Słyszeliście kiedyś o firmie Xiaomi? Ja też nie. Aż do pewnego sierpniowego dnia, kiedy w ręce wpadł mi ich nowy produkt – Mi6. Na początku myślałem, że trafia mi się możliwość przetestowania radzieckiego śmigłowca transportowego zaprojektowanego przez Michaiła Leontjewicza Mila, ale okazało się, że chodzi o zwykły smartfon.
Lexus LC500 / Dziennik Gazeta Prawna
A raczej niezwykły, bo jest to pierwszy od początku do końca chiński produkt, który – z trudem przechodzi mi to przez gardło – autentycznie zapragnąłem mieć. Nie znam się zbyt dobrze na telefonach, ale przez 10 lat używałem iPhone’ów, a obecnie mam jakiegoś topowego Samsunga i zaręczam wam, że Mi6 zrobił na mnie znacznie lepsze wrażenie niż one. I to w zasadzie pod każdym względem: jakości wykonania, materiałów, solidności, prędkości działania, ergonomii, obsługi, pojemności baterii itd. Innymi słowy, za połowę ceny Apple’a czy topowego Samsunga dostajecie sprzęt z najwyższego szczebla technologicznej drabiny. Poza jedną rzeczą – zamontowanym w nim aparatem. Ten, choć bardzo dobry, nadal jest słabszy niż optyka konkurencji. Wy być może nie dostrzeżecie wyraźnych różnic, ale ja pstrykam zdjęcia telefonem na okrągło. I o ile fotografie biegających dzieci wykonane wieczorem moim Samsungiem nadal są ostre i wyraźne, to te z Xiaomi przypominają już zawartość pieluchy niemowlaka – wszystko jest rozmazane. Ale to naprawdę jedyna rzecz, do jakiej mogę się przyczepić w Mi6. Cała reszta tego telefonu jest doprawdy rewelacyjna.
Po co piszę to wszystko? Bo jestem przekonany, że za góra 2–3 lata Xiaomi będzie w naszej części świata marką równie rozpoznawalną, co Samsung albo Apple. Być może na niektórych rynkach wyprzedzi je nawet w rankingach sprzedaży smartfonów. To z kolei pcha mnie do postawienia tezy, że w dzisiejszych czasach osiągnięcie naprawdę spektakularnego sukcesu o globalnym zasięgu i to w bardzo krótkim czasie jest stosunkowo łatwe – wystarczy robić to samo, co konkurencja, tylko ciut lepiej i na początku za mniejsze pieniądze.
W przeszłości wyglądało to zupełnie inaczej – na swoją renomę marki musiały harować długimi dziesięcioleciami. Wymagało to mnóstwo wysiłku, ciężkiej pracy i mozolnego zdobywania doświadczeń. Innymi słowy, wtedy za sukces firmy odpowiadali inżynierowie. A gdy ktoś postanowił dołączyć do peletonu ścigać się o klientów w tej samej branży, trafiał na sam jego koniec i musiał udowodnić, że potrafi dotrzymać kroku najlepszym.
Weźmy taką Toyotę. Ni stąd, ni zowąd w 1989 r. wpadła na genialny pomysł, że będzie konkurowała z Mercedesem i stworzyła w tym celu nową markę – Lexusa. Serio. Producent odlanej z plastiku Corolli wymyślił sobie, że będzie ścigał się z globalnym synonimem luksusu na kołach. To trochę tak, jakbyście dzisiaj rano postanowili zostać bokserem, o 10.00 kupili rękawice w Decathlonie, w okolicach 16.00 odbyli pierwszy trening, a o 20.00 stali już w ringu, patrząc groźnie w oczy Floydowi Mayweatherowi Jr. Oczywiste jest, że po dwóch sekundach od pierwszego gongu leżelibyście już w karetce i jechali do szpitala. A badanie tomografem ujawniłoby smutną prawdę – że nie macie mózgu.
Z Lexusem było podobnie. Nie ma co ukrywać, że przez długie lata obrywał od Niemców z każdej strony i mało kto w Europie traktował go poważnie. Ale po każdej rundzie podnosił się, otrzepywał kurz, opatrywał rany, wyciągał wnioski i ćwiczył dalej. W efekcie jego obecne modele mogą z podniesioną głową i bez żadnych kompleksów stawać do walki z Niemcami. A jeden z nich za chwilę spuści im naprawdę porządny łomot. To LC500.
