Powiedzmy, że zostało nam 30 lat życia, czyli nieco ponad 260 tys. godzin do śmierci. A teraz przeliczmy godziny na złotówki i zastanówmy się, jak wydatkować tę sumę, której co dzień ubywa o 24 złote. Nie da się więcej zarobić, można tylko mądrze tracić
Michał uważa, że jest chodzącym potwierdzeniem tezy, że szczęśliwi czasu nie liczą. Wprawdzie rok temu przekroczył czterdziestkę i powinien jakoś przygotować się na kryzys wieku średniego, ale – jak twierdzi – jemu to raczej nie grozi. Żyje chwilą i nie ogląda się na biologiczny zegar. Znajomi trochę mu zazdroszczą tego lekceważącego podejścia do codzienności, ale jakie Michał może mieć zmartwienia? Żyje sam, ma dobrą pracę, samochód, dwa mieszkania w Warszawie i dużo wolnego czasu, z którym nie zawsze wie, co zrobić. Wraca po pracy do domu i umiera z nudów. Zje kolację, poleży na kanapie przed telewizorem, czasem utnie sobie drzemkę albo wyskoczy z kimś do knajpy, jeśli znajomi akurat zadzwonią i radośnie zakomunikują, że ogarnęli zakupy, dzieci, mężów albo żony i mają wolne popołudnie. W weekendy stara się uciekać z domu – a to pojedzie w odwiedziny do rodziców, a to wyskoczy na kawę ze swoją dzieciatą przyjaciółką, która marzy o wyrwaniu się z kieratu choć na godzinę, a to spakuje torbę i ruszy na dwudniowe wędkowanie. Rozmowa z nim to czysta przyjemność. Ma się wrażenie, że połknął encyklopedię. Nic dziwnego, skoro nie rozstaje się ze smartfonem i ma pod dostatkiem czasu, żeby spenetrować najrzadziej uczęszczane zakamarki Google’a i później brylować w towarzystwie.
O takiej nieznośnej lekkości bytu Radek może tylko pomarzyć. On nie wie, co to znaczy nie mieć nic do roboty. Wprawdzie pracuje z domu, ale przez cały dzień i w dodatku w trybie zmianowym – przez trzy godziny pisze artykuł do specjalistycznego periodyku, później z dziennikarza od fachowych ekspertyz przepoczwarza się w copywritera, aby szybko machnąć kilka krótkich tekstów reklamowych i mieć wolny wieczór na pisanie książki, bo terminy gonią. Radek nie pamięta, kiedy spał siedem godzin w ciągu doby. Cały czas sobie obiecuje, że jak tylko przyjdzie weekend, to odeśpi zaległości, ale notorycznie bierze na sobotę i niedzielę dodatkowo płatne zlecenia. Rodzina na utrzymaniu, kredyt we frankach do spłacenia, a jego schorowana matka coraz bardziej niedomaga i ma zbyt niską emeryturę, żeby zapłacić za wszystkie potrzebne leki. Odkąd żona Radka straciła pracę, utrzymanie rodziny stało się sprawą męskiego honoru. – Robię przerwę tylko na sen, bo na żadne rozrywki w ciągu dnia nie mam czasu – przyznaje. I wraca do swoich zajęć.
Zasada Maslowa
Usprawiedliwianie się permanentnym brakiem czasu nikogo dzisiaj nie dziwi, bo pewnie każdy z nas usłyszał – lub powiedział komuś – „nie mam czasu”. Ale co to właściwie znaczy? Co tak naprawdę próbujemy zakomunikować? – Nie mam czasu, to nie mam ochoty albo nie jestem zdecydowany – tłumaczy dr Paulina Sobiczewska, psycholog z Uniwersytetu SWPS. – Nie spotkałam jeszcze takiej osoby, która nie znajdzie czasu na to, co jest dla niej osobiście ważne. Taka odpowiedź oznacza, że jeszcze namyślamy się nad naszymi priorytetami albo że czujemy rozdźwięk między tym, co deklarujemy jako swoje wartości, a tym, co naprawdę chcemy robić. A nie chcemy przyznać się przed sobą, że wolimy poświęcać czas na coś, co jest niezgodne z deklarowaną hierarchią. Osoby, które świadomie ujednoliciły swoją listę aktywności z listą priorytetów życiowych, zazwyczaj nie mają określenia „nie mam czasu” w swoim słowniku – zastępują je określeniem „nie, to mnie nie interesuje”.
