Afera Paradise Papers to tylko jeden z dowodów, że w świecie cyfrowym żadna informacja nie jest chroniona.
Magazyn 17.11 / Dziennik Gazeta Prawna
W trzeciej klasie podstawówki mój kolega Marek opanował sztukę rysowania trzeciorzędowych cech płciowych żeńskich i nie omieszkał się tym pochwalić starannie dobranej grupie znajomych. Wzbudzona w ten sposób ogólna wesołość zaalarmowała nauczycielkę, która na wszelki wypadek od razu wpadła w furię i pognała w jego stronę. Widząc, że zaraz nowy talent stanie się powodem nieprzyjemnej wycieczki do dyrektora szkoły, Marek zwinął dzieło w kulkę i je połknął. Do dyrektora i tak go wysłano, dostał także pałę, ale gdyby w polskiej szkole obowiązywała wówczas zasada sprawiedliwego procesu, jego sprawę umorzono by z braku dowodów. Sekret zjedzony to sekret bezpieczny.
Dzisiaj strategia ochrony informacji wybrana przez kolegę Marka nie na wiele już się zdaje. Gdyby królowa angielska, szef Apple Tim Cook oraz Bono mogli skonsumować dokumenty dowodzące, że korzystali z rajów podatkowych, na pewno by to zrobili (lub raczej zleciliby konsumpcję; samodzielne żucie celulozy jest, jak sądzę, poniżej godności arystokracji). Gdyby Hillary Clinton mogła zawczasu spożyć e-maile, które wysłała z prywatnego serwera jako sekretarz stanu, zakasałaby rękawy i uzbroiła się w widelec – a dzięki tej uczcie byłaby dziś pewnie prezydentem USA. I gdyby zwykły Kowalski, który na rozmowie kwalifikacyjnej powiedział potencjalnemu zwierzchnikowi, że jest abstynentem, mógł zżuć swoją stronę na Facebooku, gdzie ów szef, jak się poniewczasie okazało znajomy znajomego, mógł obejrzeć imponującą kompilację zdjęć Kowalskiego z ostatnich imprez, bez zwłoki rozwarłby paszczę.
Ale nie mogą tego zrobić. Cyfrowa rewolucja rozjechała cichym walcem wiele pojęć istotnych dla relacji międzyludzkich, a jednym z tych, które ucierpiały najbardziej, jest pojęcie sekretu.
Jak się zmienił? Kiedyś był jak wkładanie informacji do metaforycznego sejfu; dziś sejfów już nie ma, a sekrety i niesekrety kłębią się razem w rozległym cyfrowym morzu, po którym żeglują stadami niezliczone łodzie potencjalnych widzów. Kiedyś modliliśmy się, żeby sejfu nie dało się otworzyć; dziś mamy nadzieję, że w ogólnym chaosie nikt naszego sekretu nie dojrzy, a on sam nie zapląta się w jakieś sieci. Co przynosi ta zmiana? Ma wiele skutków, w tym najważniejszy: kryzys tożsamości sekretu to tak naprawdę kryzys naszej tożsamości.
Ale zacznijmy od próby zrozumienia, czym sekret w ogóle jest.
Sekrety sekretu
Sekret ma wiele wspólnego z prywatnością, ale nie jest z nią tożsamy. Moja poranna wycieczka do piekarni sekretem na przykład nie jest, co nie oznacza, że chcę, by moje kroki ku bułkom śledził Google, a nade mną bzyczał wyposażony w kamerę dron – byłoby to bowiem naruszeniem mojej prywatności. Sekret zaś to wrażliwa informacja, w intencji przeznaczona wyłącznie dla wyznaczonego kręgu odbiorców (czasem to tylko jedna osoba, która sama swój sekret chroni) i której wypuszczenie poza ten krąg może mieć faktyczne konsekwencje. Sekret bywa również istotny jako transakcja moralna. Ktoś mi powierza sekret, a więc mi ufa. Powierzony mi sekret mam zobowiązanie chronić; jestem za intymność tej wrażliwej informacji odpowiedzialna. Nie jest to bynajmniej zobowiązanie absolutne – jeśli kolega w sekrecie mówi nam, że podłożył bombę w autobusie szkolnym albo orżnął państwo na kilka miliardów w podatkach, bez zwłoki powinniśmy dzwonić na policję – niemniej jednak sekret wywiera na nas jakąś moralną presję i domaga się dochowania staranności w próbach jego ochrony, proporcjonalnej do wrażliwości sekretu. I jeszcze jedno: prawdziwy sekret daje władzę; ten, kto wie więcej, zawsze będzie górą.
