- Niemcy stawiają na odnawialne źródła energii, my na węgiel. Różnie postrzegamy politykę migracyjną. To są wszystko problemy, które musimy rozstrzygnąć w ramach Unii. Tutaj nie ma co się obrażać ani odwracać plecami, tylko siąść do stołu i rozmawiać - mówi Anna Wolff-Powęska politolog z SWPS, była dyrektor Instytutu Zachodniego w Poznaniu
Anna Wolff-Powęska politolog z SWPS, była dyrektor Instytutu Zachodniego w Poznaniu / Dziennik Gazeta Prawna
Magazyn okładka 22 września / Dziennik Gazeta Prawna
W jakim punkcie są stosunki polsko-niemieckie?
Na zakręcie. Oczywiście mają miejsce kontakty instytucjonalne, rutynowe wizyty i spotkania w ramach Unii Europejskiej, natomiast problemem jest coraz bardziej bojowa retoryka rządu polskiego.
To jakie będą konsekwencje obecnej polityki Warszawy dla stosunków z Berlinem?
Destrukcja dialogu i pogorszenie klimatu politycznego mogą mieć tylko negatywne następstwa. Politycy niemieccy, ci życzliwi Polsce, pytają: co się stało, sąsiedzie? Niemcy w ostatnim czasie nie dały żadnego powodu ani do agresywnego tonu, ani do wysuwania roszczeń, takich jak reparacje. Ale prawdziwe konsekwencje będą miały miejsce w ramach UE. Na arenie europejskiej polska i niemiecka narracja zupełnie się rozchodzą. A przecież są to kwestie, które można negocjować. Jednak postawa, która kompromis i dialog interpretuje jako zdradę narodową i podporządkowanie się silniejszemu, wyklucza szukanie porozumienia i rozwiązywanie problemów.
Czy wybory przyniosą jakąś zmianę dla Polski?
Tak naprawdę nie wiadomo tylko tego, kto będzie koalicjantem CDU/CSU. Natomiast kanclerz Angela Merkel, która dotąd do polskich pretensji, zarzutów czy nawet obelg ze strony polityków PiS i jego zwolenników podchodziła z dużym zrozumieniem, skończy z taryfą ulgową. Lokomotywa francusko-niemiecka ruszy szybko do przodu, a my zostaniemy w ogonie peletonu. Jak powiedział prezes Jarosław Kaczyński, możemy być nawet samotną wyspą. Tylko że nie będzie to ani wyspa wolności, ani solidarności. Bo z kim mielibyśmy być solidarni, skoro zostaniemy sami z naszymi pretensjami?
Polski rząd twierdzi, że polityka Niemiec w kwestii solidarności europejskiej jest dwulicowa. Z jednej strony są sankcje na Rosję, z drugiej – powstaje gazociąg Nord Stream 2, który ominie Polskę i kraje bałtyckie. Po raz drugi powstaje inwestycja wymierzona w interesy Polski. Do tego Niemcy bardzo się starają, aby firmy, które biorą udział w jego budowie, nie zostały dotknięte sankcjami.
To chyba najbardziej newralgiczny problem w stosunkach polsko-niemieckich. Mimo zapewnień Brukseli o dywersyfikacji dostaw gazu i uniezależnieniu Europy od dostaw Gazpromu kontynuuje się jego budowę. Niemcy ponoszą za to winę, a właściwie biznes niemiecki, który jest zaangażowany w Nord Stream 2. Jest to z całą pewnością punkt krytyczny i to nie tylko dla Polski – wymagałby większych starań ze strony niemieckiego rządu, aby do tego nie dopuścić. Ale wydaje się, że jest to już nie do powstrzymania. Nie ma tu jednak związku przyczynowo-skutkowego z wysuwaniem roszczeń i posługiwaniem się historią jako narzędziem szantażu politycznego. Nie jest to właściwa droga do układania dobrosąsiedzkich stosunków na przyszłość.
Na ile prawdziwe są twierdzenia PiS, że zaczęte 28 lat temu pojednanie polsko-niemieckie, którego symbolami stali się kanclerz Helmut Kohl i premier Tadeusz Mazowiecki, było tylko fasadą opartą na szantażu silnego RFN wobec wychodzącej z komunizmu słabej III RP?