Jeśli powyższą definicję zastosować do Michała, widać, że czasu ma pod dostatkiem, bo jest – jak mówi – dyspozycyjny. Poza wędkarstwem znajdzie czas na squasha, pojedzie po pracy na basen, da się namówić kolegom na cotygodniową partyjkę tenisa, żeby poplotkować na bieżące tematy, które przejrzy tego samego dnia w smartfonie przy śniadaniu przed wyjściem do pracy. I rzeczywiście nikogo nie zbywa, za to nadużywa zwrotu: „Zaraz będę”.
Radek kompletnie nie zgadza się z tezą postawioną przez panią psycholog. Nawet go trochę drażni. Mówiąc, że jest bardzo zajęty, nie stosuje zasłony dymnej. Kiedy nie ma czasu, to nie ma. Chętnie by wyskoczył z kolegami na piwo, ale dawno przestali dzwonić, bo jak grochem o ścianę – obiecywał, nie przychodził, więc dali sobie spokój. Matce też czasami musi odmówić, kiedy prosi, żeby wpadł, ot tak, posiedzieć i dotrzymać jej towarzystwa. Owszem, przyjeżdża, ale mógłby częściej – wie o tym. Niestety, czas nie pozwala... – To nie jest tak, że mnie to nie interesuje. Chciałbym, ale nie mogę. Kiedyś ludzie tak nie harowali – zasępia się.
Rzeczywiście, jeszcze 20 lat temu mało kto wyłgiwał się, że czasu u niego jak na lekarstwo. Internet dopiero raczkował, nie było smarfonów podpiętych do mediów społecznościowych ani innych elektronicznych zabawek – poza telewizorem – bez których dziś nie potrafimy się obejść. To co ludzie wtedy robili? – mógłby spytać ktoś niesięgający pamięcią tak daleko w przeszłość. Odpowiedź niosą badania GUS na temat „Struktury dobowego budżetu dorosłych Polaków 1996”. Wynika z nich, że najwięcej czasu z całej doby przeznaczaliśmy na sen (36,2 proc.), następnie na zajęcia i prace domowe (14,4 proc.) oraz na mass media – w domyśle: słuchanie radia i oglądanie telewizji (11,7 proc.). Praca zawodowa, w której potrafimy dziś spędzać nawet trzy czwarte dnia, była dopiero na czwartym miejscu w hierarchii naszych priorytetów (10,2 proc.). W tym samym roku GUS zapytał Polaków także o to, jak spędzają wolny czas. I nikomu z ankietowanych nie przyszło do głowy, żeby nie odpoczywać tylko dorabiać w drugiej pracy. Czas wolny od zawodowych zobowiązań przeznaczaliśmy więc na telewizję i filmy na wideo (48,5 proc.), w dalszej kolejności na spotkania towarzyskie (15,9 proc.), na równi traktując sport i rekreację z czytaniem prasy i książek (8,8 proc.); albo po prostu relaksowaliśmy się, bez wchodzenia w szczegóły, co podczas błogiego lenistwa absorbowało naszą uwagę (7,5 proc.).