A więc żeby sekret w ogóle się pojawił, potrzebne są następujące warunki: po pierwsze, możliwa musi być komunikacja, czyli stosunek nadawcy i odbiorcy. W komunikacji nadawca przekazuje odbiorcy jakąś wiedzę czy informację, aby tamten, jeśli informacja dotrze doń zgodnie z planem, mógł cieszyć się zdobytą w ten sposób wieścią. Są oczywiście formy komunikacji, w której rozmywają się i nadawca, i odbiorca, i treść – kto mówi, co i do kogo na reklamówce z napisem „La la la Flamenco Yeah”? Ale żeby sekret mógł zajść, i odbiorca, i nadawca, i informacja muszą być w miarę konkretni, a droga, jaką informacja podróżuje, przynajmniej do pewnego stopnia przewidywalna i możliwa do kontroli.
W analogowym świecie na sekret czyhają liczne niebezpieczeństwa – gadulstwo, zdrada, nieuważność; wydać go mogą blond włosy na marynarce, notatka, która wypadła z teczki czy zbyt donośny głos. Ale w ostatecznym rozrachunku istnieje możliwość, że sekret pozostanie sekretem i nie zostanie wydany – bo ludzi wokół siebie można mieć lojalnych i uważnych, a samą fizyczną wiadomość czy tajemny przedmiot można zniszczyć lub, wzorem kolegi Marka, zjeść. A co najważniejsze, sekret może się wydarzyć w zupełnym sekrecie, widziany tylko przez boskie oczy.
A jak to wygląda w świecie cyfrowym?
Sekretne rozmnażanie tłitów
Po pierwsze, nasza kontrola nad drogą informacji jest często niemal niemożliwa. Jest duża szansa, że słyszeliście o Justine Sacco, byłej dyrektorce komunikacji w IAC – jej historia bowiem świetnie ilustruje zmianę losów informacji w dobie mediów społecznościowych. Sacco w 2013 r., wsiadając na pokład samolotu lecącego z Nowego Jorku do RPA, wrzuciła na Twittera ćwierk o następującej treści: „Jadę do Afryki. Mam nadzieję, że nie dostanę AIDS. Żartuję, jestem biała”. Wiadomość ta, mająca wyśmiać skojarzenie rasy i choroby, była w intencji autorki przeznaczona dla niewielkiego grona znajomych śledzących ją na Twitterze. W jej pojęciu adresaci tłitu byli zdefiniowani – potrafiłaby pewnie wymienić ich z imienia i nazwiska. Sacco niczego nieświadoma leciała samolotem do portu przeznaczenia, a jej ćwierk, podany dalej, rozpoczynał w tym czasie zupełnie nowe życie. Zdążył trzy razy obiec kulę ziemską jako najbardziej rasistowski i idiotyczny tłit świata. Sama Sacco stała się (wszystko to podczas lotu do Afryki) światowym „trendem” nr 1. Pracodawca podejmował już pierwsze kroki z zamiarem jej zwolnienia, a miliony ludzi zastanawiały się, pod hashtagiem #CzySaccoJużWylądowała, jak też będzie wyglądać jej twarz, kiedy nowy obiekt powszechnej nienawiści wyjdzie z samolotu i włączy telefon. Twarz owa, możemy założyć, nie wyglądała najlepiej.
Tłit Sacco nie był oczywiście sekretem sensu stricto. Ale ta opowieść pokazuje, jak łatwo w dobie cyfrowej globalizacji utracić wszelką kontrolę nad wysyłaną przez siebie informacją. Nie dość, że grupa faktycznych adresatów wiadomości radykalnie różniła się rozmiarem od grupy zamierzonej, to jeszcze ów proces rozrostu zmienił samą jej treść – im grupa większa i bardziej od nas oddalona, tym szybciej z naszych wypowiedzi wyparowuje zamierzony przez nas niuans czy sarkazm. Tłita nie można było przywołać z powrotem, bo żył już w milionach egzemplarzy jako fragmenty innych ćwierków, zrzuty ekranu czy wieczny gość na serwerze samego Twittera. Nie trzeba dodawać, że nie dało się go również zjeść.
