Zanim porozmawiamy o uniwersalnym dochodzie podstawowym, skorzystaj, czytelniku, z wyobraźni umeblowanej nam przez Hollywood i imaginuj sobie, że jesteś prezydentem USA. Jest trzecia nad ranem. Ty w centrum dowodzenia, otoczony generałami, oficerami i agentami CIA.
Magazyn 27.10. / DGP
Na jednym z ekranów widać przekaz z kamery drona, z którego zaraz ma wypaść spora bomba i uderzyć w militarną bazę śmiertelnego wroga Demokracji i Wolności. Już masz wydać rozkaz „ognia!”, kiedy podchodzi do ciebie jakaś agentka. „Panie prezydencie – mówi. – W wybuchu mogą zginąć cywile z pobliskiego gospodarstwa”.
Co robić? Zabijanie cywilów jest oczywiście niemoralne, ale bezpieczeństwo twych obywateli domaga się szybkich działań wojennych. Z pomocą może ci przyjść Tomasz z Akwinu, który jako pierwszy sformułował tak zwaną „zasadę podwójnego skutku”. Zasada ta słusznie zakłada, że wszystkie działania mają przeróżne konsekwencje – czasem dobre, czasem złe. Pytanie, które z nich są przez ciebie zamierzone. Jeśli twoją intencją jest likwidacja bazy, a nie zabicie cywilów, to za ten drugi skutek, jakkolwiek nieprzyjemny, przed Najwyższym już nie odpowiadasz. A więc „ognia!”.
Zostawmy teraz centrum dowodzenia, wkrótce tu wrócimy.
Typowe za i typowe przeciw
W dyskusji o dochodzie gwarantowanym pozycje są jasne: jedni są bardzo przeciw, drudzy bardzo za. Przeciw najczęściej są konserwatyści, neoliberałowie lub libertarianie. Zwykle wierzą w kapitalistyczny mit predystynacyjny: że rynek rozdaje ludziom sprawiedliwe nagrody, wedle ich wkładu pracy, siły motywacji i sprytu. A więc dochód gwarantowany jest niesprawiedliwy, bo obsypuje nagrodami tak zasłużonych, jak i uzurpatorów; tych, którzy harują, i tych, którzy wylegują się przed telewizorem. Jak można dawać ludziom pieniądze za nic? Poza sprawiedliwością argumentem przeciw jest też ten „z charakteru” – jakiego typu osobowość kształtujemy w obywatelach, dając im wszystko, czego potrzebują, nie oczekując żadnego wysiłku z ich strony? Toż to, mówią przeciwnicy, moralna degrengolada i schlebianie roszczeniowości; hodowanie nieudaczników i ofiar. Trzecim argumentem jest ten ekonomiczny: czy państwo w ogóle może pozwolić sobie na rzucanie banknotami w tłum? Jak to mówiła Margaret Thatcher, socjalizm działa świetnie, dopóki nie skończą się nam pieniądze innych.
Obrońcy dochodu gwarantowanego zaś zwykle są proweniencji lewicowej. Efektywnie wykazują, że mitologia sprawiedliwego kapitalizmu to bzdura; bieda jest dziedziczna, a nikt, nawet najpracowitszy człowiek świata nie wydostanie się z bagna ekonomicznego wykluczenia, podciągając się za własne uszy. Podstawową zasadą sprawiedliwości społecznej jest wyrównanie szans ludzi i takie jest właśnie zadanie państwa: stworzyć wszystkim obywatelom szanse na dobre, satysfakcjonujące życie, zaspokajając ich podstawowe potrzeby – na przykład za pomocą dochodu gwarantowanego. Co do wpływu na charakter też mają odmienne zdanie. Czy praca naprawdę dodaje siły wewnętrznej i godności, jeśli jest nią na przykład sprzątanie ulic czy wegetacja na kasie? W przypadku tych pracowników charakter będzie miał szansę rozkwitnąć dopiero wtedy, gdy odpadnie im stres przetrwania i dostaną pieniądze na konto bez upokarzających rytuałów. Pensja zrobi ich lepszymi niż praca. Niektórzy wręcz snują marksowskie wizje możliwości uwolnienia się od kapitalistycznej alienacji – jeśli mam zapewniony byt, mogę poświęcić się sztuce, składaniu origami, pomocy w schronisku dla psów, mogę też założyć biznes, o jakim zawsze marzyłem, puścić wodze zapewnionej przez państwo ekonomicznej wolności. A jeśli chodzi o samą ekonomię, to jej szeroko zapowiadana śmierć przez „rozdawnictwo” jest, jak dowodzą najnowsze badania, mocno przesadzoną diagnozą.
