Żaden kraj europejski nie jest w stanie przeciwstawić się w pojedynkę potężnym graczom na arenie światowej. Siła rażenia Stanów Zjednoczonych, Chin, Rosji czy też części międzynarodowych korporacji, które dzięki procesom globalizacyjnym zyskały wiele formalnych i nieformalnych narzędzi wywierania nacisków politycznych, nawet dla Niemiec stanowi poważne wyzwanie. A co dopiero dla nas. Polska nie jest mocarstwem w żadnym możliwym tego słowa znaczeniu – ani ekonomicznym, ani kulturowym, ani militarnym. Nasze tupanie nogą na nikim nie wywrze wrażenia, może za to zirytować albo rozśmieszyć potencjalnych partnerów. Nie ulega wątpliwości, że zjednoczona i solidarna Europa jest korzystnym rozwiązaniem dla wszystkich państw Starego Kontynentu, dla Polski zaś szczególnie.
Dziennik Gazeta Prawna
MAGAZYN DGP 23.06.17 / Dziennik Gazeta Prawna
Wszystkie te spostrzeżenia pozostawiają jednak bez odpowiedzi jedno ważne pytanie. Jak ta zjednoczona Europa ma wyglądać? Obecnie konkurują ze sobą dwa podejścia. „Stare” symbolizuje Jean-Claude Juncker, przewodniczący Komisji Europejskiej. „Nowe” – Janis Warufakis, były minister finansów Grecji i założyciel DiEM25, międzynarodowego ruchu na rzecz demokracji europejskiej.
Juncker, z racji pełnionej funkcji, siłą rzeczy firmował nazwiskiem najbardziej kontrowersyjne działania Unii Europejskiej podejmowane na styku polityki i gospodarki. Lobbował między innymi za podpisaniem międzynarodowych traktatów handlowych TTIP i CETA. Robił tak, choć oba budziły wątpliwości, zarówno wśród części specjalistów (przed podpisywaniem umów przestrzegali m.in. amerykański noblista Joseph Stiglitz oraz światowej sławy koreański ekonomista Ha-Joon Chang), jak i poszczególnych państw członkowskich. Juncker zasugerował nawet, że negocjacje powinno się zostawić brukselskiej biurokracji z pominięciem opinii poszczególnych krajów, aby uniknąć możliwości zablokowania porozumienia. Nie dziwi zatem, że dorobił się reputacji technokraty.
Jako przewodniczący Komisji Europejskiej Juncker brał też udział w wymuszaniu na Grecji polityki zaciskania pasa, którą tak mocno odczuli obywatele tego państwa. Takie były warunki pomocowe stawiane Atenom przez trojkę: Komisję Europejską, Europejski Bank Centralny i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Znowu – wbrew opinii wielu specjalistów. Nawet MFW zaczął w końcu wyrażać wątpliwości, czy wybrano słuszną drogę rozwiązania kryzysu. Szefowa funduszu Christine Lagarde skazuje teraz na potrzebę restrukturyzacji długu Grecji i ograniczenia polityki oszczędności narzucanej przez trojkę.
Sam Juncker nigdy nie podawał w wątpliwość działań trojki, przynajmniej nie robił tego publicznie. Przeciwnie, w trakcie negocjacji z Grecją skrytykował ówczesnego greckiego ministra finansów Janisa Warufakisa za utrudnianie rozmów. Warufakis od początku uważał, że polityka wymuszania oszczędności i bezwzględnego domagania się spłaty długów nie jest dobra ani dla jego kraju, ani – w dłuższej perspektywie – dla zjednoczonej Europy. Odwoływał się do poczucia solidarności i do socjalnej wrażliwości. Negocjatorzy unijni byli jednak nieugięci.
Warufakis uznał, że choć sama idea zjednoczonej Europy jest słuszna, to Unia wymaga gruntownych reform. Tak powstał DiEM25. Nic nie symbolizuje lepiej podejścia do tej kwestii byłego greckiego ministra niż jego stanowisko wobec Emmanuela Macrona, nowego prezydenta Francji. Gdy ten walczył w drugiej turze z Marine Le Pen, przedstawicielką skrajnej prawicy, jednoznacznie go poparł – właśnie w imię ratowania Wspólnoty Europejskiej. Gdy Macron wygrał, Grek od razu ogłosił, że będzie się mu sprzeciwiał – w imię reformowania tej Wspólnoty.
Jednym z postulatów DiEM25 jest wprowadzenie pełnej przejrzystości, gdy idzie o działanie UE: dosyć z negocjowaniem międzynarodowych traktatów za zamkniętymi drzwiami. Inny postulat dotyczy stworzenia ogólnoeuropejskich instytucji, które pomogą w radzeniu sobie z takimi zagadnieniami, jak bankowość, inwestycje czy migracja. W tej chwili, zdaniem członków DiEM25, najważniejsze decyzje w tych sektorach są podejmowane albo na poziomie państw narodowych, albo za pośrednictwem nie do końca jawnych rozmów, co działa na korzyść najpotężniejszych graczy. Ostatnio DiEM25 zaproponowało wprowadzenie dochodu gwarantowanego dla mieszkańców Unii Europejskiej, aby każdy obywatel unijny miał zapewnione minimalne bezpieczeństwo socjalne.