To jest w ogóle źle sformułowane pytanie. Nie lubię używać słowa pojednanie w stosunku do narodów, bo jednać to się mogą pojedynczy ludzie. Natomiast polityka zbliżenia czy normalizacji nie była przecież domeną wyłącznie gabinetu Mazowieckiego, ale i kolejnych rządów III RP. Na tych fundamentach oparły się oba ważne traktaty polsko-niemieckie: graniczny i o dobrym sąsiedztwie. Odwoływały się one do listu biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 r. (w którym padło słynne sformułowanie: „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie” – red). Nie miało to oznaczać zapomnienia czy zamazania win z czasów wojny. Chodziło o to, żeby przeszłość nie była źródłem antagonizmu, tylko stanowiła swoiste memento, motywację dla zacieśnienia współpracy i stworzenia więzi społecznych. W dzieło jednania zaangażowały się lokalne i regionalne środowiska, reprezentujące kulturę, naukę, gospodarkę. Ruszyły inicjatywy poszerzenia wymiany młodzieży, powstawały jak grzyby po deszczu miejsca dialogu i spotkań polsko-niemieckich. Wypełniano życiem traktaty. Dzięki temu po ponad 20 latach udało się stworzyć solidny fundament normalizacji wzajemnych stosunków. W ostatnich 2 latach tych wszystkich ludzi napiętnowano jako zdrajców i służalców, którzy „skamlą u furtek niemiecko-unijnych”, jak wyraziła to posłanka PiS Krystyna Pawłowicz. To jest nie tylko niezwykle krzywdzące, ale również rodzi pytanie, co w takim razie rząd chce zaoferować w zamian? Bo jeśli dotychczasowa współpraca mu nie odpowiada, to samo hasło „wstawania z kolan” nie wystarczy.
Helmut Kohl został odznaczony Orderem Orła Białego, a przecież miał stwierdzić, że nie przejdzie do historii jako kanclerz, który usankcjonuje okrojenie niemieckiego terytorium. Dopiero zdecydowana postawa Francji, USA i Wielkiej Brytanii zmusiła go do zmiany zdania.
Dla kogo Kohl jest patronem polsko-niemieckiego zbliżenia? Dla mnie – nie. Był w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Sprawował wtedy urząd kanclerski. Patronami i inicjatorami pojednania byli dla mnie anonimowi członkowie Pax Christi i Akcji Znak Pokuty – Służby Pokoju (założone w 1958 r. niemieckie stowarzyszenie pokojowe, którego celem jest wychowanie młodzieży niemieckiej w duchu pojednania z narodami prześladowanymi przez nazistów i które podkreśla niemiecką odpowiedzialność za II wojnę światową –red.), którzy od końca lat sześćdziesiątych przyjeżdżali do Polski i nawiązywali kontakty z „Tygodnikiem Powszechnym”, środowiskiem „Więzi” i Klubami Inteligencji Katolickiej. Odwiedzali Auschwitz, uczestniczyli w seminariach Anny Morawskiej (publicystka katolicka, pionierka dialogu polsko-niemieckiego – red.). Ze strony polskiej wymieniłabym przedstawicieli świeckich elit katolickich, jak Mieczysław Pszoniak, Ludwik Stomma, Władysław Bartoszewski, Jerzy Turowicz czy Krzysztof Kozłowski. To byli ojcowie pojednania, a nie politycy. Oczywiście w podręcznikach szkolnych zobaczymy fotografię z mszy w Krzyżowej, w której uczestniczyli Kohl i Mazowiecki. Społeczeństwa potrzebują symboli. Ale treścią zbliżenia polsko-niemieckiego była praca organiczna, wykonywana przez ostatnie 50 lat.
Rządzący Polską twierdzą, że nadal mamy nieuporządkowane sprawy. Przede wszystkim kwestię uznania Polaków w Niemczech za mniejszość i zwrotu przedwojennego majątku Związku Polaków w Niemczech czy zapisu w niemieckiej konstytucji, który mówi, że Niemcy to kraj w granicach z 1937 r.
Oczywiste jest, że doktryna o przedwojennych granicach Niemiec już nie obowiązuje. Granica polsko-niemiecka została uznana traktatowo w 1990 r. Nie twierdzę, że nie ma różnic interesów w polityce obu państw. Nie oznacza to, że jesteśmy w sytuacji granicznej. Unia wyznacza wspólny kierunek drogi. Jesteśmy państwami demokratycznymi, partnerami w UE. Ale sojusznik musi być wiarygodny, przewidywalny i mieć zaufanie do partnera. Dzisiaj go zabrakło. Obywatele oczekują jednak na racjonalną odpowiedź, z jakiego powodu.
Choćby w kwestii uznania Polaków w Niemczech za mniejszość? To rodzi konkretne konsekwencje prawne.
