Medycyna staje się coraz skuteczniejsza, ale przy okazji coraz droższa. Nie zwalnia to polityków z obowiązku szukania programów, które uczynią ją tańszą i bardziej dostępną.
Lekarze rezydenci zaczęli od postawienia roszczeń płacowych, potem rzucili hasła dokapitalizowania służby zdrowia, zlikwidowania kolejek do lekarskich gabinetów itp. Tyle że dobre sondaże pozwalają rządowi na zignorowanie tych żądań. Zwłaszcza gdy stawiają je lekarze, grupa niepopularna, podejrzewana o ukrywanie dochodów i lekceważenie pacjentów.
Te 6 proc. PKB na służbę zdrowia, nawet obiecywane przez Jarosława Kaczyńskiego za osiem lat, nie jest absurdem. Zarazem większe pieniądze zwykle wsiąkały w system publicznej służby zdrowia. W normalnej demokracji formacje wolnorynkowe szukałyby ratunku w większej konkurencji. Formacje lewicowe i prospołeczne – chciałyby uszczelniać system ręcznym sterowaniem.
Kiedyś taki podział był i w Polsce. Platforma obiecywała konkurencję różnych ubezpieczalni i nieśmiało przymierzała się do komercjalizacji szpitali. Zgubiła ten program – z nieudolności i wygodnictwa, a po części ze strachu, bo komercjalizowanie placówek zdrowotnych zaczęło się kojarzyć z korupcją.
PiS zapowiadał dla odmiany finansowanie służby zdrowia z budżetu. To miało być to ręczne sterowanie. Ale odłożył tę reformę na następną kadencję. Bojąc się jej komplikacji, a zapewne i tego, że gdy wyższe podatki zastąpią składkę zdrowotną, ludzie to odczują. Na razie obowiązuje mit ponoszenia coraz wyższych wydatków bez ruszania podatków.
W efekcie wszyscy stanęli na gruncie ociężałego, NFZ-owskiego molocha stworzonego przez rząd Millera. A skoro tak, sensowna dyskusja o służbie zdrowia stała się niemożliwa. W kampanii 2015 r. PiS głosił, że jeśli władza czegoś obywatelowi nie daje, to dlatego że nie chce albo nie potrafi. Dziś prezes Kaczyński powiedział szczerze: nie stać nas, bo będzie większy deficyt, ale natychmiast opatrzył tę realistyczną uwagę podejrzeniami o to, że ktoś akcję rezydentów inspiruje. Zgodnie z logiką totalnego kalizmu. Gdy oni nie dają, atakujemy. Gdy my nie dajemy, udowadniamy, że się nie należy.
Od wielu dni trwa wobec tego żenująca, zorkiestrowana kampania rządowych mediów odkrywania, że rezydenci to tak naprawdę zamożni gówniarze, powiązani z totalną opozycją. Łatwiej rozmawiać o spisku niż rozliczać się z wizji. Forma jest przaśna, ale całość oparta na zasadach demokracji postnowoczesnej. Memy w sieci zamiast choć minimalnej pamięci wyborców.
Lewicowo-liberalna opozycja pomaga w tej maskaradzie jak może. Ostentacyjnie staje za plecami młodych lekarzy, psując wrażenie apolitycznego protestu, bo rozpaczliwa walka, by przypomnieć o sobie, jest priorytetem. Zarazem ta opozycja nie umie objaśnić, dlaczego dwa lata temu nie znajdowała pieniędzy ani pomysłów na lepszą służbę zdrowia. A dziś odwołuje się do... Sierpnia ’80. Jedni wierzą w spisek, drudzy w nowy Sierpień.
Boję się już nawet nie tego, że będą nas leczyli coraz bardziej obciążeni, a źle opłacani lekarze, co dotknie pacjentów kochających PiS może nawet mocniej niż tych głosujących na opozycję, bo statystycznie są biedniejsi. Przede wszystkim boję się tego, że w grze na godnościowe memy zamiast rozmowy o interesach przyzwyczaimy się do słabej zdezorganizowanej służby zdrowia, tak jak kaleka przyzwyczaja się do braku ręki czy nogi.
Jeśli tak, to nic się nie zmieni nawet w roku 2025. PiS rozwiązuje dziś wiele problemów społecznych, zaczarował Polaków za pomocą 500 plus, co piszę z uznaniem. Ale domniemanie, że pacjenci się nie liczą jako lobby, bo zawsze „nie my chorujemy”, jest konkluzją straszną. Pod to założenie dobrano zdezorientowanego ministra Radziwiłła.