Przywódca państwa może stracić trzeźwość osądu na wiele sposobów, a najbliższe otoczenie zwykle robi wiele, by mu to ułatwić. Jednak zawsze następuje to na jego własne życzenie.
DGP
Na polskim politycznym morzu znów dwie łajby ruszyły w przeciwnych kierunkach. Po dwóch latach bycia w opozycji zaczęło docierać do świadomości kierownictwa Platformy Obywatelskiej, że obraz Polski, w jaki szczerze wierzono, nijak nie pasuje do kraju nad Wisłą. Doszło nawet do tego, że posłanka Joanna Mucha postanowiła stworzyć dla swej partii program polityczny przystający do rzeczywistości, co po tak długim okresie prób zaprzeczania realiom wręcz imponuje swą rewolucyjnością. Przynajmniej mediom obozu liberalnego.
Z kolei obóz władzy płynie w stronę przeciwną. Coraz dalej od rzeczywistości. Za jeden z pierwszych zwiastunów tego procesu uznać można znikanie z rządowych mediów osób nazbyt krytycznych wobec tego, jak dobra zmiana ewoluuje. Ostatnio padło na Łukasza Warzechę, któremu nałogowe krytykanctwo odebrało przepustkę do programu „W tyle wizji”, a może nawet w ogóle występy w TVP. Tymczasem świetna koniunktura gospodarcza oraz wyniki sondaży sprawiają, że proces odklejania się rządzących od realiów może zacząć przyśpieszać. Nie sposób jeszcze prognozować, jak to w szczegółach będzie wyglądało, bo władza potrafi odpływać od rzeczywistości na przeróżne sposoby.

Ślepa wiara w słuszność

Współzałożyciel Socjalistycznej Partii Chile Salvador Allende o urząd prezydenta ubiegał się czterokrotnie. Wreszcie w 1970 r. zdobył 36,6 proc. głosów wyborców, o zaledwie 1,3 proc. więcej niż konkurent z Partii Narodowej Jorge Alessandri Rodriguez. Jednak nie uzyskał większości bezwzględnej, a wedle chilijskiej ordynacji w takim wypadku prezydenta wskazywał parlament. Allende zwyciężył konkurenta na forum Zgromadzenia Narodowego, bo udało mu się przeciągnąć na stronę lewicy centroprawicową Partię Chrześcijańsko-Demokratyczną. W zamian solennie obiecał zachowanie wolności słowa, zgromadzeń oraz zrzeszania się. Tak warunkowe zwycięstwo trudno odczytywać jako danie przez społeczeństwo mandatu na radykalne zreformowanie kraju. Jednak Allende był szczerym ideowcem, ślepo wierzącym w wymyśloną przez siebie „chilijską drogę do socjalizmu”.
Paradoksalnie, w upartym dążeniu do celu umacniały go krajowe media. Większość udziałów w rynku radiowym miały rozgłośnie należące do amerykańskich koncernów. W przypadku prasy były to 38 na 42 ukazujące się w Chile dzienniki. Wszystkie one wściekle atakowały każdy pomysł zawierający w swej nazwie przymiotnik „socjalistyczne”. Przy czym media stanowiły jeszcze niewielki problem w porównaniu z tym, że „chilijską drogę do socjalizmu” wzbudzały paniczne reakcje w Waszyngtonie. Dobrze pamiętano tam, jak na Kubie władzę zdobył Fidel Castro, a następnie sprzymierzył się ze Związkiem Radzieckim. Dlatego prezydent Richard Nixon był gotów na każde rozwiązanie, byle tylko nie oddać Chile w ręce lewicy. Z jego nakazu CIA rozpoczęła wspieranie wszelkich sił politycznych mogących pomóc w obaleniu Allendego. Wrogość mediów oraz knowania Amerykanów nie stanowiły szczególnej tajemnicy. Mimo to nowy prezydent Chile uparł się, by kolejnymi posunięciami udowadniać, iż oskarżenia wrogów o to, że chce zaprowadzić w kraju komunistyczną dyktaturę, nie są bezpodstawne. Zaraz po objęciu urzędu nawiązał stosunki dyplomatyczne z Kubą, a potem zaprosił Fidela Castro. El Comandante zabrał ze sobą prawie 50 współpracowników i jesienią 1971 r. przez trzy tygodnie objeżdżał całe Chile. Pożegnalne przemówienie wygłosił na stadionie piłkarskim w Santiago, porywając stutysięczny tłum. W Waszyngtonie dosłownie się zagotowało, a Nixon żądał od CIA głowy Allendego. Ten zaś pojechał do Moskwy, aby prosić o kredyty na wsparcie reform gospodarczych. Okazały się bowiem bardzo kosztowne. Prezydent przeprowadził w krótkim czasie wywłaszczenie największych majątków ziemskich, żeby podzielić je między małorolnych chłopów. Podniósł płacę minimalną o dwie trzecie, wszystkim karmiącym matkom oraz dzieciom fundował codziennie pół litra świeżego mleka. Wreszcie rozpoczął wielką akcję nacjonalizacji przemysłu, w tym kopalń miedzi. Czym dodatkowo rozjątrzył Stany Zjednoczone, bo nie tylko stanowiły one własność amerykańskich firm wydobywczych, ale też zainwestowano w ich rozbudowę olbrzymie środki. Gwałtowny wzrost wydatków socjalnych w połączeniu z chaosem, jaki zapanował w gospodarce, szybko pogrążyły Chile w kryzysie ekonomicznym.