Jak nie ma żadnego innego problemu, to zawsze wyciąga się kwestię braku szkół polskich w Niemczech i problem Polonii. Przy bliskości geograficznej i otwartych granicach Polacy w Niemczech mogą zaspokoić wszystkie swoje potrzeby. Są polskie organizacje, radio, kabarety, prasa, lokale, dostęp do polskiej telewizji. Polacy w Niemczech mogą angażować się politycznie, jak chociażby niemieccy Turcy – przywódcą partii Zielonych jest Cem Özdemir, polityk o tureckich korzeniach. Niemcy nie zmienią swego prawa. Uznają za mniejszości tylko cztery grupy: Duńczyków, Fryzyjczyków, Serbołużyczan oraz niemieckich Romów i Sinti. Natomiast trzeba podkreślić, że polsko-niemiecki traktat o dobrym sąsiedztwie z czerwca 1991 r. daje Polakom w Niemczech takie same prawa, jakimi cieszą się Niemcy w Polsce. Nie stwarzajmy problemów tam, gdzie ich nie ma.
To jakby oceniła pani gest Donalda Tuska, który w czasie, kiedy był premierem, przeniósł kwestię Polaków w Niemczech z Ministerstwa Spraw Zagranicznych do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, czyli tym samym dał sygnał, że sprawa ta nie będzie miała aż tak wielkiego znaczenia?
W stosunkach wzajemnych status Polaków w Niemczech nie ma żadnego znaczenia. Jest problem nauczania języka polskiego, ale tutaj trzeba dobrej woli z dwóch stron i rozmów, a nie zaostrzania sytuacji politycznej.
Jak to z dwóch stron? Raczej z jednej – niemieckiej. Bo Polska nie sprzeciwia się nauczaniu języka polskiego.
Potrzebny jest wysiłek ze strony niemieckiej, ale i polskiej. Muszą znaleźć się nauczyciele, powstać podręczniki. Bo nie brakuje ludzi zaangażowanych w krzewienie polskiej kultury w Niemczech. Obserwuję także wśród młodych, niemieckich badaczy ogromne zainteresowanie naszą historią i językiem. Sama byłam wiele lat w jury przy ambasadzie w Berlinie, które nagradzało najlepsze prace Niemców o Polsce. Żałuję tylko, że polski rząd nie funduje stypendiów dla niemieckich badaczy. To najlepsza droga do pozyskania sobie adwokatów dla polskich interesów na Zachodzie.
Jaki jest katalog rozbieżności między Polską a Niemcami?
W naszych stosunkach bilateralnych nie ma problemów nierozwiązywalnych. Natomiast Polska i Niemcy mają zupełnie odmienne widzenie swojego miejsca w Europie. Spraw jest masa: od ochrony środowiska do spraw klimatu i polityki energetycznej. Niemcy stawiają na odnawialne źródła energii, my na węgiel. Nie wspominając już o kompletnie różnym postrzeganiu polityki migracyjnej. To są wszystko problemy, które musimy rozstrzygnąć w ramach Unii. Tutaj nie ma co się obrażać ani odwracać plecami, tylko siąść do stołu i rozmawiać. Po wyborach team niemiecko-francuski ruszy do przodu. Trzeba zrobić wszystko, by nie było Europy dwóch prędkości. Tymczasem u nas stawia się na pierwszym miejscu kwestie godnościowe i tożsamościowe. W Europie liczą się sprawy bezpieczeństwa wewnętrznego, terroryzmu, stosunku do Turcji, Rosji czy USA. To są problemy wymagające inicjatywy i szukania wspólnych rozwiązań.
Czego więc możemy spodziewać się, jeśli po wyborach skończy się, jak to pani określiła, taryfa ulgowa, którą daje Polsce Merkel?
Polski nikt nie zmusza do bycia w Unii Europejskiej. Jeśli będziemy torpedować działania Brukseli bez przedstawiania alternatywy, to po prostu unijny pociąg odjedzie bez nas. A my zostaniemy sami. Nie mamy żadnych sojuszników. Nasi partnerzy w Grupie Wyszehradzkiej są bardziej pragmatyczni. Nie obchodzi ich nasze zadufanie.
Niemcy stawiają na odnawialne źródła energii, my na węgiel. Różnie postrzegamy politykę migracyjną. To są wszystko problemy, które musimy rozstrzygnąć w ramach Unii. Tutaj nie ma co się obrażać ani odwracać plecami, tylko siąść do stołu i rozmawiać