Cztery lata temu GUS powtórzył tamto badanie – a zarządzaniu przez Polaków budżetem czasu przypatrywał się również w latach 2003–2004. „Badanie budżetu czasu ludności w 2013 roku” tym różniło się od poprzednich, że rozszerzono analizowaną populację i podzielono na dwie grupy: dorosłych, z uwzględnieniem grupy nastolatków od 15. roku życia, i dzieci w wieku 10–14 lat. Okazało się, że dorosły Polak sprzed czterech lat nie różni się tak bardzo od Polaka sprzed lat dwudziestu. Niby żyjemy w większym pędzie i ledwo możemy złapać oddech, a paradoksalnie najwięcej czasu, bo niemal równe pół dnia, poświęcamy sobie i „marnujemy” go na spanie, jedzenie, seks, zakupy (46,5 proc). Czyli postępujemy zgodnie z przewidywaniami amerykańskiego psychologa Abrahama Maslowa, który słynną teorię hierarchii potrzeb przedstawił w postaci piramidy, a jej fundamentem uczynił najpilniejsze fizjologiczne potrzeby. Przez te 20 lat nie odpuściliśmy też obowiązków domowych (14,3 proc.), tylko nieco więcej pracujemy (12 proc.), ale już towarzysko i sportowo utrzymujemy czasowy constans (odpowiednio 4,6 proc. i 1,7 proc.). Na co więc ewidentnie brakuje nam czasu? Zdecydowanie na naukę – 20 lat temu uczyliśmy się średnio godzinę, a obecnie wytrzymujemy nad książkami zaledwie 23 minuty dziennie. I to najbardziej rażąca różnica na przestrzeni dwóch dekad.
Ale nie wolno zapominać, że analiza GUS obejmuje osoby w szerokim przedziale wiekowym 15–65 i więcej. Najmłodsi na wszystko jeszcze mają czas i nie potrzebują się śpieszyć. Najstarsi mniej pracują, więcej odpoczywają, dłużej się relaksują. Notorycznie zajęte są osoby młode (25–34 lat) i w średnim wieku (35–44 lat) – to od nich słyszymy najczęściej, że nie mają czasu. I to nie jest wymówka, bo w ich przypadku odpoczynek ogranicza się do niecałych czterech godzin dziennie, a praca konsumuje ponad dwa razy tyle czasu.
35-letni Radek jest więc w samym środku zawodowego wiru. Jeśli ufać statystykom, musi pocierpieć jeszcze 10 lat, a później będzie nieco z górki. Może ktoś doceni jego zasługi wolnego strzelca i w końcu zaproponuje mu bezpieczny etat, a żona w międzyczasie na pewno znajdzie pracę. Nie da się cały czas pracować na telefon. Pytam Radka, ile godzin dziennie przeznacza na relaks. – Niedosypiam, śpię tylko po 5 godzin – odpowiada bez wahania.
Dla Michała brzmi to jak herezja. Codziennie kładzie się o 23. Nie, nie zasypia od razu, ma jeszcze czas, żeby przez godzinę poczytać do poduszki. Śpi minimum osiem godzin. I rzuca od niechcenia, że to nic nadzwyczajnego, bo przecież większość ludzi żyje w takim rytmie. Tak mu się przynajmniej wydaje, bo nie zna stachanowców tyrających dniami i nocami albo zrywających się na równe nogi przed siódmą.
I tym sposobem dochodzimy do oklepanego stwierdzenia, że czas jest pojęciem względnym. – Czas liczony a czas deklarowany to osobne zagadnienia – zastrzega dr Sobiczewska. – Należy bowiem pamiętać, że obiektywnie mierzymy czas, ale subiektywnie go doświadczamy. Deklarujemy nasze życiowe priorytety, ale ich nie praktykujemy. To są często puste deklaracje, powielane schematy poznawcze typu: „Dbaj o zdrowie” albo „Pamiętaj, rodzina jest zawsze najważniejsza”. Czy gdyby rodzina była z wyboru na pierwszym miejscu, to spędzałbyś w pracy po 16 godzin?
Zasada Zimbarda
Czas można łatwo odmierzyć, ale nie sposób wyciągać daleko idących wniosków na temat życia człowieka tylko na tej podstawie, że wstaje razem z budzikiem, jest punktualny i wyrabia się z robotą. Bo czas to percepcja społeczna, wedle której funkcjonuje każdy człowiek. Amerykanie Philip Zimbardo i John Boyd wydali w 2008 r. książkę „Paradoks czasu”, w której sformułowali sześć najbardziej typowych dla człowieka perspektyw postrzegania czasu – dwie dotyczące przeszłości, dwie teraźniejszości i dwie przyszłości.
Pierwsza to przeszła pozytywna – osoby o tej charakterystyce dobrze wspominają swoje dzieciństwo, tęsknią za tym, co minione, ale doceniają wartości rodzinne i mają ciepły stosunek do tradycji. To żaden z moich bohaterów. Michał jest raczej skupiony na sobie, Radek na swojej pracy.