Tymczasem ani Związek Radziecki, ani tym bardziej Kuba nie posiadały odpowiednich zasobów finansowych, żeby wesprzeć Allendego. Mogły mu zaoferować jedynie pomoc wojskową oraz wsparcie służb specjalnych, co nijak nie rekompensowało braku gotówki. Tą dysponowały Stany Zjednoczone. Już kilka miesięcy rządów nowego prezydenta jasno pokazywało, że wybrał kurs na katastrofę, twardo się go trzymając. Widział to niemal każdy, oprócz Allendego. Ten do końca wierzył w swoją wizję przyszłości, wbrew wszelkim faktom. Wreszcie w połowie roku 1973 wszystko zaczęło się walić. Kraj sparaliżował strajk kierowców ciężarówek oraz pracowników przemysłu miedziowego. Notabene poza związkowcami protesty współorganizowało, a także współfinansowało CIA. Równocześnie stacjonujący w stolicy pułk pancerny przeprowadził dość nieudolnie zamach stanu. Po jego fiasku w parlamencie Partia Chrześcijańsko-Demokratyczna przeszła na stronę opozycji. To umożliwiło przyjęcie uchwały oskarżającej prezydenta o złamanie konstytucji, w konsekwencji czego deputowani zażądali dymisji głowy państwa. „Będę bronił do końca moich decyzji, dalszego kierunku przemian demokratycznych aż do ostatecznych konsekwencji. Parlament stał się bastionem przeciwników zmian i robi, co tylko w jego mocy, aby utrudniać finansowanie i funkcjonowanie instytucji wprowadzających reformy” – odpowiedział w swym przemówieniu Allende. W tym momencie miał przeciwko sobie już nie tylko parlament, ale też: związki zawodowe, siły zbrojne, media, większość opinii publicznej i rozwścieczone do granic możliwości Stany Zjednoczone. Czym specjalnie się nie przejmował, bo niezłomnie wierzył w słuszność tego, co robił. Dlatego zapowiedział organizację plebiscytu, w którym Chilijczycy mieli zagłosować, czy popierają plany dalszych reform. Jednocześnie głównodowodzącym armii mianował gen. Augusta Pinocheta. Co jedynie pokazywało, jak bardzo prezydent odkleił się od rzeczywistości, obdarzając największym zaufaniem wojskowego, który już od maja 1973 r. przygotowywał szczegółowe plany puczu. Pinochetowi nie pozostawało nic innego, jak tylko 11 września 1973 r. wziąć władzę siłą, skoro prezydent podawał mu ją na tacy wraz z własną głową.

Wszystko dla swoich

Przyjazne relacje z Waszyngtonem potrafił docenić Ferdinand Marcos. Bez wsparcia Amerykanów nie wygrałby wyborów w 1965 r., zostawiając w pokonanym polu urzędującego prezydenta Filipin – Diosdado Macapagala. Zwłaszcza że całą swoją karierę publiczną oparł na bladze. Marząc o polityce, Marcos sprokurował swą bohaterską przeszłość, wymyślając partyzancki oddział, na czele którego walczył z japońskim okupantem. Jego istnienie poświadczyły liczne ordery, jakimi Amerykanie odznaczyli swego sojusznika za walkę ze wspólnym wrogiem podczas II wojny światowej. Z czasem dołączył swe ordery i rząd Filipin. W efekcie polityk zgromadził kolekcję aż 27 medali za bohaterstwo na polach bitew, choć w żadnej najprawdopodobniej nie brał udziału.
