W ciągu niecałych dwóch lat na Ukrainie doszło do czterech poważnych incydentów, w których zagrożone było życie lub zdrowie przedstawicieli państwa polskiego. We wrześniu 2015 r. na trasie kolumny, w której jechała premier Ewa Kopacz, znaleziono gotowy do użycia granatnik RPG-26. W październiku 2015 r. w koszu przed Konsulatem RP we Lwowie wybuchł granat odłamkowy typu RG-42. Pod koniec marca 2017 r. ostrzelano budynek konsulatu polskiego w Łucku (również z RPG-26).
Uszkodzono okno na ostatnim piętrze i fragment dachu. Konsul Krzysztof Sawicki określił wydarzenia mianem „ataku terrorystycznego”, zaś szef MSZ Ukrainy Pawło Klimkin zadeklarował, że stoją za nim ci, którzy sprzeciwiają się przyjaźni z Polską. Z kolei w ubiegłym tygodniu, podczas czyszczenia klimatyzacji, na terenie Centrum Kultury Polskiej i Dialogu Europejskiego w Iwano-Frankiwsku znaleziono granat odłamkowy RGD 5. Lokalne media podawały, że była do niego przyczepiona – pełniąca rolę haka – kotwica, która miała zaczepić o cel. To dowód, że osoba zakładająca zasadzkę dobrze orientowała się w przygotowywaniu ładunków improwizowanych.
Po niemal każdym tego typu wydarzeniu strona ukraińska sugeruje, że stoją za nim Rosjanie. Śledczy na miejscu wykonują czynności. Potem zapada cisza. W żadnym z opisanych przypadków nie zatrzymano podejrzanych. Nie było zarzutów i procesów. Nie zapadły wyroki. Teza, że za atakami stoją rosyjskie służby specjalne, jest wygodna i najpewniej nawet prawdziwa (wynajmowanie narodowców, radykałów czy neonazistów do brudnej roboty to spécialité de la maison rosyjskich służb). Nie może być jednak uniwersalnym wytłumaczeniem, które uzasadnia bezradność państwa ukraińskiego w ustaleniu sprawców.
Bezkarność rozzuchwala i niebawem może się okazać, że przed polską placówką dyplomatyczną nie zdetonowano granatu, tylko vana wypełnionego materiałami wybuchowymi. Przeszmuglowanie z Donbasu na zachodnią Ukrainę broni nie stanowi problemu. Quasi-granica oddzielająca separatystyczne republiki od reszty kraju jest dziurawa. Odpowiednia łapówka czy znajomości pozwalają na przewożenie niemal wszystkiego.
Jeden z rozmówców DGP doradzający polskiemu rządowi w sprawach wschodnich mówił o niepokojącej logice incydentów takich jak w Łucku, we Lwowie czy w Iwano-Frankiwsku. Jego zdaniem ostrzały i granaty trzeba potraktować z pełną powagą. To nie są głupie żarty szalonych radykałów. Ktoś to wszystko wymyślił i opłacił. W efekcie chodzi – jak to określił – „o trupa”. Na końcu tej zabawy z pułapkami czy wybuchem w koszu może dojść do wydarzenia jak najbardziej tragicznego. Rozmówca DGP kreślił czarne scenariusze. Mówił, że obawia się wariantu, w którym dochodzi do zabójstwa polskiego dyplomaty, biznesmena czy dziennikarza, a w odwecie – wynajęci przez nieznanych ludzi – „polscy patrioci” z jednej z narodowych organizacji podkładają silny ładunek wybuchowy w jednym z bloków na osiedlu z wielkiej płyty we Lwowie. Gdy przedstawiłem ten scenariusz na jednym ze spotkań z ukraińskimi publicystami i naukowcami – zarzucono mi przesadę. Najpewniej przesadę zarzucono by również tym, którzy przed 2014 r. mówili, że na centralnym placu Kijowa snajperzy będą strzelać do protestujących. Panikarzami określono by z pewnością również tych, którzy dopuszczali wariant oderwania Krymu od Ukrainy, powołania separatystycznych republik na Donbasie czy zakończonej masakrą próby zainstalowania prorosyjskich władz w Odessie.
Dziś te wydarzenia wydają się normą. I właśnie dlatego państwo ukraińskie powinno z pełną powagą traktować incydenty takie jak te ze Lwowa, z Łucka i Iwano-Frankiwska. Z pełną powagą, czyli z założeniem, że w wyobrażalnej i nieodległej perspektywie uda się ustalić, kto jest ich sprawcą i kto je zlecił. Tezy o śladzie rosyjskim to za mało. Potrzebna jest realna wiedza i kara dla winnych.
Po wydarzeniach w Iwano-Frankiwsku rozmawiałem z osobami zorientowanymi w śledztwie w sprawie ataku na polski konsulat w Łucku z marca tego roku. Pytałem, czy ze strony ukraińskich służb i wymiaru sprawiedliwości dostarczono konkretne informacje na temat sprawcy czy sprawców. Zazwyczaj zapadało krótkie milczenie. A później mój rozmówca pytał, czy słyszałem o jakichś istotnych szczegółach ze śledztwa w sprawie zamordowanego w centrum Kijowa latem ubiegłego roku dziennikarza Pawło Szaramieta.
Analogia w tym pytaniu nie jest przypadkowa. Szaramiet zginął w biały dzień pod kamerami miejskiego monitoringu. W lipcu 2016 r. pod subaru, którym jechał do pracy, ktoś zdetonował ładunek wybuchowy. Władze ukraińskie zapewniły, że punktem honoru jest dla nich wyjaśnienie zabójstwa dziennikarza. Szybko również wskazano na – a jakże – ślad rosyjski. Sprawa wydawała się prestiżowa. Jednak już w połowie października ubiegłego roku, gdy dopytywałem wiceszefową ukraińskiej prokuratury Anżełę Stryżewską o to, jaki jest postęp w śledztwie – odsyłała do policji, dodając, że wciąż nie ma podejrzanego. Nieoficjalnie ukraińscy rozmówcy dodawali, że nie ma szans na sukces. Mimo że śledztwo wydawało się tak prestiżowe. Podobnie może być w przypadku ataków na polskie placówki.
Jeśli jednak nie można znaleźć sprawców tych incydentów, to kto zatrzyma spiralę nienawiści i wzajemnych oskarżeń między Polakami i Ukraińcami, gdy – nie daj Boże – dojdzie do czegoś poważniejszego niż wybuch w koszu na śmieci.
Bezkarność rozzuchwala i niebawem może się okazać, że przed polską placówką dyplomatyczną nie zdetonowano granatu, tylko vana wypełnionego materiałami wybuchowymi