Druga – przeszła negatywna – jest właściwa dla tych, którzy rozpamiętują swoje wcześniejsze niepowodzenia życiowe i ten bagaż złych doświadczeń przenoszą na teraźniejszość. Czyli jednak trochę o Radku. Do tej pory różnie mu się w pracy wiodło, a na pewno nigdy nie osiągnął spektakularnego sukcesu, który uskrzydliłby jego samoocenę. – Nie wiem, czy to, co robię, ma sens – wzdycha.
Trzecia – teraźniejsza hedonistyczna – promuje zasadę „ciesz się chwilą i żyj chwilą” oraz opływanie w codzienne przyjemności; cechuje jednostki impulsywne i spontaniczne. To Michał – stać go na wszystko, więc niczego sobie nie odmawia. Tylko ten impulsywny nie pasuje. – Ja, sangwinik? Chyba prędzej flegmatyk – wybucha śmiechem.
Czwarta – teraźniejsza fatalistyczna – przypomina o istnieniu pesymistów, którzy widzą świat w spranych kolorach, płyną z życiowym prądem, łatwo wpadają w depresję i żyjąc w poczuciu, że nic od nich nie zależy, zawalają relacje towarzyskie i społeczne. – Zawalam, to prawda. Okopałem się w czterech ścianach i nosa nie wyściubiam. Pracuję, ale końca tej roboty nie widać – ciągnie Radek.
Przyszła perspektywa, czyli numer pięć, jest bliska osobom, które mają w zasięgu wzroku długoterminowe cele, są pracowite, umieją planować, ale czują na sobie presję czasu. Ani Michał, ani Radek, który czasami śpieszy z robotą, ale to inni planują. Jemu! Pracę!
W końcu ostatnia, szósta, perspektywa – transcendentalna – skupia ceniących życie duchowe ponad doczesne, czyli racjonalnych i emocjonalnie powściągliwych. Nie dotyczy moich rozmówców.
To, która perspektywa czasowa jest nam bliska, znajduje odzwierciedlenie w naszym postępowaniu na co dzień i odpowiednio kieruje komunikatami wysyłanymi do otoczenia. Jeśli nadużywamy zwrotu „za moich czasów”, odnosimy wrażenie, że kiedyś żyło nam się lepiej. – Mamy tu do czynienia z gloryfikacją przeszłości, z zegarem psychologicznym ustawionym na czas przeszły. Ci, którzy w kółko o tym mówią, dają do zrozumienia, że wtedy się odnajdywali w rzeczywistości, a dzisiaj się nie odnajdują. Ale za 10 lat będą twierdzić, że jednak dekadę temu było im bardzo dobrze – komentuje dr Sobiczewska.
Szersze znaczenie niesie ze sobą nie tyle komunikat, ile postawa bycia na czasie. Jak uczył amerykański psycholog Elliot Aronson, człowiek to istota społeczna, więc integrować się musi, a inni ludzie są mu potrzebni jako lustro, w którym widzi dozwolone gesty, rytuały, typy zachowań. I jako społeczny azymut dla szlifowania jego własnych poglądów. – Bycie na czasie jest minimalizowaniem ryzyka społecznego wykluczenia. Zaspokaja nasze potrzeby emocjonalne i poznawcze, a przede wszystkim podtrzymuje samoocenę, którą niektórzy badacze porównują do wskaźnika poziomu paliwa w samochodowym baku. Samoocena sygnalizuje nam zagrożenie wykluczeniem społecznym, spada, gdy ono nam grozi. Czujemy się źle, chcemy ją podnieść, chcemy przynależeć, robić i wierzyć w to, co większość. Z drugiej strony bycie na czasie jest szalenie trudne do zrealizowania. Aby nadążyć za dzisiejszą rzeczywistością, trzeba de facto być... zawsze przed czasem. Czyli – przykładowo – robić świąteczne zakupy pod kątem prezentów gwiazdkowych już w listopadzie, kiedy są reklamowane najbardziej atrakcyjne produkty – tłumaczy dr Sobiczewska.
