Poseł Ruchu Narodowego Robert Winnicki rozpoczął zbieranie podpisów pod wnioskiem o odwołanie rzecznika praw obywatelskich. Wcześniej podobną akcję zapowiadał Stanisław Pięta z PiS. Odwołaniem straszyła go też rzeczniczka partii rządzącej Beata Mazurek. Tymczasem prawica powinna zostawić Adama Bodnara w spokoju. Więcej – powinna rzecznikowi praw obywatelskich pomagać
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna



W prawicowych mediach nagonka na Bodnara nieprzerwanie trwa od miesięcy – zarzuca mu się np. „kulturowy marksizm” (co to właściwie oznacza?). Innym razem wytyka mu się dość przypadkową wypowiedź o współodpowiedzialności Polaków za Holokaust, za którą zresztą przeprosił.
Wszystko to razem wygląda tak, jakby prawica już dawno wydała na Bodnara wyrok. I teraz tylko czeka na pretekst do jego wykonania.
Ta niechęć PiS i okolic tej partii do RPO nie przestaje mnie zadziwiać. Jest ona dla prawicy przeciwskuteczna i w końcu przeciw niej się obróci. Zacznijmy od tego, że akcja „huzia na Bodnara” potwierdza oskarżenia o niepohamowaniu prawicy w przejmowaniu władzy. Mamy parlament? Mało, musimy mieć też trybunał! Mamy trybunał? Musimy mieć wiernopoddańczą telewizję! Mamy serwilistyczną TV? To musimy mieć jeszcze sądy! I jeszcze, żeby nam ten RPO nie bruździł. Jego też przejmijmy! Albo tak nastraszmy, żeby siedział cicho jak mysz pod miotłą.
Jeszcze dwa lata temu opowieści o nierozumiejącym demokratycznej zasady kontroli i równowagi PiS mogły być wyrazem fobii przedstawicieli liberalnego establishmentu. Dziś widać, że partia rządząca mocno się napracowała, by zasłużyć sobie na łatkę antydemokratów. I to nawet wśród ludzi początkowo PiS przychylnych. Z punktu widzenia obozu prawicy dużo bardziej niebezpieczne jest jednak coś innego. Chodzi o to, że atak na Bodnara staje się kompletnie niewiarygodny dla sporej części samych zwolenników „dobrej zmiany”. A fakt, że politycy prawicy oraz mocno z nimi zblatowane prawicowe media malują Bodnara jako „zło wcielone”, pokazuje tylko, w jak szybkim tempie rządzący odklejają się od rzeczywistości.
Aby wytłumaczyć, o co z tym odklejeniem chodzi, trzeba dostrzec, że za sukcesem obozu „dobrej zmiany” w 2015 r. nie stała jedna polityczna idea ani jedna emocja. Dużo trafniej byłoby powiedzieć, że na historyczny sukces Jarosława Kaczyńskiego złożyły się dwa czynniki. Była to, oczywiście, „konserwatywna” oferta ideowa. Dowartościowanie tradycyjnej wizji relacji społecznych, rezerwa (przechodząca w niechęć) wobec kosmopolitycznych nowinek czy obawa przed postępującą „dechrystianizacją” Europy. Ale na sukces PiS złożyło się też (a może nawet przede wszystkim) otwarcie na nowe spojrzenie na gospodarkę. Podejście – nie boję się tego powiedzieć – mocno lewicowe. Przejawiało się ono w ostentacyjnym wręcz postawieniu po stronie przegranych i wykluczonych, a w kontrze do zadowolonych z siebie zwycięzców neoliberalnego modelu rozwoju III RP.
W tym sensie PiS zaspokoił dojmującą potrzebą przywrócenia sprawiedliwości. Albo przynajmniej mówienia o tym otwarcie. Dlatego mówiąc o partii Kaczyńskiego, w jej dzisiejszym wcieleniu trzeba widzieć zarówno jedno (prawicowe), jak i drugie (lewicowe) płuco. Dopiero wtedy możemy zrozumieć, czym naprawdę oddychała „dobra zmiana” w 2015 r. I czym oddycha do dziś, utrzymując dobre sondaże popularności.
