Prezydent Donald Trump ogłosił swą 12-dniową podróż po Azji „oszałamiającym sukcesem”. Jego przeciwnicy uznają ją za klęskę. Prawda leży pośrodku.
Jeden z pracowników administracji Baracka Obamy posunął się do sparafrazowania hasła wyborczego Trumpa; jego zdaniem hasłem wizyty w Azji powinno być „make China great again”. To przesadzone stwierdzenie. Przełomowych deklaracji i umów nie było, obeszło się jednak bez skandali. Amerykańscy publicyści z lubością wspominają azjatycką podróż prezydenta George,a Busha seniora w 1992, która zakończyła się skandalem, gdy podczas uroczystej kolacji przywódca USA zwymiotował na kolana premiera Japonii Kiichiego Miyazawy. Trump uniknął takich incydentów, chociaż japońskie media oburzyły się, gdy na spotkaniu z premierem Abe odmówił spożycia japońskiego posiłku i zażądał hamburgera. Prezydent był podejmowany wszędzie z wyjątkową atencją. W Pekinie jako pierwszy zagraniczny przywódca odwiedzający Chiny po 1949 r. został zaproszony na uroczysty posiłek w Zakazanym Mieście. Chińczycy chcieli schlebić gościowi i połechtać jego próżność. Ale podobnie jak podczas podróży na Bliski Wschód Trump pokazał, w czym jest naprawdę dobry: wyjechał z Chin z umowami o wartości ok. 250 mld dol.
Wbrew szumnym zapowiedziom nowa administracja nie zerwała z polityką „pivotu”, czyli przesunięciem środka ciężkości amerykańskich zainteresowań na Pacyfik i uznaniem Chin za główne wyzwanie. Inaczej tylko rozłożone są akcenty. Obama miał całościowe podejście do Azji, Trump koncentruje się na Korei Północnej, co niekorzystnie wpływa na sytuację w innych regionach, chociażby na Morzu Południowochińskim. Republikańska administracja sięga też chętniej po ostrą retorykę i demonstrację siły, jak wspólne ćwiczenia trzech lotniskowców, do których dołączyły jednostki japońskie i południowokoreańskie.
Właśnie zapewnienie Japonii i Korei Południowej o niezłomności amerykańskich zobowiązań było głównym celem wizyt w obu tych krajach. O ile Japonia pozostaje wiernym i najważniejszym aliantem USA w regionie, o tyle z Koreą Południową sprawy się komplikują. Seul od lat jest gospodarczo coraz bliżej Pekinu i już administracja Obamy musiała się natrudzić, aby osłabić tam chińskie wpływy. Trump podważył te osiągnięcie, mówiąc w Seulu, że umowa handlowa między tymi krajami jest nieuczciwa i będzie dążył do jej renegocjacji. Kolejną kwestią sporną jest Korea Północna. Seul jest siłą rzeczy najbardziej zaniepokojony programami jądrowy i rakietowym północnego sąsiada, ale konfrontacyjna retoryka Trumpa budzi porównywalny niepokój. W wypadku wybuchu wojny to Republika Korei ma najwięcej do stracenia, chociażby z tego powodu, że stolica leży w zasięgu licznej północnokoreańskiej artylerii. Także południowokoreańskie przywództwo uznało Chiny za kluczowe dla rozwiązania problemu. Jednak w przeciwieństwie do amerykańskiego prezydenta liczy bardziej na to, że Korea Północna nie zdecyduje się zrobić niczego, co w bezpośredni sposób naruszyłoby interesy Pekinu. Z tych powodów prezydenci Trump i Moon Jae-in nie wydali wspólnego oświadczenia.
Część obserwatorów sugeruje, że do przełomu w sprawie Korei Północnej mogło dojść podczas wizyty w Pekinie. Zwracają uwagę dwie rzeczy. Po pierwsze, w trakcie tournée Trumpa po Azji nie doszło do żadnych północnokoreańskich prowokacji. Po drugie, tuż po wyjeździe amerykańskiego prezydenta, do Pjongjangu udał się specjalny wysłannik Xi Jinpinga. Czy doszło do zawarcia chińsko-amerykańskiej umowy? Być może. Rezultaty rozmów specjalnego wysłannika z Koreą Północną mają być według Pekinu zachęcające. Kolejnym istotnym dla Trumpa punktem był amerykański deficyt w handlu z Chinami, który w ubiegłym roku sięgnął 350 mld dol. Być może te wszystkie umowy przyczynią się do skorygowania tego niekorzystnego bilansu, ale na ich skutki trzeba poczekać kilka lat.
Gospodarka stała również w centrum wystąpienia Trumpa na szczycie APEC w Da Nang w Wietnamie. W trakcie półgodzinnego przemówienia prezydent USA zdążył skrytykować obecny system relacji gospodarczych w basenie Pacyfiku i oskarżyć wszystkich uczestników o stosowanie nieuczciwych praktyk handlowych. Zapowiedział oparcie przez Stany Zjednoczone relacji handlowych na układach dwustronnych oraz renegocjacje tych umów, które uważa za nieuczciwe. Nie przeszkodziło mu to wzywać do budowy regionalnej struktury bezpieczeństwa na zasadach wielostronnych porozumień i chwalić osiągnięć ASEAN. Takie dwutorowe podejście jest często odbierane w Azji jak hipokryzja, zwłaszcza że ASEAN stawia za cel znoszenie barier w handlu między państwami Azji Południowo-Wschodniej.
W ostrym kontraście z wystąpieniem Trumpa stało przemówienie Xi Jinpinga. Chiński przywódca znów zaprezentował się w roli obrońcy wolnego handlu, propagatora multilateralnych umów gospodarczych oraz wzrostu zamożności we wszystkich krajach. Głównym wydarzeniem APEC było jednak ogłoszenie kontynuacji rozmów w sprawie TPP bez USA. Pomysł taki pojawił się wraz z przedwyborczymi zapowiedziami Trumpa, że odrzuci układ.
Jak więc należy oceniać podróż Donalda Trumpa do Azji? Prezydent USA sprawdził się w „dyplomacji kupieckiej”. Jednocześnie jego przywiązanie do hasła „America first” nie jest tym, czego oczekują azjatyccy sojusznicy. I poważnie utrudnia działania Departamentu Stanu, a także komplikuje sprawy Departamentowi Obrony. W Białym Domu ścierają się dwie frakcje umownie nazywane „globalistami” i „America firstersami”. Ci pierwsi skupieni wokół sekretarzy Tillersona i Mattisa opowiadają się za zwiększoną obecnością militarną w Azji przy jednoczesnym zachowaniu politycznej i gospodarczej agendy Obamy. Druga grupa, której przedstawicielami są Peter Navarro i Steve Bannon, zgadza się na część wojskową, ale dąży do maksymalizacji zysków gospodarczych, nawet kosztem antagonizacji sojuszników. Ale o tym, jakie rezultaty faktycznie przyniesie azjatycka podróż Trumpa, przekonamy się dopiero za kilka lat.