Taką liczbą odznaczeń nie mógł się pochwalić żaden inny Filipińczyk. Heroiczna przeszłość i obietnice walki z korupcją i niesprawiedliwością społeczną przyniosły Ferdinando Marcosowi prezydenturę. Co więcej, dwie pierwsze kadencje zapowiadały jej spory sukces. Pracowity, a zarazem odważny prezydent przeprowadził reformę rolną, poprawiając sytuację filipińskich chłopów. Potrafił też wesprzeć koniunkturę w przemyśle. Kiedy wygrywał wybory w 1969 r., Filipiny mogły pochwalić się najwyższym dochodem na głowę mieszkańca w Azji Południowo-Wschodniej. Były też jednym z najbardziej zindustrializowanych krajów regionu, najszybciej się rozwijającym. Po dwóch kadencjach Marcos, wedle konstytucji, nie mógł kandydować po raz trzeci. Tymczasem nie dość, że zasmakował we władzy, to jeszcze wszelkie stanowiska państwowe obsadził bliższymi lub dalszymi krewnymi. Ci zaś posiadane pule etatów rozdzielali między własnych krewnych i przyjaciół. Koniec rządów prezydenta oznaczał życiową katastrofę dla tej wielkiej, państwowej rodziny. A zwłaszcza dla pięknej żony – Imeldy Marcos. Była Miss Manila uwielbiała wystawne życie. „Kiedy wchodzę do slumsów, ich mieszkańcy powinni poczuć, że obcują z kimś, kto osiągnął sukces, kogo mogą podziwiać, kochać i naśladować” – mawiała. Podczas pojedynczego wypadu do Londynu rządowym samolotem potrafiła wydać na zakupy nawet 5 mln funtów. Dla zapewnienia jej środków na drobne wydatki małżonek powierzył Imeldzie kilka rządowych stanowisk, m.in. ministra budownictwa. Tymczasem następcy mogli zechcieć rozliczyć Marcosa za nepotyzm połączony z powszechnym defraudowaniem państwowych funduszy.
Spokojowi w kraju zagrażała maoistowska partyzantka na Północy oraz islamscy fundamentaliści na Południu. To dało Marcosowi znakomity pretekst do ogłoszenia we wrześniu 1972 r. stanu wyjątkowego, rozwiązania parlamentu, a następnie przeforsowania nowej konstytucji. Dzięki niej legalnie zlikwidował niezależne media, rozwiązał partie polityczne, a najbardziej nieprzejednanych przeciwników, jak senator Benigno Aquino, osadził w więzieniu. Zostawszy dyktatorem, Ferdinand Marcos konsekwentnie łamał wszelki opór. Prawie 120 tys. osób aresztowano z powodów politycznych, a ok. 3 tys. skrycie zamordowały wojsko lub policja.
Ubocznym skutkiem tego stanu rzeczy okazał się długoletni marazm w gospodarce. Na początku dekady lat 80. Filipiny znalazły się już w gronie najbiedniejszych krajów regionu. Mimo to społeczeństwo długo pozostawało bierne. Dopiero zgładzenie przez tajne służby senatora Aquino w sierpniu 1983 r. przelało czarę goryczy. Obywatele zaczęli się otwarcie buntować, opozycja stworzyła wspólny blok, a Waszyngton zażądał od sojusznika demokratyzacji kraju. Po pierwszym oporze dyktator przystał na zorganizowanie wyborów prezydenckich, wierząc, że bez problemów je wygra. Był szczerze przekonany o swej popularności wśród zwykłych Filipińczyków, w czym umacniali go żona i najbliższe otoczenie. Poza tym opozycja na kontrkandydata wysunęła nieposiadającą żadnego doświadczenia politycznego Corazon Aquino. Wdowa po zamordowanym senatorze nigdy nie brała udziału w życiu politycznym, a do tego jeszcze była kobietą. Co powinno w oczach konserwatywnych Filipińczyków dyskwalifikować ją jako przywódcę. Gdyby jednak poszło coś nie tak, to dyktator był pewien, iż wojsko i policja pozostaną wobec niego lojalne.