Wróćmy do antybodnarowskiej krucjaty. Gdyby PiS był tylko skoncentrowaną na sprawach obyczajowo-kulturowych partią prawicową, to ta batalia miałaby nawet sens i logikę. Z tej perspektywy Bodnar mógłby faktycznie uchodzić za ucieleśnienie „ancien regime’u”. Z całą swoją sympatią dla postulatów ruchu LGBT czy niechęcią do nadmiernej patriotycznej fanfaronady. Tyle że ani PiS nie jest dziś tylko prawicą obyczajową, ani Bodnar nie jest jedynie „tęczowym rzecznikiem”. Przeciwnie. Trzeba sporo złej woli (niestety prawicowe media nie mają z tym najwidoczniej problemu), by nie dostrzec, że między Adamem Bodnarem a Prawem i Sprawiedliwością jest dziś dużo więcej podobieństw niż różnic.
Jako pierwszy zwrócił na to uwagę w 2016 r. lider Ruchu Sprawiedliwości Społecznej Piotr Ikonowicz. A więc postać, której trudno odmówić ochoty do grania w drużynie przegranych i wykluczonych. Ikonowicz napisał do Jarosława Kaczyńskiego list otwarty w obronie Bodnara pt. „O takiego rzecznika razem walczyliśmy”. Lider RSS przypominał w nim, że jeszcze jako wiceprezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka Bodnar angażował się w obronę praw nie tylko politycznych, ale również socjalnych zwykłych ludzi krzywdzonych przez niesprawiedliwy system. „Jest to pierwsza osoba, która na tym urzędzie przyjęła tak prospołeczną i nieugiętą postawę, co spotyka się często z niezadowoleniem środowiska politycznego, które wysunęło go na to stanowisko. Mamy więc Rzecznika, który nie stawia prawa własności ponad inne prawa człowieka i za to go szczególnie cenimy. Można powiedzieć, że dla nas, działaczy społecznych, Adam Bodnar jako Rzecznik Praw Obywatelskich jest wielką, bezcenną wartością” – pisał Ikonowicz.
Słowa Ikonowicza mogę tylko wesprzeć. Bodnar nie schował głowy w piasek w czasie warszawskiej afery reprywatyzacyjnej. Jako RPO stanął w obronie ok. 100 tys. lokatorów, którzy w wyniku dzikiej reprywatyzacji popadli w spiralę zadłużenia. Była ona efektem zaserwowanej warszawskim mieszkańcom lokali komunalnych trzykrotnej (w ciągu paru lat) podwyżki czynszów. Na dodatek osoby, które nie były w stanie nadążyć za antyspołeczną reformą, obciążano dodatkowo czynszem karnym. W ten sposób ogólna kwota zadłużenia wzrosła z ok. 150 mln zł w 2007 r. do pół miliarda w 2016 r. Co jeszcze bardziej oburzające, te kroki były pokazywane opinii publicznej jako dowód na „degenerację” mieszkańców lokali komunalnych. Taka argumentacja trafiała na niezwykle podatny grunt. Zwłaszcza w kraju takim jak Polska, gdzie pogarda dla ubóstwa i społeczny darwinizm były i są nadal tłem całego procesu transformacji. Bodnar był pierwszym znanym mi przedstawicielem władz publicznych, który się z tej narracji wyłamał. Bombardując prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz pismami przypominającymi, że do erupcji zadłużenia komunalnego władze stolicy mocno się przyczyniły.
Mało tego. Jako pierwszy RPO w historii Bodnar zaczął poszerzać mandat urzędu na prawa socjalne. W tym prawo do dobrej i stabilnej pracy. Bodnar zaangażował się jak tylko mógł (inna rzecz, że RPO nie może niestety zbyt wiele poza biciem na alarm) w walkę ze śmieciówkami, stając się sojusznikiem Państwowej Inspekcji Pracy i minister pracy Elżbiety Rafalskiej.
Wobec tych wszystkich faktów trudno na poważnie i uczciwie podtrzymywać tezę, w myśl której Adam Bodnar miałby być odklejony od rzeczywistych problemów zwykłych ludzi oraz głuchy na ich potrzeby. Jest odwrotnie. Zdaje się, że od wykluczonych i słabych odkleili się ci, co to wszystko Bodnarowi zarzucają.ⒸⓅ
Nagonka na Bodnara nieprzerwanie trwa od miesięcy – zarzuca mu się np. „kulturowy marksizm”, innym razem wytyka mu się wypowiedź o współodpowiedzialności Polaków za Holokaust, za którą zresztą przeprosił. Wygląda tak, jakby prawica już dawno wydała na Bodnara wyrok. I teraz tylko czeka na pretekst do jego wykonania