Wojsko zmusiło Roberta Mugabe do ustąpienia po 37 latach rządów. Teraz do przejęcia władzy w Zimbabwe przymierza się jego najbliższy współpracownik.
Dziennik Gazeta Prawna
Najpierw zawrzało w sali konferencyjnej i na korytarzach pięciogwiazdkowego hotelu Rainbow Towers w Harare: to tam posłowie i senatorowie zebrali się, by głosować nad impeachmentem rządzącego od 37 lat Roberta Mugabe. Nie zdążyli, bo nagle pojawił się minister Helton Bonongwe z kartką papieru w dłoniach. „Moja decyzja jest samodzielna i bierze się z obaw o dobro ludu Zimbabwe i mojego pragnienia, by transfer władzy przebiegł gładko i bez przemocy” – odczytał 21 listopada przesłanie prezydenta. Przez chwilę panowała cisza. A potem rozległy się wiwaty.
Wieść rozchodziła się lotem błyskawicy. Kilka minut później nikt w hotelu już nie pracował. Kolejne kilka minut wystarczyło, żeby ludzie wyszli z domów i sklepów na sąsiednich ulicach. W ciągu godziny stanęło całe Harare, w centrum miasta stały rozentuzjazmowane grupki przechodniów, w slumsach dzielnicy Epworth organizowano spontaniczne pikniki. Do wieczora atmosfera karnawału panowała już we wszystkich dużych miastach Zimbabwe. „Nigdy nie sądziłam, że to się wydarzy tak szybko – mówiła brytyjskiemu dziennikowi „The Guardian” 21-letnia Nancy Thembi, stażystka z Rainbow Towers. – Wszyscy mówią, że zaczęła się nowa era. Historia dzieje się na naszych oczach. Ludzie są wolni”.
Ale pomimo ulicznych tańców i pikników atmosfera w Zimbabwe daleka jest od rewolucyjnego wrzenia, jakie panowało podczas rewolucji islamskiej w Iranie, obalania Saddama Husajna w Iraku czy choćby ostatnich prób odsuwania od władzy Nicolasa Madury w Wenezueli. Mugabe przeszedł długą drogę: od antykolonialnego bojownika o wolność dawnej Rodezji, przez cieszącego się sporym szacunkiem prezydenta Zimbabwe, po autokratę, który zamienił się w dyktatura, by po dekadzie znów nieco złagodnieć.
– Czujemy się słodko-gorzko. Wciąż szanujemy wszystko, co zrobił. Ale powinien odejść już 15 lat temu. Nie byłoby dobrze teraz sądzić go za cokolwiek. Ma 93 lata. Pozwólmy mu odpocząć – tłumaczył Trevor Ryamuzihwa, 30-letni programista. – Był i zawsze będzie moim przywódcą – dowodził z kolei 75-letni Matanga Takamurumbira, weteran antykolonialnych wojen toczonych w Zimbabwe w latach 60. i 70. – To mój ojciec i mój przyjaciel, tylko ta jego żona była problemem – ucinał.
Ale i samemu Mugabe jest chyba nieco lżej: zmieniając status quo, armia wybawiła rodaków Mugabe z graniczącej czasami z klęską humanitarną – a czasami z absurdem – sytuacji.
Dni, kiedy dzieją się dekady
Czara goryczy przepełniła się w poprzednim tygodniu. Zgodnie z tradycyjnym, a coraz rzadszym dziś scenariuszem wojskowego puczu – zaczęło się od telewizji. – Sytuacja w naszym kraju weszła na następny poziom – oświadczyło enigmatycznie dwóch umundurowanych wojskowych, którzy wkroczyli do siedziby państwowej rozgłośni ZBC. Nieoczekiwani goście zaprzeczyli, by doszło do puczu. – Prezydent Mugabe i jego rodzina są bezpieczni i zdrowi. Naszym celem są kryminaliści w jego otoczeniu, którzy dopuszczają się przestępstw powodujących społeczne i gospodarcze szkody i których chcemy pociągnąć do odpowiedzialności – zapowiedział generał major S.B. Moyo, szef sztabu armii Zimbabwe.