Lewicowa wrażliwość nie jest zresztą jedynym adwokatem dochodu gwarantowanego; są za nim bowiem również różnego rodzaju „realiści”, którzy zamiast wizji moralnej jako argumentu używają nieuchronnie nadchodzącej automatyzacji większości prac. Zamiast martwić się, co zrobić z tymi, którzy nie będą mieli jak zarabiać, po prostu pozwólmy im zarobić bez pracy – bo taka jest przyszłość stosunków ekonomicznych.
Kto wygrywa? W opisanym sporze bez dwóch zdań zwolennicy uniwersalnego dochodu. Neoliberalny paradygmat ekonomiczny w coraz szerszych kręgach wzbudza już tylko nieufność. Nikt nie wierzy w to, że niewidzialna ręka rynku ureguluje nam świat, bo jak dotąd spisywała się wyjątkowo słabo – a ile można jej dawać szans? W mediach i na uniwersytetach króluje socjologiczne podejście do sukcesu, które widzi przede wszystkim jego uwarunkowania wewnętrzne, takie jak urodzenie, klasa, kapitał kulturowy – tylko naiwni wierzą w „self-made mana”. Na świecie rozpoczynają się lokalne eksperymenty, mające ocenić ekonomiczne i psychologiczne koszty uniwersalnej wypłaty, które całkiem nieźle rokują. Argumenty przeciw topnieją jak wczesnojesienne płatki śniegu. Dajcie nam dochód uniwersalny!
Ale czy na pewno? Nie do końca. Ta tocząca się debata nie wyczerpuje istotnych „za” i „przeciw”. Wydaje się, że dochód podstawowy – prawdziwy dochód podstawowy, taki, który by faktycznie zaspokajał życiowe potrzeby jego biorców – niesie ze sobą dość duże niebezpieczeństwa. Takie, które właśnie lewicę powinny przestraszyć najbardziej, a których żaden eksperyment na skalę miasta czy regionu nie zdoła dobrze pokazać, przynajmniej nie na krótszą metę. A chodzi o to, że taka zmiana ekonomicznych założeń państwa zapewne pociągnie za sobą większy dobrobyt jego mieszkańców, ale za to bardzo poważnie zachwieje delikatnym stosunkiem między rządem a pobierającym dochód obywatelem.
Demokracja pracą stoi
Warto pamiętać, że demokracje nie pozostają demokracjami ze względu na niezmienne prawo natury, ale ze względu na to, że w czasie ich trwania między władzą a „ludem” utrzymuje się równowaga. Demokratyczny rząd, jak każdy organizm, żywy czy teoretyczny, dąży do tego, by zakres swojej mocy systematycznie zwiększać – taka jest natura wszechrzeczy. Ale w większości sytuacji (wyłączając sytuację skrajnej militaryzacji polityki) władza nie może się posunąć zbyt daleko, bo, po pierwsze, obywatele już na nią nie zagłosują, a po drugie, jeśli przewidziawszy ten problem, władza przezornie rozciągnie swoją kadencję na sto trzydzieści lat, obywatele i tak będą wciąż mieli dostęp do całkiem znaczących środków nacisku na władzę i będą mogli ją do pewnych rzeczy zmusić, a nawet całkiem obalić.
A co jest naszym głównym źródłem siły politycznej? Ano praca, a konkretnie odmowa pracy. Nasza praca buduje porządek społeczny, utrzymuje w ruchu procesy, które prowadzą do ogólnej prosperity, zapewnia ogólny ład, uspokaja nastroje, uspójnia instytucję państwa. Dlatego strajki są skuteczniejszym sposobem wywierania nacisku niż głosowanie. Gdy strajkują kolejarze, państwo jest pozbawione jednego z kluczowych środków transportu; podobnie paraliżujący efekt mają strajki pilotów, lekarzy czy śmieciarzy. To nie jest moc, która płynie wyłącznie z pracy w sektorze publicznym; większość demokratycznych państw ceduje rozwiązywanie niektórych problemów na prywatne przedsięwzięcia i w konsekwencji strajki w sektorze prywatnym też wywierają na państwo duży nacisk – wystarczy przypomnieć niedawny strajk taksówkarzy.