Ale tłit Sacco był jednak w pewnym sensie sekretem. Niektórych posiadanych przez nas informacji – także tych o nas samych, o naszych wypowiedziach i czynach – nie uznajemy za sekretne wyłącznie dlatego, że żyjemy w złudnym poczuciu kontroli nad tym, do kogo mogą dotrzeć. Sądzimy bowiem, że istnieją w społeczeństwie silne normy regulujące przepływ informacji między różnymi grupami: nastolatki nie wszystko opowiadają rodzicom i nie muszą się co do tego explicite umawiać; rodzina i znajomi pewnych rzeczy o nas nie ogłaszają publicznie, bo to rozumie się samo przez się; kto w rzeźni spałuje niepokorną świnię, może liczyć na dyskrecję współpracowników. Anthony Weiner, szczęśliwie żonaty członek amerykańskiego Kongresu, przyłapany na wysyłaniu 15-latce zdjęć swoich genitaliów, na pewno sądził, że podobne normy zapewniają dyskrecję w relacji napalony kongresmen – przypadkowa użytkowniczka Twittera.
Mylił się oczywiście – i w tym przypadku na szczęście. Ale niezależnie od tego, o jakich informacjach mówimy, te normy, regulujące ich przepływ, przestają funkcjonować w świecie internetu; nie można więc na nich polegać. Informacja zawsze może dotrzeć do zupełnie innej grupy odbiorców, którzy przypiszą jej inną treść i użyją jej niezgodnie z naszą intencją. Pewna moja znajoma z USA odkryła kiedyś przypadkiem, że zdjęcie jej i świeżo męża zostało skopiowane z tymczasowej strony utworzonej na potrzeby ślubu i żyło nowym życiem na pewnym niepokojącym blogu, gdzie autorzy opisywali, jakie to straszne rzeczy można zrobić z niewinnymi rzeczami – na przykład z małym kotkiem albo słodką amerykańską parą nowożeńców. To był moment, w którym odkryła, że jej zdjęcie w istocie było rodzajem sekretu, bo istnieje cała rzesza osób, które nie powinny pod żadnym pozorem móc się z nim zapoznać. Wraz z powiększaniem się potencjalnej publiki liczba sekretów się zwiększa – bo im bardziej nieprzewidziane są konsekwencje udostępnienia danej informacji, tym bardziej staje się ona potencjalnie wrażliwa. To samo prawo rządzi informacją polityczną czy gospodarczą – niekiedy jej wypłynięcie w gronie wspólnoty bywa nieszkodliwe, ale wśród 3,5 bln użytkowników internetu może znaleźć się ktoś, kto użyje jej do niecnych celów.
Wydaje się jednak, że przypadki Sacco, Weinera czy mojej znajomej, chociaż pokazują, że ruchem informacji w internecie zarządza pijany Bachus, są jednak do uniknięcia – zdjęcia można nie umieszczać na stronie albo nie wysyłać go do nieznajomej. Ale nawet kiedy człowiek się zorientuje, że posty na Twitterze potrafią się rozmnażać jak króliki z rządowej kampanii promującej dzietność i rozbiec się w najdalsze krańce kuli ziemskiej, to nowa ostrożność w dzieleniu się myślami niekoniecznie nas uchroni przed upublicznieniem naszych sekretów. Prywatność może nie jest tym samym, co sekret – ale jest w stosunku doń jak fosa do fortecy, którą otacza – gdy ją osuszymy, przejęcie twierdzy jest jedynie kwestią czasu.