Gdy stało się już jasne, że Mugabe zniknął, a w urzędach pojawili się wojskowi, decydenci nabrali wody w usta. „Cóż mogę powiedzieć? Nic nie wiem o żadnym zamachu” – ucinał pytania reporterów „The New York Times” minister informacji w gabinecie prezydenta Simon Khaya-Moyo (niespokrewniony z szefem sztabu). Kanał łączności z Mugabe stanowiła jedynie Pretoria. Biuro prezydenta Republiki Południowej Afryki ujawniło, że Jacob Zuma – przywódca RPA – jest w kontakcie telefonicznym z odsuniętym od władzy liderem Zimbabwe. „Prezydent Mugabe stwierdził, że został zamknięty w domu, powiedział też, że jest w dobrym stanie” – napisali południowoafrykańscy współpracownicy Zumy. Od jakiejkolwiek wiedzy o wydarzeniach w Harare odcięli się też Chińczycy, jedyni sojusznicy Zimbabwe w ostatnich latach.
Przez pierwsze kilkadziesiąt godzin po dokonaniu zamachu stanu ważyły się losy puczystów. Jeszcze we wtorek lider młodzieżówki rządzącej prezydenckiej partii ZANU-PF pomstował na prawdopodobnego lidera zamachowców – szefa sił lądowych Constantino Chiwengę. – Generał i wszyscy wokół niego z sektora bezpieczeństwa, którzy chcieliby się zaangażować w politykę, mogą to zrobić, wchodząc na ring, a nie kryjąc się za swoimi karabinami – dowodził.
Ale kilka dni później było już jednak pozamiatane, lapidarnie rzecz ujmując. Choć Mugabe, w obstawie mundurowych, wygłosił orędzie do narodu, co miało luźno sugerować, że wciąż jest u steru, to pozory nikogo nie zwiodły. Partyjne zaplecze zmieniło ton. ZANU-PF wyrzuciła Mugabe ze swoich szeregów, rozpoczynając procedurę formalnego odsuwania prezydenta od władzy. – Wielu z nas z bólem obserwowało, jak partia i rząd zostają zredukowane do roli majątku osobistego kilku ludzi ze zdradziecką przeszłością i wątpliwym przywiązaniem do ludu Zimbabwe – sekundowali wojskowym politycy rządzącego ugrupowania. – Jest jasne, że kraj zmierza w złą stronę – dorzucali.
Ba, ZANU-PF zobowiązała swoich członków do wzięcia udziału w potężnym, sobotnim marszu wymierzonym we władzę Mugabe. W jednym szeregu stanęli podczas tej demonstracji politycy partii rządzącej, ugrupowań opozycyjnych, wojskowi (którzy niezbyt dyskretnie dojechali na manifestację czołgami), weterani partyzanckich batalii z lat 60. i 70., studenci i przedstawiciele plemion mówiących językiem shona – którzy we wcześniejszych latach wiernie stali u boku prezydenta, wybawiając go kilkakrotnie z politycznych kryzysów. „Są dekady, kiedy nie dzieje się nic. A potem, nagle, są dni, podczas których dzieją się całe dekady. Zimbabwe znalazło się w takim momencie. Zdumiewające sceny dzieją się tu, w Harare” – tweetował Breżniew Malaba, jeden z redaktorów gazety „The Zimbabwe Independent”.
Trafił w punkt. W ciągu tygodnia z niewielkim okładem runął reżim, o który Mugabe walczył przez półtorej dekady i który przetrwał niemal cztery kolejne dziesięciolecia.
Mugabizm w trudzie wyciosany
W Berlinie dogorywała III Rzesza, kiedy 21-letni Mugabe rozpoczynał karierę nauczyciela. Przez kolejne 15 lat utrzymywał się z nauczania w rozmaitych szkołach – zarówno w Rodezji (przyszłym Zimbabwe), jak i krajach okolicznych. Ale tak naprawdę początkujący belfer żył polityką: od lat 50. przez Czarny Ląd przetaczała się fala nastrojów niepodległościowych – rozpoczęta w Ghanie, ogarniała kolejne państwa.