Z głosowaniem władza mogłaby sobie jakoś poradzić, ale bez pracy nie będzie miała czym władać; to nasza praca czyni nas naprawdę dla niej niezbędnymi. Nawet najmniejsza rola pracownicza dodaje nam kilka maleńkich punktów na skali politycznej sprawczości, co może nie robi na nas wrażenia, jeśli to akurat my sprzątamy w trudzie ulicę zamiast pobierać uniwersalny dochód, ale globalnie rzecz biorąc, ma to pewne znaczenie dla układu sił w państwie. A gdy coraz więcej ludzi nie pracuje – bo taki jest nieuchronny rezultat zarówno tak spodziewanej automatyzacji, jak i wygody uniwersalnego dochodu – zwiększa się grupa obywateli, których władza ma ogromną ochotę ignorować. Bo co mogą jej zrobić ci, którzy żyją z państwowej pensji? Przestać pracować? Nie. Przestać płacić podatki? Ale jakie podatki?
Nawet emeryci i renciści, grupy pozornie korzystające już dziś z analogicznego przywileju, mają większą polityczną siłę niż biorcy uniwersalnego dochodu – są bowiem potencjalnością i przyszłością każdego pracującego, a więc ich losy nie są obojętne obecnym pracownikom, których państwo potrzebuje.
Pisząc to, natrafiłam na świetny tekst Shaia Shapira, izraelskiego blogera i publicysty, który wychodząc z podobnego założenia („Nie dostajemy praw dlatego, że na nie zasługujemy, albo nawet dlatego, że o nie walczymy – mamy prawa, bo władza nas potrzebuje”), sugeruje, że sukcesy Arabskiej Wiosny były nikłe bynajmniej nie dlatego, że rewolucjonistom brakło zapału. Wiosna zmieniła się w jesień ponieważ niektóre protesty były wymierzone w rządy krajów, które opierały swoją ekonomię przede wszystkim na zasobach naturalnych, a nie na przemyśle czy usługach, więc w gruncie rzeczy nie potrzebowały zbuntowanych obywateli do niczego, może poza międzynarodowym PR-em. Podobne rewolucje w krajach zindustrializowanych, gdzie każdy obywatel choćby potencjalnie dokłada się do ogólnej prosperity, mają w zwyczaju przynosić o wiele większe sukcesy. Być może, pisze Shapira, każda rewolucja ludzi niepracujących w sytuacji, gdy ci pobierają dochód gwarantowany, podzieli los Arabskiej Wiosny – jak uczy historia, władza obywatela nie bije tylko wtedy, gdy jest jej do czegoś potrzebny.
To oczywiście rozważania, które mogą mieć sens wyłącznie na dłuższą metę – na Zachodzie, nawet gdy demos straci wpływ na władzę, ta długo jeszcze nie będzie go biła, choćby z powodu kulturowej inercji. Ale potencjalny problem systemowy w tak projektowanej rzeczywistości ekonomicznej jest realny i wymaga pewnej refleksji.
Shapira zauważa jeszcze jedną możliwą trudność problem politycznej władzy związaną z uniwersalnym dochodem, a mianowicie nieuchronne załamanie się spójności demokratycznego społeczeństwa. Jeśli wyobrazimy sobie świat, w którym pracuje mniejszość, a większość pobiera dochód, owa mniejszość najprawdopodobniej będzie w końcu próbowała odebrać większości prawa polityczne. Dlaczego? Bo będzie to dla niej jedyne racjonalne wyjście. Niepracujący bowiem nie tylko nie będą pracować, ale również jako większość – siłą demokracji – będą ustalać reguły dla tych, którzy pracują i na swoich barkach niosą wypłacany większości dochód. Co ich, niepracującą większość, powstrzyma przed głosowaniem za ciągłym zwiększaniem wysokości owego dochodu? I jak wielkie wzburzenie wywoła taka struktura siły demokratycznej w pracujących? „Musielibyśmy być fantastami i utopistami, by wyobrażać sobie dobre stosunki polityczne między tymi grupami, przynajmniej na dłuższą metę”, pisze Shapira i dodaje, że nawet zwiększony dostęp do zasobów nie może uspokoić w takiej sytuacji pracującej mniejszości, która wie, że niepracująca większość ustala prawa i może ich nadwyżki dóbr w każdej chwili pozbawić – uspokoić ich może tylko uprzywilejowany polityczny status, którego będą się domagać. A że władza będzie ich potrzebować bardziej niż tych drugich, prawdopodobnie chętnie przystanie na taką propozycję.