Spójrzcie teraz na zdjęcie tego auta. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale na żywo wygląda jeszcze lepiej. Każdy element nadwozia to małe dzieło sztuki. Zaprojektowano go w taki sposób, że nawet za 15 lat będzie prezentował się, jakby dopiero przed chwilą zjechał z fabrycznej taśmy. Pod względem odwagi stylistycznej dorównać mu może obecnie wyłącznie jedno auto – BMW i8. Ono jest jednak dość ostentacyjne i mało praktyczne – przez unoszące się do óry drzwi i wysoki próg zajmowanie w nim miejsca przypomina próbę wciśnięcia się do kuchenki mikrofalowej. LC wygląda sportowo, ale elegancko, a wsiada się do niego jak do normalnego auta. A gdy już rozsiądziecie się w fotelu, waszym oczom ukaże się coś, czego nie spotkacie w żadnym innym samochodzie – absolutnie przepiękna deska rozdzielcza wykonana z precyzją i dokładnością godną złotników wysadzających jajka Faberge. Nie ma tu grama zwykłego plastiku. Tylko skóra, szkło i aluminium.
Wiem, że brzmię mało wiarygodnie i znowu będziecie pytali mnie w komentarzach, ile mi zapłacono za reklamowanie tego wozu. Ale zanim to zrobicie, idźcie do salonu Mercedesa, Audi czy BMW i wsiądźcie do jakiegoś modelu wartego pół miliona złotych, a następnie przenieście się do Lexusa, by obmacać LC. Zrozumiecie wówczas, że Japończycy wnieśli słowo „premium” na zupełnie nowy poziom. Jedyna rzecz, która mi się nie spodobała w tym aucie, to sterowanie niektórymi funkcjami – np. żeby włączyć ogrzewanie albo wentylowanie foteli, trzeba zagłębić się w czeluści systemu multimedialnego. To trochę tak, jakbyście przed każdym pójściem do toalety musieli zapalać w niej światło z poziomu aplikacji w laptopie.
Jednak to nie design i poziom wykończenia są najmocniejszą stroną LC. Znokautował Niemców przede wszystkim silnikiem. Okazuje się, że można zrobić poczciwe, obezwładniające brzmieniem V8 pozbawione turbosprężarek, sztucznych wzmacniaczy i nie narazić się na śmierć z ręki ekologów. Pięć litrów pojemności, w których upchnięto prawie 480 koni i dźwięki, przy których Tom Jones brzmi jak ministrant z podrzędnego kościelnego chórku. Osiągi nie są może spektakularne (4,7 s do setki i 270 km/h); Porsche oraz topowe odmiany BMW czy Mercedesa potrafią to lepiej, ale żadne z nich nie robi tego z takim spokojem i dostojeństwem jak LC500. Żadne z niemieckich aut nie ma też tak dobrze zestrojonego zawieszenia. Nie jest twarde ani miękkie. Jędrne – to określenie pasuje do niego chyba najlepiej. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie spalanie – jeżdżąc zgodnie z przepisami po autostradach i drogach ekspresowych, bez trudu zszedłem do 8 litrów! W silniku V8!
Jeszcze nigdy żaden samochód nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak LC500. Tym, jak wygląda, jak jest wykonany i jak jeździ. Najlepszą jego cechą jest to, że – w przeciwieństwie do wielu innych tego typu aut – jest relaksujący. Nieważne, czy toczycie się nim powoli, czy prowadzicie tak, jakby ktoś oblał was kwasem – w obu przypadkach pokonacie setki kilometrów, nie odczuwając żadnego zmęczenia. Kręgosłup i żołądek będą na swoim miejscu, a uszy ukojone głębokim, ale nienatarczywym bulgotem silnika i wydechu albo – jeśli wolicie – muzyką z ciągle najlepszego w swojej klasie sprzętu audio firmy Mark Levinson.
Mam świadomość, że oblałem to auto beczką miodu, posypałem paroma paletami cukru, a na koniec jeszcze doprawiłem gorącą czekoladą. Ale w tym wypadku mam czyste sumienie. Zaś ci, którzy wydadzą na LC500 prawie 600 tys. zł, oprócz czystego sumienia mogą mieć również poczucie, że zrobili dobry interes. Stali się właścicielami niepowtarzalnego auta, które sprawiło, że Niemcom szczęki wypadły na podłogę. A następnie pofrunęły za ring.