„Wszystko szło po jego myśli. Wszystko oprócz faktów. Dyktator nie wziął pod uwagę tego, że z osobą pani Aquino, która mówiła swym rodakom o sprawiedliwości i uczciwości, podkreślając przy tym swą głęboką wiarę, a ponadto nie wywodziła się z darzonego powszechną niechęcią politycznego establishmentu, utożsamiały się miliony Filipińczyków” – opisywał bieg zdarzeń amerykański dziennikarz James Reston junior. Marcosowi, jak bardzo oderwał się od rzeczywistości, uświadomiły dopiero 16 lutego 1986 r. wyniki wyborów. Wówczas próbował im zaprzeczyć, sam ogłaszając się zwycięzcą, jednocześnie przywracając stan wyjątkowy, przeciwko czemu zbuntowali się minister obrony Ponce Enrile oraz zastępca szefa sztabu generalnego gen. Fidel Ramos. Rebelianci opanowali fort Aguinaldo w stolicy, lecz dyktator zdołał ich izolować, po czym nakazał wojsku likwidację puczystów. Ku jego zaskoczeniu metropolita Manili kard. Jaime Lachica Sin zaapelował wtedy do wiernych, by chwycili za różańce i wyszli na ulice modlić się za buntowników. Wobec dwumilionowego, rozmodlonego tłumu żołnierze i policjanci odmówili wykonania rozkazu. Dzięki pośrednictwu kard. Sina prezydent Ronald Reagan zaoferował małżeństwu Marcosów azyl jako ostatnią deskę ratunku. Odzyskując umiejętność jasnego myślenia, dyktator zgodził się, by śmigłowiec przetransportował go do bazy Amerykańskich Sił Powietrznych Clark, skąd został zabrany na Hawaje. Na Filipiny Marcos powrócił już w trumnie, gdy w 1991 r. prezydent Fidel Ramos pozwolił członkom rodziny sprowadzić prochy dyktatora do ojczyzny.

Przeceniona intuicja

Dla Paryża były sierżant armii francuskiej Ahmad Ben Bella stał się niebezpiecznym przeciwnikiem zaraz po II wojnie światowej. Jego zaangażowanie w walce o algierską niepodległość sprawiło, że w końcu został ogłoszony nawet „wrogiem państwa nr 1”. Aby go ująć, w październiku 1956 r. francuskie myśliwce przechwyciły samolot, którym wracał z Maroka, zmuszając maszynę do lądowania w Algierze. Następne sześć lat spędził za kratami, podejmując wielokrotnie strajki głodowe. W tym czasie trwało w Algierii antyfrancuskie powstanie, wzniecone przez Front Wyzwolenia Narodowego (FLN – Front de Libération Nationale). Choć Ben Bella nie mógł wziąć udziału w walkach i tak dla zwykłych Algierczyków stał się legendą, a także duchowym przywódcą. Gdy więc prezydent Charles de Gaulle zainicjował proces pokojowy, wypuszczając na wolność „wroga nr 1”, było wiadomo, że nikt inny nie stanie na czele miejscowego rządu.
Do ojczyzny Ahmad Ben Bella wrócił w lipcu 1962 r., witany w Algierze przez wiwatujące tłumy. Czekała na niego tam też funkcja premiera Rządu Tymczasowego. Rychło dał się poznać jako bardzo energiczny reformator, chcący spełnić oczekiwania ludu. W byłej kolonii największe majątki ziemskie należały do francuskich osadników lub lokalnych notabli współpracujących z okupantem. Wszystkie, zgodnie z dekretem premiera, błyskawicznie rozparcelowano między bezrolnych chłopów. Ben Bella zadbał też o nacjonalizację przemysłu oraz handlu zagranicznego. W jego wizji przyszłości Algieria miała stać się socjalistyczną republiką islamską. „Islam, daleki od zaprzeczania naszej opcji, identyfikuje się w umyśle mas z równością, idzie zatem w kierunku socjalizmu” – ogłosił premier. Przy okazji przeprowadzania reform społecznych przygotował projekt konstytucji. Dawała ona w republice ogromną władzę prezydentowi.