Zasada Eisenhowera
Dużo ważniejszym problemem jest umiejętne zarządzanie sobą w czasie, tak aby wystarczyło go i na pracę, i na rodzinę, i na sen, i nawet na niepodlegające rygorom obowiązku bliżej nieokreślone przyjemności. Ale ten misternie ułożony plan za każdym razem próbują nam pokrzyżować złodzieje czasu.
– Można ich podzielić na dwie kategorie: zewnętrznych i wewnętrznych – wylicza Leszek Kazimierski, trener i dyrektor Śląskiego Instytutu Szkoleń, który uczy m.in. gospodarowania czasem. – Zewnętrzni złodzieje działają niezależnie od nas, są nimi ludzie, którzy chcą naszym kosztem zaoszczędzić swój własny czas. Dużo gorsi są złodzieje wewnętrzni, do których zalicza się: lenistwo, brak zorganizowania, no i nieumiejętne i nieostrożne obchodzenie się z własnym czasem.
Michał jest notorycznie ograbiany z czasu. Rano łupi go smartfon, w pracy Facebook i skrzynka pocztowa, po południu telewizor, który gra do późnego wieczora. W soboty i niedziele też jest niewiele lepiej. Cenny czas wysysa z Michała wygodna kanapa, na której przyjemnie praktykuje się nicnierobienie.
Radek jest mniej podatny na podstępne działanie złodziei czasu, ale i on ma swoje słabości. Najbardziej dotkliwą jest brak zorganizowania. Stara się układać plan dnia, co po czym powinien zrobić, ale to się, niestety, rzadko udaje. Zleceń ma całkiem sporo i chwyta się wszystkich jednocześnie. Co kończy się siedzeniem przed komputerem od rana do wieczora. Dręczy go to, ale za słabo się stara, aby najpierw zrobić jedno, potem drugie.
– Musi boleć, jak boli, to dobra wiadomość – diagnozuje psychiczny stan Radka trener biznesu Jarosław Pudełek, który prowadzi warsztaty dla menedżerów czasu. – Bo jeśli nas nie boli, nic ze sobą nie zrobimy. A kiedy odczuwamy, że mamy problem, to wreszcie decydujemy się na naukę zarządzania. Oczywiście nie czasem, tylko sobą.
Trenerzy pracujący z kursantami zagubionymi w czasie wyliczają pięć podstawowych problemów, z którymi tacy ludzie jak Radek i Michał nie potrafią sobie poradzić. Problem numer jeden brzmi rozpaczliwie: „Nie wyrabiam się”. Mam za dużo zadań na głowie – w pracy, w domu, a nieczuły szef i nietolerancyjny małżonek jeszcze dokładają obciążeń. Radek podpisuje się obiema rękoma pod tymi słowami. Z zastrzeżeniem: żona rozumie, a on sam męczy zleceniodawców o pracę.
Drugi problem dotyczy tak zwanej prokrastynacji, czyli odkładania wszystkiego na potem, w myśl zasady – co masz zrobić dzisiaj, zrób jutro. Michał w tej materii osiągnął mistrzostwo. Często zaczyna w poniedziałek i ledwo zdąża do piątku. Gdyby tylko w pracy nie odpalał Fejsa...
Trzeci powód do narzekań to zdradliwa podzielność uwagi. I towarzyszące jej przekonanie, że wszystkie sprawy są najpilniejsze, najważniejsze, a więc nie mogą czekać w kolejce do wykonania. Krótko mówiąc – robimy wszystko naraz, czyli nic porządnie. Radek smutno potakuje głową.
Czwarta bolączka to skrzynka pocztowa. Konia z rzędem temu, kto potrafi nią na tyle dobrze zarządzać, żeby żadne wiadomości nie zalegały nieprzeczytane. – E-mail nie został wymyślony jako narzędzie do natychmiastowego kontaktu; od tego jest telefon – przekonuje Pudełek. – Jeśli potrzebujemy coś szybko załatwić, wtedy dzwonimy. Ale e-mail to tak zwany problem z głowy. Piszemy, wysyłamy i udajemy, że załatwiliśmy sprawę. Często pytam uczestników zajęć: „A kiedy zachoruje wam dziecko i musicie wezwać lekarza? Dzwonicie czy wysyłacie e-maila?”.