Na początkującego polityka i przyszłego dyktatora natknął się Ryszard Kapuściński. W „Hebanie” wspomina lokal w Dar es Salaam, stolicy Tanzanii, gdzie spotykali się rewolucjoniści z całego kontynentu, by snuć marzenia o wyrzuceniu kolonialnych potęg ze swoich ojczyzn. Tam Mugabe miał wygłaszać płomienne tyrady. Ale chyba nie zrobił on na polskim reporterze dobrego wrażenia. „Postacią numer dwa w partii ZANU (Zimbabwe African National Union) jest Robert Mugabe – pisał u progu lat 60. Kapuściński w zbiorze „Gdyby cała Afryka...”. – Mugabe jest młodym, bardzo inteligentnym i zarozumiałym chłopakiem. Kiedyś powiedział mi, że został zaproszony do Jugosławii, ale nie pojedzie tam, ponieważ postawił warunek, że pojedzie tylko wówczas, jeśli będzie traktowany jak VIP i jeśli Tito przywita go na lotnisku” – charakteryzował przyszłego prezydenta.
Trzeba przyznać, że rozmach w formułowaniu myśli miał towarzyszyć Mugabe przez wszystkie te dekady w partyzantce i u władzy. – Jedyny biały, któremu można ufać, to martwy biały – dowodził przy jakiejś okazji. – Tyle razy już umarłem. Właściwie to przebiłem już Chrystusa, bo on umarł raz – rzucił przy innej. – Tylko Bóg, który mnie mianował, może mnie usunąć – zapewnił kiedy indziej.
Wkrótce po tym, jak skrzyżowały się drogi Kapuścińskiego i Mugabe, ten drugi trafił za kraty. Władze Rodezji skazały w 1964 r. aktywistę ZANU na 21 miesięcy więzienia, które wydłużyły się do 11 lat. W tym czasie, za więziennymi murami, były już nauczyciel przesiadł się na stanowisko lidera partii i rodzącej się antykolonialnej partyzantki, a przy okazji korespondencyjnie zrobił magisterkę z ekonomii, licencjat z administracji i zaliczył dwa lata prawa – na University of London. Biografowie Mugabe niemal do ostatnich chwil wytykali mu, że jest rozmiłowany w brytyjskiej kulturze i splendorze tamtejszej monarchii. Dlatego w przyszłości boleśniejszy od międzynarodowych sankcji miał być dla niego zakaz wjazdu na Wyspy, jakim rząd w Londynie odpowiedział na coraz bardziej zamordystyczną politykę prezydenta.
Gdy w 1975 r. wychodził na wolność, niemal z marszu został liderem partyzantki ZANU. Nie był to jednak komendant w stylu Fidela Castro: Mugabe przez dwa lata przewodził rodezyjskiej guerilli z Mozambiku, gdzie znalazł bezpieczny azyl, przede wszystkim wygłaszając przemowy na antenie rozgłośni adresowanej do rodaków. Udawało mu się kontrolować działania partyzantów w terenie, więc po czterech latach to on usiadł do negocjacji z rządem białych. W wyborach rozpisanych na 1980 r. Mugabe odniósł bezapelacyjne zwycięstwo i został szefem rządu. Zgodnie z regułą „raz zdobytej władzy nie oddamy nigdy”, po siedmiu latach zamienił stołek premiera na stanowisko prezydenta. I pozostał nim do zeszłego tygodnia.
Trudno w to dziś uwierzyć, ale przez dobrych kilka lat Mugabe chronił białych i wysyłał pojednawcze sygnały pod adresem rodaków, Afryki i reszty świata. Bywał mile widzianym gościem zarówno w Londynie, jak i Moskwie czy Waszyngtonie. Kres zimnej wojny zmienił jednak reguły gry: Harare nie mogło już lawirować między mocarstwami ani liczyć na ich pomoc. Okazało się, że gospodarka pogrąża się w coraz większym kryzysie – stąd w pierwszej dekadzie nowego stulecia kampania przeciw niedobitkom białych farmerów w Zimbabwe, odbieranie im farm i przekazywanie ziemi coraz bardziej niezadowolonym weteranom antykolonialnego ruchu oporu. To skutkowało pogłebiającym się niedoborem żywności w kraju nazywanym kiedyś spichlerzem Afryki i oficjalnie dementowanymi epidemiami AIDS i cholery. Równolegle pojawiła się legendarna już dziś, rekordowa hiperinflacja: w listopadzie 2008 r. sięgnęła niemal 80 mld proc. (w ujęciu miesięcznym). A w ciągu całego roku przekroczyła 231 mld proc.