We wrześniu 1963 r. prezydentem został wybrany Ahmad Ben Bella. Jego sukcesom dzielnie sekundował od samego początku minister obrony Huari Bumedien. „Dawny dowódca FLN, bezwzględny i purytański pułkownik” – charakteryzują go w „Dziejach Afryki po 1800 roku” Roland Oliver i Anthony Atmore. W swych rękach Bumedien skupił pełną kontrolę nad wojskiem i policją. Wielkie znaczenie miała też jego partyzancka przeszłość. Gdy prezydent gnił we francuskim więzieniu, on brał udział w walkach z okupantem, a to bardzo cementowało relacje z innymi działaczami FLN. Po wypuszczeniu Ben Belli na wolność Bumedien lojalnie wspierał karierę legendarnego przywódcy. To on oddał mu na powitanie posadę premiera, a potem pomagał zostać prezydentem. Jednak w pewnym momencie dostrzegł, że bohater Algierczyków zupełnie odleciał, żywcem przenosząc do kraju rozwiązania polityczne oraz gospodarcze podpatrzone podczas wizyt w ZSRR. Kreml docenił swego ucznia, nagradzając go m.in. „Złotą Gwiazdą” Bohatera Związku Radzieckiego i Międzynarodową Leninowską Nagrodą Pokoju. Jednak w Algierze pierwsze czystki, jakie prezydent przeprowadził wśród prominentnych działaczy FLN, zrobiły jak najgorsze wrażenie. Zwłaszcza na ministrze obrony narodowej, choć prezydent nadal okazywał mu pełne zaufanie, co stanowiło kardynalny błąd, bo Huari Bumedien nie zamierzał całej swej przyszłości oprzeć na łaskawości prezydenta. Zajęty snuciem planów, jak uczynić z Algierii kluczowe mocarstwo świata arabskiego, Ben Bella do końca nie dostrzegł niebezpieczeństwa. Dlatego pucz zorganizowany 19 czerwca 1965 r. przez Bumediena przebiegł bezkrwawo. Wojsko po prostu aresztowało prezydenta i grono jego najbliższych współpracowników. Ze względu na pamięć o walce z francuskim okupantem minister obrony nie wytoczył mu żadnego procesu, lecz osadził w areszcie domowym. Sam zaś powołał kolegialny organ władzy – Radę Rewolucyjną, stając na jej czele jako nowy prezydent kraju. Ahmad Ben Bella areszt domowy mógł opuścić dopiero po śmierci Huari Bumediena w lipcu 1979 r., udając się na emigrację do Francji.

Przekonanie o swej wyjątkowości

Zmarły przed czterema miesiącami gen. Manuel Antonio Noriega mógł spokojnie rządzić Panamą aż do śmierci. Jednak zbyt mocno uwierzył, że wszystko mu wolno. W pewnej mierze winę za to ponosili otaczający go opieką Amerykanie. To dzięki podjęciu w 1959 r. współpracy z CIA rozpoczął wspaniałą karierę młody oficer panamskiej Gwardii Narodowej. Przy okazji dorobił się też niezłej fortunki, pobierając od swych mocodawców regularną pensję, która w latach 70. wzrosła do wysokości 250 tys. dol. rocznie. Co oznaczało, iż Noriega dostawał wówczas wypłatę wyższą niż prezydent Jimmy Carter. W zamian dbał, aby jego podkomendni skutecznie walczyli z komunistyczną partyzantką zakłócającą spokój rządom państw Ameryki Środkowej. Poza tym na terytorium Panamy znajdował się transoceaniczny kanał o strategicznym znaczeniu dla Stanów Zjednoczonych.
Współpracy generała z Amerykanami nie zakłóciła nawet zagadkowa śmierć jego zwierzchnika Omara Torrijosa Herrery. Rządzący Panamą od 13 lat dyktator w lipcu 1981 r. zginął w katastrofie lotniczej, a wiele poszlak wskazywało na to, że sprokurował ją gen. Noriega. W Waszyngtonie niespecjalnie się tym przejęto. W przypadku Ameryki Środkowej niezmiennie obowiązywała zasada, potocznie nazywana „doktryną Roosevelta”. Wedle anegdoty, gdy sekretarz stanu Cordell Hull zauważył podczas pewnej narady, że przecież rządzący w Nikaragui Anastasio Somoza to „ostatni s...syn”, Franklin D. Roosevelt odparł uprzejmie „Owszem jest to s...syn, ale to nasz s...syn”.
