmy jakieś luźne plany na przyszłość. Nic z tego niestety nie wyszło i tego mi bardzo brakuje.

Jarosław Ziętara urodził się w Bydgoszczy w 1968 r. Współpracował m.in. z "Gazetą Wyborczą", "Wprost" i "Gazetą Poznańską". 1 września 1992 r. wyszedł ze swego mieszkania przy ul. Kolejowej w Poznaniu i tam widziany był po raz ostatni. W 1999 r. został uznany za zmarłego.

Rozmawiała Anna Jowsa (PAP)

autor: Anna Jowsa