Tym łatwiej zresztą da się odebrać prawa polityczne niepracującym, im mniej będą „fajni” – a przecież możliwe, że wcale nie będą tak fajni, jakby na to wskazywały owe marksowskie w duchu, optymistyczne co do ludzkiej natury przewidywania. W końcu jednego uniwersalny dochód może pchnąć w ramiona origami, fizyki kwantowej lub założenia ciastkarni „Wisienka”, a drugiemu pozwoli znaleźć czas na publiczne palenie opon w obronie Trygława, siedzenie w piwnicy przed komputerem czy palenie kukieł ludzi chorych na AIDS. Aby gwarantowany dochód uczynił z nami to pierwsze raczej niż to drugie, musimy się dorobić obywatelskiej kultury, pielęgnować relacje rodzinne i przyjacielskie; zatrzymać proces, który miejsce pracy czyni dziś często całością naszego życia społecznego, a internet jedyną przestrzenią rozrywki.
Te polityczne efekty rzadko pojawiają się w publicznej debacie o dochodzie gwarantowanym, która koncentruje się prawie wyłącznie na konstrukcji budżetu państwa i kwestiach moralnych. Nie zobaczymy ich też w trakcie regionalnych eksperymentów z uniwersalnym dochodem. Mogą się pojawić dopiero po (bardzo) długim czasie funkcjonowania na poziomie państwowym, w sytuacji, gdy dochód faktycznie zaspokajałby potrzeby życiowe obywateli, a liczba pobierających go, niepracujących osób naprawdę znacząco się powiększy (a na to właśnie wskazują przewidywania dotyczące automatyzacji i dynamika motywacyjna).
Niedopuszczalne straty
Wróćmy teraz do centrum dowodzenia. Zgodnie z zasadą podwójnego skutku nikt nas nie może winić za jednego czy dwóch cywilów, którzy zginęli w sposób przez nas „niezamierzony”. Ale ta zasada ma pewne ograniczenia – im większe są te niezamierzone konsekwencje, tym niezręczniej jest ją stosować. Co, jeśli nasza pani oficer powie: „Panie prezydencie, bomba może zmieść pobliską wieś”? Albo „Panie prezydencie, bomba obudzi wulkan i lawa odgrodzi dostęp do wody dla całego kraju”? „Panie prezydencie, bomba spowoduje planetarną klęskę ekologiczną”? Gdy ten drugi skutek jest wystarczająco poważny, nasze intencje przestają go usprawiedliwiać; stajemy się bezpośrednimi autorami zła.
Boję się, że pradawną chorobą lewicy jest zwykle tak głębokie ideologiczne przywiązanie do „pierwszego” skutku, że w imię sprawiedliwości potrafi wywołać w sobie całkowitą ślepotę na niezamierzone straty; pewną fizyczną wręcz niemożność dojrzenia skutków „drugich”. Dochód gwarantowany, jeśli analizować go w sposób bezczasowy, bez tła skomplikowanych politycznych procesów, wydaje się jedyną prawdziwie moralną opcją – ale opcją, która po wprowadzeniu w polityczne realia może mieć doniosłe, choć nie bezpośrednio zamierzone skutki. W dłuższej perspektywie może – i to jest realne ryzyko – doprowadzić do jeszcze większej marginalizacji politycznej już dziś „przegranych” grup na niespotykaną dotąd skalę i tym samym zachwiania delikatnej homeostazy demokracji.
Dlatego musimy rozpocząć rozmowę na temat potencjalnych politycznych skutków wprowadzenia dochodu gwarantowanego, szczególnie gdy w perspektywie mamy drastyczne zwiększanie się niepracujących grup. Musimy zrozumieć, że większość naszych ekonomicznych rozważań jest oparta na optymistycznej przesłance, że władza sama z siebie będzie zawsze przywiązana do obywatelskich praw. Musimy szczerze ocenić ryzyko i odnaleźć nowe, doskonalsze wcielenia checks and balances, które pozwolą na stabilne trwanie wstrząśniętego nowymi stosunkami pracy systemu. Zanim damy sygnał do działania, musimy poważnie się zastanowić i dobrze ocenić ryzyka. Mamy wiele świetnych powodów do wprowadzenia uniwersalnego dochodu podstawowego, postarajmy się zabić w procesie jak najmniej cywilów, zwłaszcza że w tym konkretnym przypadku w pierwszej kolejności polegną ci, którym najbardziej chcieliśmy pomóc.