Dzięki obowiązywaniu tej doktryny Manuel Noriega mógł sobie pozwolić w zasadzie na wszystko, pod warunkiem iż nie było to sprzeczne z interesem Stanów Zjednoczonych. Tymczasem generał bardzo szybko zaczął łamać jedyną regułę, jakiej powinien ściśle przestrzegać. Wszystko przez chciwość, podsycaną poczuciem bezkarności. Panama była zbyt małym krajem, by dawało się w nim zarobić ogromne pieniądze. Zupełnie inaczej rzecz się miała z rynkiem amerykańskim, wprost łaknącym substancji odurzających wszelkiego rodzaju. Noriega uczynił z panamskich lotnisk centra przeładunkowe dla transportów narkotyków, wytwarzanych przez sławny kartel z Medellin. Równie regularny dochód gwarantował należący do generała Instytucjonalny Bank Ojczyźniany. Prano w nim miliony kolumbijskiego kartelu, zarabiane na sprzedaży narkotyków. Ale i to nie zaspokajało apetytu Noriegi. Potrafił połaszczyć się na pieniądze od KGB, sprzedając Sowietom tajemnice wywiadu USA, a nawet robić interesy z Fidelem Castro. To, że pomagał Kubańczykom w omijaniu embarga narzuconego przez Stany Zjednoczone, nie przeszkadzało mu kasować nadal miesięcznej pensji od CIA. W zamian pomagał agencji w dostarczaniu broni prawicowej partyzantce w Nikaragui. Zajęty robieniem interesów dyktator był całkiem łaskawy dla swych poddanych. Pozwalał organizować wybory parlamentarne, zaś deputowanym nawet wyłaniać prezydenta. Oczywiście pod warunkiem że zawsze był to jego prezydent. Dla siebie zachował wyłącznie stanowisko zwierzchnika sił zbrojnych, co stanowiło jedyny objaw skromności.
Zupełny brak umiaru w czerpaniu dochodów z bycia protegowanym amerykańskich rządów w końcu się zemścił. Zaczęło się od tego, że swego zaufanego doradcę, który zajmował się nadzorowaniem panamskiego wywiadu, Jose Blandóna Castillo mianował Noriega w 1986 r. Konsulem Generalnym w Nowym Jorku. W tym czasie młody Jose Blandón junior zaangażował się w działalność opozycji, za co trafił na krótko do więzienia. Kiedy Blandón senior otrzymał od Noriegi nakaz powrotu do kraju, poprosił Amerykanów o azyl polityczny, jego syn zaś skrył się w ambasadzie Kostaryki. W zamian za pomoc Jose Blandón Castillio zgodził się opowiedzieć senackiej komisji, jak pomnaża swą fortunę sojusznik Waszyngtonu.
Jego zeznania wstrząsnęły Ameryką. Oto pozostający na żołdzie CIA dyktator okazał się głównym dostawcą kokainy dla amerykańskich nastolatków. W specjalnej rezolucji senat USA wezwał prezydenta Panamy Erica Artura Delvalle’a do zdymisjonowania Noriegi. Ten nawet próbował, lecz to generał usunął prezydenta, zmuszając do ucieczki z kraju. W tym czasie Ronald Reagan nałożył na Panamę sankcje ekonomiczne, a CIA rozpoczęła przygotowania do przeprowadzenia w małym kraju zamachu stanu. Dwie próby przewrotu w 1989 r. skończyły się fiaskiem. Przywódcę drugiego puczu majora Moisesa Giroldi Vegę w październiku 1989 r. gen. Noriega zastrzelił osobiście, po czym zmusił nikaraguański parlament, by uchwalił wypowiedzenie wojny Stanom Zjednoczonym. Gdyby na tym poprzestał, być może utrzymałby władzę nieco dłużej, lecz zaczadzony poczuciem nietykalności postanowił sięgnąć po Kanał Panamski. Wedle układu zawartego przez prezydenta Jimmy’ego Cartera kontrolę nad tą drogą wodną Amerykanie mieli przekazać Panamczykom w 1999 r. Generał postanowił przyśpieszyć cały proces o 10 lat, czym doprowadził do ostateczności nowego prezydenta USA George'a Buscha. Na jego rozkaz 24 tys. żołnierzy USA 20 grudnia 1989 r. przeprowadziło błyskawiczną inwazję na Panamę. Po aresztowaniu Manuel Noriega został odtransportowany do Miami. Tamtejszy sąd skazał go za handel narkotykami na 40 lat więzienia. Operacji nadano kryptonim „Słuszna Sprawa”, co stanowiło całkiem trafną konstatację, bo niewiele rzeczy jest bardziej szkodliwych niż odklejony od rzeczywistości polityk, który pozostaje u władzy.