Korea Północna wyrasta na największe wyzwanie polityki zagranicznej amerykańskiego prezydenta. Zdaniem władz w Seulu niedzielna próba atomowa to nie koniec fajerwerków, jakie szykuje Pjongjang. Tamtejsze ministerstwo obrony poinformowało wczoraj, że reżim przygotowuje się do przeprowadzenia kolejnego testu pocisku balistycznego.
Do próby mogłoby dojść – zgodnie z tradycją przeprowadzania takich działań – w święto państwowe. Czyli już w sobotę, kiedy Północ będzie obchodzić dzień założenia republiki.
Jeśli tego dnia w Pacyfiku faktycznie wyląduje kolejna rakieta wystrzelona z Pustelniczego Królestwa, będzie to oznaczało, że Kim Dzong Un nie przejmuje się za bardzo groźbami ze strony Waszyngtonu.
To poważny problem dla Donalda Trumpa. Prezydent bowiem ważnym elementem swojej polityki zagranicznej uczynił retorykę znacznie ostrzejszą, niż mieli w zwyczaju jego poprzednicy. W myśl logiki, że skoro do pewnych rzeczy nie można partnerów zza granicy namówić, to trzeba ich do tego przymusić. Nawet kiedy Trump chciał pochwalić jakiś czas temu Pjongjang za deeskalację podczas względnej ciszy, to powiedział, że „szanuje fakt, że Korea Północna zaczyna się do USA odnosić z szacunkiem”.
Test najsilniejszego dotychczas ładunku atomowego pokazuje jednak, że żadne zapowiedzi o ogniu i furii nie zniechęcą Kim Dzong Una do przypomnienia światu, że jego program atomowy się rozwija. Biorąc pod uwagę potencjalne skutki interwencji militarnej, oznacza to, że wachlarz możliwości Waszyngtonu jest drastycznie ograniczony.
Trump doskonale rozumie, że nie rozprawi się z Koreą Północna w pojedynkę. Tym bardziej że Pustelnicze Królestwo, chociaż znajduje się w izolacji, utrzymuje relacje handlowe z wieloma krajami na świecie. Chiny mogły co prawda zrezygnować z zakupu północnokoreańskiego węgla, ale nie jest to jedyny surowiec, na eksporcie którego zarabia Pjongjang. A oprócz eksportu jest też import. Północ zaopatruje się w Chinach m.in. w ropę.
To dlatego prezydent postanowił zagrozić sankcjami wszystkim krajom, które handlują z Koreą Północną. Problem w tym, że groźba taka jest trudna w realizacji, bo grupa ta obejmuje m.in. wspomniane już Chiny. A przecież Państwo Środka to najważniejszy partner handlowy USA. Trzeci odbiorca amerykańskich towarów na świecie, a oprócz tego największy wierzyciel Ameryki. Co więcej, lista krajów objętych sankcjami objęłaby też Indie. A to kraj, z którym Waszyngton chce utrzymywać dobre stosunki przez wzgląd na to, że stanowi jedyną realną przeciwwagę dla Chin w Azji.
Korea Północna chwali się, że odpalony w niedzielę ładunek stanowił bombę wodorową, czyli znacznie bardziej niszczycielską broń niż „zwykła” jądrowa. Natomiast to, że eksplozja miała znacznie większą siłę niż poprzednie próby atomowe prowadzone przez reżim, świadczy o poważnych postępach poczynionych przez północnokoreańskich inżynierów. Być może na potrzeby analiz geopolitycznych trzeba Pjongjang zacząć traktować jako pełnoprawne mocarstwo atomowe.
Otwarte pozostaje jednak pytanie o to, co chce osiągnąć Kim Dzong Un tymi demonstracjami siły. Do tej pory za dogmat uznawano, że program atomowy służy reżimowi jako zabezpieczenie własnego istnienia. W myśl zasady, że ani Saddam Husajn, ani Muammar Kaddafi nie mieli bomby i właśnie dlatego już nie są u władzy. „New York Times” po niedzielnej próbie napisał, że środowiska ekspertów w USA tak naprawdę nie wiedzą nic na temat realnych motywacji północnokoreańskiego przywódcy. Te natomiast mogą się drastycznie różnić od zdroworozsądkowych analiz. To by oznaczało, że w grę wchodzi również rozwój programu atomowego do celów ofensywnych, a nie tylko defensywnych.
Niewykluczone jednak, że przełom w tej sprawie nastąpi dopiero wtedy, kiedy Korea Płn. zostanie oficjalnie uznana za mocarstwo atomowe. Trochę jak w przypadku Indii i Pakistanu: chociaż oficjalnie świat chciałby redukcji arsenału atomowego, to na obydwa kraje już dawno nikt nie naciska, aby pozbyły się swojego.