Jak ukraść sekret bez otwierania sejfu
Nabierz pełną balię zwykłych obserwacji, a może wyciśniesz z niej kroplę esencji sekretu. Powiedzmy, że znam tajemny składnik, który dodany do czekoladowego ciasta czyni z niego ucztę bogów. Powiedzmy też, że sąsiad z przeciwka postanawia wykraść moją tajemnicę. Mógłby, niczym haker, włamać się do mojego domu, by przejąć mój wałek albo szpatułkę do ciasta i wysłać je do analizy. Ale przecież nie musi sięgać po tak drastyczne środki. Może obserwować, o jakich porach chodzę do sklepu, a potem robić zakupy w tym samym czasie. Może stawać za mną w kolejce i spisywać produkty, jakie mam w koszu. Może zawartości kosza z różnych dni korelować w czasie z moim pieczeniem ciasta. Innymi słowy może wybrać drogę żmudniejszą i po prostu obserwować to, co i tak z założenia wystawiam na widok publiczny – jest duża szansa, że w ten sposób pewnego dnia rozgryzie moją tajemnicę.
Informacje nie istnieją w próżni; łączą się z innymi informacjami, a sieć posiadanych przez nas informacji wpływa na nasze zachowanie – dlatego wystarczająco długa obserwacja może wyciągnąć na światło dzienne nawet najgłębiej skrywane sekrety. W analogowym świecie taka obserwacja jest jednak ryzykowna – łażący za mną sąsiad może zostać zauważony i poproszony o podróż na drzewo. Zawodowi zbieracze danych zaś, tacy jak Google czy Facebook, bezkarnie łażą za mną dzień i noc, śledząc moją drogę do domu dzięki Google Maps, analizując moje e-maile i kontakty w należącej do Google’a przeglądarce Chrome i na Facebooku, zbierając informacje o moich interakcjach, czatach, zakupach online i historii wyszukiwań.
Wielu ludzi jest ostatnio przerażonych tym, że Facebook rekomenduje im zaznajomienie się z osobami, z którymi nie mają nic wspólnego oprócz tego, że zdarzyła im się krótka, „analogowa” interakcja. Czy Facebook nas podsłuchuje? — pytają zdenerwowani użytkownicy. Niektórzy z nich przysięgają, że po rozmowie telefonicznej o dziurze w dachu kolegi portal pokazał im reklamy okolicznych dekarzy; napomknienie o teście ciążowym podobno skutkuje reklamą maści na rozstępy. Facebook zaprzecza i zdaje się, że mówi prawdę, ale to tylko świadczy o jeszcze doskonalszych sposobach śledzenia nas (być może kolega, społecznościowy znajomy, sam googlował dekarzy, Facebook zarejestrował ten fakt za pomocą „ciasteczek” na stronie, a my oberwaliśmy dachówką jako mieszkający nieopodal bliski kontakt, którego dach mógł oberwać tym samym gradem). Kto widział swój profil reklamowy na Facebooku, może zrobić wielkie „och”, bo tego wszystkiego niekiedy nie wiedzą o nas nawet bliscy znajomi – wszak oni tylko są świadomi, że robimy czasem zakupy, ale nie zapamiętują każdego naszego wydatku i nie próbują utworzyć z nich wzorca, posiłkując się przy tym aktywnością milionów innych użytkowników z podobnej demografii. Reklamodawca wie, ile masz dzieci, jakie masz poglądy polityczne, do jakich chadzasz knajp. Dodaj do tego dane wyśledzone na należących do Facebooka Instagramie czy WhatsAppie, a okaże się, że o wiele mniej wiedziano by o tobie, gdybyś się odłączył od sieci i chodził po ulicy nagi, trzymając nad głową rentgena klatki piersiowej i wyniki analizy moczu.
Czy to jest do uniknięcia, tak jak do uniknięcia jest dzielenie się zdjęciem online? Niby tak, a jednak nie. Pomyślcie: czy zeszlibyśmy z Facebooka, gdyby okazało się, że tzw. Zuck jednak nas podsłuchuje? W końcu siedzimy na FB, wiedząc już, że nas śledzi. Jesteśmy bez ustanku poddawani inwigilacji, ale to „inwigilacja transparentna”, czyli taka, o której jesteśmy teoretycznie poinformowani, którą akceptujemy jako nieunikniony fakt albo zwyczajnie o niej nie pamiętamy; która może się nam i nie podoba, ale koszty zapobieżenia jej wymagają od nas wyrzeczeń, jakich nie jesteśmy gotowi ponieść. Internetowi giganci są więc jak milion obserwujących nas sąsiadów, połączonych jednym mózgiem, którzy nie tylko znają odpowiedź na pytanie o tajny składnik ciasta, ale wiedzą też o twojej łuszczycy, skłonności do zgagi, miłości do Balzaca i całowaniu plakatu z Justinem Bieberem – a przecież nawet ci się nigdy nie przedstawili.