Odpowiedzią na krytykę było odcinanie się kraju od świata i coraz większy zamordyzm. W 2008 r. reżim bezczelnie sfałszował wyniki wyborów, odbierając opozycji zwycięstwo. „Przeszukali moje biuro, zabrali komputery, legitymacje partyjne, ulotki i czerwone kartki z napisem »Mugabe musi odejść«, potem oskarżyli mnie o posiadanie tych rzeczy – opowiadał prawie dekadę temu jeden z prześladowanych Peterowi Godwinowi, pisarzowi i podróżnikowi z Zimbabwe. – Zafundowali mi falangę: bili mnie pałkami w podeszwy stóp, mocno zaciągnęli pętlę na moich jądrach. Użyli też łodzi podwodnej, czyli wsadzili mnie głową w dół do pojemnika z wodą sięgającą mi do ramion. (...) Policjanci zabierali mnie z celi, wieźli na most nad rzeką Hunyani i grozili, że wrzucą do wody, jeśli nie wyjawię miejsca pobytu naszych przywódców, nie powiem, gdzie schowaliśmy broń i kto nas finansuje”. „(...) Grozili, że uprowadzą moją rodzinę. (...) Przez pół roku nie mogłem zmieniać ubrania. To, co miałem na sobie, stało się odrażające. Zmusili mnie do jedzenia własnych brudnych majtek, aż zwymiotowałem. (...) Potem nikt nie chciał mnie zatrudnić, bo byłem znanym działaczem. Nawet przyjaciele, chociaż niektórzy oferowali pomoc, nie chcieli dać mi pracy” – notował relację byłego więźnia pisarz, prorokując, że to „ostatnie dni dyktatora”.
Prezydent przetrwał, podobnie jak jego system władzy, który afrykaniści zaczęli określać „mugabizmem”. „Jego polityka zawsze była raczej antykolonialna niż dekolonizująca. W sensie, że postkolonialna praktyka rządów nie różniła się wielce od tej, jaka cechowała władze kolonialne – podsumowywał Sabelo J. Ndlovu-Gatsheni, redaktor zbioru tekstów „Mugabeism? History, Politics, and Power in Zimbabwe”. – Mugabizm przyjął, że przemoc jest filarem rządów. Rasizm trwał pomimo wcześniejszych deklaracji polityki pojednania. Trybalizm, podtrzymywanie różnic klanowych i plemiennych, stał się normą i przyniósł pogrom ludu Ndebele w latach 1982–1987”. Do tego dorzucał militaryzację instytucji państwowych, co miało się srodze zemścić na Mugabe w ostatnich dniach.
Ndlovu-Gatsheni wymienia jeszcze seksizm jako składnik mugabizmu. I podaje przykład. „Nie ma co walczyć, nawet o dziewczynę – perorował prezydent w jednym z wystąpień. – Ten kraj jest pełen pięknych kobiet. A jak nie potrafisz żadnej zdobyć, przyjdź do Mugabe i poproś o pomoc”.
Cóż, prawdopodobnie jedna z nich zaważyła na losach reżimu bardziej niż jakikolwiek inny czynnik.
Grace kontra Krokodyl
– Czasem patrzysz za siebie, na dziewczyny, na które wydawałeś pieniądze, zamiast wysyłać je mamie, i uświadamiasz sobie, że wiedźmy istnieją – ten bon mot prezydenta mógłby uchodzić za proroctwo.
Robert spotkał o ponad 40 lat młodszą Grace we własnym biurze. Pod koniec lat 80. została ona sekretarką nowego prezydenta. Grace przyjechała do Zimbabwe z RPA i wyszła za mąż za poznanego na miejscu pilota wojskowego. Nowa sekretarka wpadła Mugabe w oko i już wkrótce relacja służbowa przerodziła się w romans. Ich związek został zalegalizowany dopiero w 1996 r., po śmierci pierwszej żony prezydenta. Ślub został zorganizowany z takim rozmachem, że afrykańska prasa pisała o nim jako o „weselu stulecia”. Grace lubi rozmach, co do tego nie ma wątpliwości. W Harare jest ulica jej imienia, pierwsza dama w trzy miesiące zrobiła doktorat z filozofii. Kraj zna ją też jako „Gucci Grace”, co oddaje jej gust i zasobność portfela.
