Guntram Wolff podkreśla, że Wspólnota oparta jest na prawie międzynarodowym i wszyscy jej członkowie muszą go przestrzegać.
Guntram Wolff, dyrektor brukselskiego think tanku Bruegel. W latach 2012–2016 członek Rady Analiz Gospodarczych przy premierze Francji. Wcześniej pracował w Komisji Europejskiej, Międzynarodowym Funduszu Walutowym, a także Deutsche Banku / Dziennik Gazeta Prawna
Myśli pan, że Jean-Claude Juncker wyłoży w dzisiejszym wystąpieniu swoją wizję Europy – jak sam mówił, szósty wariant, odmienny od pięciu przedstawionych przez Komisję w białej księdze o przyszłości Unii?
Szef Komisji Europejskiej – jako przedstawiciel instytucji – musi znaleźć równowagę pomiędzy ambicją i realizmem. Z jednej strony powinien zachęcać i inspirować unijnych przywódców do zastanowienia się nad kolejnymi krokami, czy to w przypadku polityki migracyjnej, współpracy w zakresie obronności, czy reformy strefy euro. Z drugiej nie może proponować rozwiązań, które z miejsca zostaną odrzucone jako nierealistyczne. To wyważenie wymaga niezwykłej ostrożności.
Trwającej od kilku miesięcy debacie o przyszłości Unii Europejskiej towarzyszy obranie bardziej niezależnego kursu przez Polskę i Węgry.
Nie nazwałbym tego w taki sposób. Z pewnością mamy do czynienia z różnicami w kwestii migracji. Niemniej jednak zarówno Węgry, jak i Słowacja zasygnalizowały, że uznają niedawny wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE w tej sprawie. To znaczy: akceptują fakt, że wstępując do Unii, podpisuje się traktat międzynarodowy, oraz że podstawą UE jest prawo międzynarodowe. Nie można go więc ignorować, bo stanowi podstawę Unii. Można debatować nad tym, czy mechanizm relokacyjny jest najlepszym rozwiązaniem, ale przestrzeganie prawa we Wspólnocie nie podlega dyskusji. To dla wielu osób w Brukseli stanowi czerwoną linię: jeśli TSUE ogłosił wyrok, trzeba go przyjąć, bo na tym zbudowana jest Unia, na rządach prawa.
A jeśli uchodźcy mimo wszystko nie trafią do państw naszego regionu?
Jeśli stanie się to przy jawnym sprzeciwie, wywoła poważną reakcję polityczną. Nie znaczy jednak, że dialog z tymi krajami ustanie. Błędem byłoby myśleć, że tak będzie. Dialog jest elementem unijnego DNA. Ale większość krajów będzie chciała wysłać sygnał, że coś takiego nie będzie akceptowane.
Myśli pan, że Polska i Węgry chcą funkcjonować w Unii trochę jak Wielka Brytania – będąc członkiem klubu, ale na specjalnych zasadach?
Nie jestem pewien, czy to porównanie jest dobre. Każdy z tych krajów ma inną historię, inne poglądy i inne podejście. Wystarczy spojrzeć na społeczne poparcie dla Unii Europejskiej – o ile w Polsce i na Węgrzech jest bardzo wysokie, o tyle w Wielkiej Brytanii już nie. Poza tym Zjednoczone Królestwo jest członkiem od dłuższego czasu i zawsze było dziwnym członkiem, a kraje Europy Środkowej i Wschodniej są w Unii krócej. To porównanie jest więc niefortunne. Jestem zdania, że obecne różnice są tylko różnicami pomiędzy liderami politycznymi i z pewnością zostaną przezwyciężone.
Czy z racji sporów z Brukselą debata o przyszłości Unii odbywa się niejako obok naszych krajów?
Komisja z pewnością chce, żeby wszystkie państwa pracowały razem.