To nie jest do uniknięcia, bo prawo skali uczyniło z inwigilujących nas prywatnych firm władców de facto publicznej infrastruktury. Karmienie danymi internetowego Behemota jest dziś warunkiem sine qua non uczestniczenia w życiu społecznym, publicznym i ekonomicznym. Za możliwość użytkowania dróg płacimy podatki w walucie, a za istnienia społeczne musimy wrzucać podatek w postaci danych w paszczę internetowych monstrów.
Kto sądzi, że w erze postprywatności może utrzymać sekret, ten jest jak dinozaury ze „Scen z życia smoków”, które bawiąc się w chowanego, zakrywały łeb kamieniem i sądziły, że ich nie widać.
Sekret a sztuka budowania murów
Sekrety, których nie da się wydedukować z morza obserwacji, bo nie są dostępne inwigilującym monopolistom, też nie są bezpieczne.
Każda komunikacja ma oczywiście wbudowane ryzyko „ucieczki” wiadomości; analogowy sekret można przecież odkryć. Gdyby nasza nauczycielka była bardziej rącza, na pewno zdołałaby pochwycić inkryminującą kartkę, zanim kolega Marek ją połknął; gdyby Hillary Clinton nie pisała e-maili, ale listy, mógłby je przejąć listonosz republikanin. Gdy walka toczy się o rzeczywisty, posiadający granice byt (dokumenty w archiwum, ukradzione diamenty, raz zaistniałe fale głosowe), strategie ochrony są w miarę jasne.
Inaczej jest w przypadku sekretów cyfrowych. Ich bezpieczeństwo zależy od masy trudnych do skontrolowania czynników, takich jak jakość chroniącego je kodu, wysiłek włożony przez hakerów czy determinacja sygnalistów, którzy nie muszą wynosić ton akt pod nosem strażnika, ale mogą skopiować dokumenty Agencji Bezpieczeństwa Narodowego i wysłać je do gazet. Co ciekawe, Edward Snowden, który dokonał tego właśnie czynu, złamał zobowiązanie i ujawnił sekret. Co było tym sekretem? Na przykład to, że NSA szpiegowała ponad 100 światowych przywódców, na przykład program Prism, który zobowiązywał firmy typu Google do udostępniania NSA wszelkich danych z ich serwerów; na przykład program Tempora, w ramach którego Wielka Brytania i USA współpracowały w pozyskiwaniu szalonych ilości danych z globalnego internetu – a więc sposoby, na jakie amerykański rząd w sekrecie wydzierał sekrety innym.
Inni słynni sygnaliści, tacy jak Chelsea Manning, przekazywali skradzione sekrety WikiLeaks, organizacji, która deklaruje przywiązanie do wartości, jaką jest otwartość i przejrzystość – a której działania są mniej przejrzyste niż woda w Wiśle i której lider jest tajemniczym paranoikiem.
Cyfrowy sekret to sekret odkryty. Próba utrzymania go przypomina próbę ogrodzenia siatką fali – nie udaje się to nawet najbogatszym i tym z największą władzą. A że teraz można z łatwością ucyfrowić także sekret analogowy – lewą transakcję da się nagrać na miejskiej kamerze CCTV, twój sygnał wi-fi może zostać użyty do wykrycia twoich ruchów po mieście, a nawet po mieszkaniu – prawie każdy sekret to potencjalnie sekret, który wyszedł na jaw.
Co nas może chronić? Tylko tsunami ujawnianych sekretów – jest nadzieja, że gdy wszystko zostaje wyciągnięte na wierzch, potencjalnym sępom informacyjnym opadają skrzydła i zaczynają grać w „Candy Crush”.