I Radek, i Michał oburzają się, ale po chwili zastanowienia przyznają, że lubią puścić e-maila i niech inni się martwią.
W końcu po piąte – nie lubimy, kiedy inni nie szanują naszego cennego czasu. To działa w dwie strony. Radek nienawidzi poprawiać tekstów. Wysłał, zapomniał, a tu trzeba jeszcze nad tym posiedzieć. Przez to traci czas na inne sprawy. Michałowi zdarza się poprawiać różne aplikacje. To syzyfowa praca, ale dobrze płatna.
Jak zatem radzić sobie z czasem w różnych sytuacjach kryzysowych? Jest wiele technik. Warto zacząć od zrobienia fotografii dnia, czyli zapisywać wszystkie wykonane czynności, dzień po dniu, przez tydzień. Po tygodniu robimy rachunek sumienia, w którym miejscu zanotowaliśmy bezproduktywne przestoje.
Inną prostą metodą jest „zasada dwóch minut”. Jeśli coś możemy zrobić w ciągu 120 sekund, zróbmy to w tej chwili. Odblokujemy czas, który łatwiej będzie zaplanować na dużo bardziej wymagające zadania. Można również spróbować „techniki 3,2,1,0”, która pomaga zarządzać pocztą elektroniczną. Logować się do skrzynki tylko trzy razy dziennie, za każdym razem na 21 minut, i dojść do takiej wprawy, aby nie ostała się ani jedna nieprzeczytana wiadomość.
Jest jeszcze tak zwana macierz Eisenhowera. – Często mieszamy ważne sprawy do załatwienia z pilnością ich wykonania – mówi Kazimierski. – Zwrócił na to uwagę generał Dwight Eisenhower w czasie planowania działań na zachodnim froncie II wojny światowej. Otóż zadania są: albo ważne i pilne, albo ważne i mało pilne, albo mało ważne i pilne, albo mało ważne i mało pilne. Trzeba się skupiać przede wszystkim na zadaniach najważniejszych i najpilniejszych i wykonywać je natychmiast. Zadania ważne, ale mało pilne, wykonywać w późniejszej kolejności. Mało ważne, ale pilne należy zlecić komuś do wykonania, bo jak się nimi zajmiemy, to nie zdążymy zrobić tego, co ważne i pilne. Rzeczami mało ważnymi i mało pilnymi nie należy się zbytnio przejmować.
A jeśli zawiodą wszystkie metody szkoleniowe, chyba ostatnią deską ratunku jest kurs dr Sobiczewskiej z Uniwersytetu SWPS. Jej słuchacze mają za zadanie m.in. oszacować, jakiego wieku spodziewają się dożyć. Następnie od wybranej liczby lat odjąć swój obecny wiek, a różnicę, czyli to, co zostało do przeżycia, najpierw pomnożyć przez 365 dni w roku, a później przez liczbę godzin aktywności w ciągu doby i to, co wyjdzie, traktować jak... złotówki – każda godzina to jedna złotówka. Jeśli zakładamy, że zostało nam jeszcze 30 lat na tym padole, a śpimy około 7 godzin, w sumie nasz budżet czasu na osiąganie celów wynosi około 186 tys. zł. Co zrobimy z taką sumą? Zarobić więcej się nie da, zaoszczędzić też nie, więc z każdym dniem jesteśmy szczuplejsi o 24 zł. Tylko od nas zależy, czy tę kasę będziemy mądrze wydawać.
Michałowi wyszło, że codziennie na spanie, oglądanie telewizji i surfowanie po sieci traci 15 godzin. W skali miesiąca to 450 zł. Mógłby za tę sumę kupić 10 książek i czytając codziennie po 3 godziny, lepiej wydać jedną piątą trwonionego czasu. Radek też przyznaje, że codziennie głupio traci 4 godziny. Czyli w lipcu przeleciało mu koło nosa 120 zł. A tak naprawdę przynajmniej dziesięć razy tyle, bo gdyby nie przestoje, wziąłby więcej zleceń.