Ale nie oddaje ambicji politycznych. O tym, że niegdysiejsza sekretarka może się szykować do sukcesji po prezydencie, spekulowano od kilku lat, ale dopiero od trzech lat stało się to oczywistością. W 2014 r. Mugabe przeforsował kandydaturę żony na stanowisko szefowej Ligi Kobiet ZANU-PF (tak po mutacjach nazywa się niegdysiejsza ZANU) oraz członkini biura politycznego partii, kosztem jednej ze swoich wieloletnich współpracowniczek. Dodatkowo Grace przyjęła też z rąk wdzięcznych rodaków tytuł „Amai”, matki narodu.
Przez kilka ostatnich lat Grace obrosła kręgiem popleczników: od słynących z rozrzutności synów ze związku z Robertem, przez krewniaków, po G-40. To grupa polityków ZANU-PF, wśród których znajdują się członkowie prezydenckiego gabinetu, w tym ministrowie: finansów – Ignatius M. Chombo, służb publicznych i pracy – Patrick Zhuwao, czy minister ds. samorządów Saviour Kasukuwere. – Kryminaliści i kontrrewolucjoniści – takimi epitetami obdarza się dziś tych polityków.
Najwyraźniej Grace przeszarżowała. Spekuluje się, że na grudniowej konwencji ZANU-PF miała zostać przewodniczącą partii, co ugruntowałoby proces sukcesji władzy po śmierci męża. Pierwszym krokiem przed tym wydarzeniem miała być dymisja wiceprezydenta Emmersona Mnangagwy – 75-letniego towarzysza broni Mugabe, byłego ministra (m.in. sprawiedliwości i obrony), przewodniczącego parlamentu i szefa wywiadu, nazywanego przez ulicę „Krokodylem”, bardziej ze względu na charakter niż aparycję. Relacje między pierwszą damą a wiceprezydentem były napięte już od miesięcy – do tego stopnia, że Mnangagwa oskarżał Grace Mugabe o próbę zamordowania go za pomocą zatrutych lodów pochodzących z jej firmy cukierniczej.
Partyjny establishment miał cichą nadzieję, że to właśnie on obejmie schedę po sędziwym dyktatorze – więc dymisja, do której doszło na początku listopada, była dla wszystkich szokiem i impulsem do puczu. Teraz „Krokodyl” ma wrócić do pałacu prezydenckiego, ale już jako jego lokator. W rzeczywistości zatem za obaleniem Mugabe może stać tandem Mnangagwa–Chiwenga. Nowy prezydent, który ma zostać zaprzysiężony w piątek, był jak do tej pory bardzo powściągliwy w komentowaniu sytuacji. „Moim pragnieniem jest dołączyć do rodaków w nowych czasach – napisał w oświadczeniu. – W tym nowym Zimbabwe ważne będzie, by wszyscy podali sobie dłonie, zmierzając do odbudowy chwały tego narodu. To nie tylko zadanie dla ZANU-PF, ale wszystkich w Zimbabwe”.
Poza krajem nikt nie ma większych złudzeń co do jego rządów. – Dlaczego zwiemy go „Krokodylem”? Bo krokodyl cierpliwie czeka na ofiarę. Myślisz, że cię nie widzi lub nie dostrzega tego, co się wokół dzieje. Jednak zawsze uderza w optymalnym momencie. I nie chybia celu – opowiadał emerytowany wojskowy. – Mnangagwa jest głodny władzy, skorumpowany i jest mistrzem represji – tak opisują go z kolei komentatorzy z Czarnego Lądu. To on miał odpowiadać za prześladowania ludu Ndebele w latach 80. i zapewne za rozprawę z opozycją w 2008 r., podobno zaplanował wysadzenie domu jednego ze swoich oponentów. – Jego brak litości jest nieprzebrany – kwitował południowoafrykański dziennikarz Peter Fabricius.
Karnawał na ulicach Harare może więc błyskawicznie dobiec końca, zwłaszcza że „Krokodyl” będzie musiał sobie teraz oczyścić polityczne przedpole i ugruntować władzę, co zwykle kończy się falą represji przeciw prawdziwym i wyimaginowanym wrogom. I być może nie należy tego mówić – ale mieszkańcy Zimbabwe mogą jeszcze zatęsknić za Mugabe. Ten, przynajmniej ostatnio, zostawił ich w spokoju.