Nieskrytość
Zatem wraz z rozrostem zastępów potencjalnych widzów zapotrzebowanie na sekret się zwiększa; nawet niesekrety odkrywają, w obliczu nieskończonej publiki, że są lub chciałyby być sekretami – a tymczasem globalizacja obiegu informacyjnego sekret uniemożliwia, poddając nas monopolistycznym inwigilacjom na masową skalę i nieprzewidywalną czyniąc trajektorię wszelkiej informacji.
Ten proces sprawił, że odwieczna gra między tajnością a jawnością, prywatnym a publicznym, sekretem a zdradą, która zawsze organizowała świat polityczny i społeczny, nagle zmieniła się w bezprecedensowy sposób. Ivan Krastev pisał w swoim eseju „The Transparency Delusion”, że upadek sekretu początkowo wydaje się mieć pozytywne konsekwencje, choćby polityczne – prezydenci mogą mniej ukryć; instytucje muszą się bać karcącego oka publiczności. Zdarcie kurtyny z sekretu daje moc obywatelom. Ale olejem, dzięki któremu kręcą się tryby demokracji, jest zaufanie tak do instytucji, jak i do reprezentantów; gdy pragniemy nieograniczonej nad nimi kontroli, zaufanie przestaje mieć sens. Dzięki założeniu, że sekretność jest złem, straciliśmy to demokratyczne zaufanie – a przy tym wyrzuciliśmy w błoto także zaufanie w relacjach osobistych i rodzinnych; w końcu możliwości inwigilacji własnych dzieci i partnerów mamy dziś tak duże, że ufać to wysiłek nieuzasadniony i niepotrzebny. Fundamenty naszej tożsamości politycznej i osobistej drżą w posadach, bo nie mogąc nic przed sobą ukryć, spędzamy czas nerwowo sprawdzając innych, a ponieważ sami boimy się rozszyfrowania, próbujemy wciąż „ogrodzić falę” naszych własnych sekretów. Krastev twierdzi też, że szaleńcza ilość publikowanej informacji, zamiast uzdrawiać debatę publiczną, zamydla oczy poszukiwaczom prawdy. Gdy widać morze sekretów, nie widać większości z nich; a podejrzliwość zrodzona z iluzji przezroczystości i tak szuka w tym odmęcie niewidzialnych prądów i węszy za jeszcze tajniejszym spiskiem.
Ale ofiarą świata nieograniczenie dostępnej informacji jest coś jeszcze, a mianowicie nasz najważniejszy instynkt. Arystoteles pisał, że „Każdy człowiek z natury swej chce wiedzieć” – to dlatego sekret zawsze stanowi dla nas tak łakomy kąsek. Ale życie w nieskończonej informacyjnej magmie, gdzie znane miesza się z nieznanym, a sekret jest sekretem tylko nominalnie, wypacza nasz naturalny sposób zwracania się ku wiedzy, najlepiej opisany w platońskiej metaforze jaskini. Człowiek bowiem, by najlepiej ten instynkt wykorzystać, musi wiedzę zdobywać mniej lub bardziej linearnie, pnąc się ku niej w trudzie tak, by cel tej podróży (widok słońca) sprawił mu właściwą kognitywną satysfakcję. Greckie słowo „aletheia” oznacza prawdę, ale pojętą jako „nieskrytość” – żeby coś dla nas prawdą się stało, musi najpierw przebywać za zasłoną. My dzisiaj nie żyjemy w ciemnej jaskini, z której chcemy piąć się ku skrytemu przed nami światłu prawdy, ale w słomianym szałasie półjasnym od rozproszonego światła, które wpada doń z tysiąca różnych źródeł. Żeby odnaleźć sekret, nie musimy się piąć w górę po ostrych głazach, ale chaotycznie łapać promienie. Wiedza jest wszędzie, drogi do niej nie ma nigdzie.
Dlatego zróbmy sobie sekret, jak za dawnych lat. Napiszmy na kartce swoją największą tajemnicę i pokażmy ukochanej osobie. A potem zniszczmy kartkę, może nawet, jak kolega Marek, zjedzmy. Na drugi dzień Facebook oczywiście zarekomenduje nam kwas solny do rozpuszczania zwłok i odplamiacz na ślady krwi – ale my będziemy udawać, że nieszkodliwy Mark Zuckerberg zrobił to wyłącznie przypadkiem. W końcu jeśli nie ma sekretu, musi być chociaż wiara w sekret.