Warufakisa wsparło wiele osób, od słoweńskiego filozofa Slavoja Żiżka, przez brytyjskiego reżysera Kena Loacha, po amerykańskiego ekonomistę Jamesa K. Galbraitha. Na inicjatywę byłego ministra finansów Grecji z coraz większym zainteresowaniem spoglądają także niektóre partie, głównie te lewicowe, w tym nasza Razem. Co nie dziwi, gdyż pomysły DiEM25 są próbą przeniesienia na poziom europejski podstawowych wartości lewicowych: solidarności, równości, rzeczywistego udziału ludzi w sprawowaniu władzy.
Pewnie jeszcze 10 lat temu ruch taki jak DiEM25 zostałby uznany za dziwactwo. Ale po kryzysie finansowym wiara w to, że zjednoczoną Europę da się zbudować na wolnorynkowym fundamentalizmie, została zachwiana. W dodatku po zalewie publikacji na temat rosnących w państwach zachodnich nierówności społecznych nikt rozsądny nie lekceważy już tego problemu. Warufakis oraz pozostali członkowie DiEM25 – w przeciwieństwie do starej elity europejskiej symbolizowanej przez Junckera – uwzględniają ten nowy krajobraz polityczny. I mówią wprost: albo zbudujemy Europę prawdziwie solidarną, albo oddamy ją na pastwę rosnących w siłę nacjonalistów. Nie da się uzyskać powszechnego poparcia dla UE, jeśli ton narzuca garstka technokratycznych elit, a silniejsi bezwzględnie wymuszają posłuszeństwo na słabszych (tak jak trojka zrobiła to z Grecją).
Znajdujemy się na etapie refleksji nad przyszłością ogólnoeuropejskich instytucji. Jeżeli Polska chce być pełnoprawnym członkiem Wspólnoty, nie może pozostać na poziomie hasła „popieramy Unię Europejską”. Samo posiadanie przewodniczącego Rady Europy to też zdecydowanie za mało. Musimy włączyć się w dyskusję na temat Unii i wziąć za nią część odpowiedzialności. Niestety wygląda na to, że w większości przypadków nasza proeuropejskość kończy się na pragnieniu zachowania status quo. Bądźmy w Unii, tak jak w niej jesteśmy od lat, i niech Unia trwa tak jak dawniej – to wszystko. Ewentualnie – starajmy się wejść do strefy euro. Ale na temat euro także toczy się obecnie żywa dyskusja. Na Zachodzie co chwilę ukazuje się jakaś publikacja poruszająca tę kwestię, ponieważ kryzys finansowy i kłopoty wielu państw członkowskich sprawiły, że dotychczasowa koncepcja europejskiej waluty wydaje się o wiele mniej atrakcyjna niż w czasach przedkryzysowych. Dlatego nie wystarczy powtarzanie haseł sprzed dziesięciu lat: chcemy Europy, chcemy wolnego handlu, a w przyszłości chcemy euro. Jakiej Europy? Jakiego handlu? Jakiego euro?
Wymownym i smutnym świadectwem podejścia, jakie wobec Unii prezentuje duża część polskiej klasy politycznej, jest niedawne głosowanie w Parlamencie Europejskim w sprawie rezolucji przeciwko dyskryminacji kobiet i osób LGBT. Członkowie PO – tej samej, która kreuje się na proeuropejską i która tak mocno wyrażała poparcie wobec kobiet w trakcie czarnego protestu – byli przeciwko albo, szczyt postępowości, wstrzymali się od głosu. Jednym z powodów, według informacji biura Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz (europosłanki PO), był punkt rezolucji, w którym krytyce poddano cięcia budżetowe odbijające się negatywnie na sytuacji kobiet na rynku pracy. Rezolucja została przyjęta, ponieważ najwyraźniej większość Parlamentu Europejskiego nie tylko dba o prawa kobiet i mniejszości seksualnych, ale zaczyna zauważać potrzebę przemyślenia dotychczasowej neoliberalnej polityki gospodarczej. I co być może najważniejsze, widzi potrzebę wspólnego, solidarnego, ogólnoeuropejskiego działania w tak kluczowych sprawach. To głosowanie pokazuje, że lewicowy punkt widzenia na Europę, który symbolizuje Warufakis, coraz mocniej przebija się do świadomości zachodnich polityków. Musi się też przebić do świadomości Polaków, jeśli nie chcemy ograniczyć się w tej dyskusji do roli widzów zadowolonych, że nadal są w starej, dobrej Unii.
Może gdyby przed głosowaniem Jarosław Kaczyński wygłosił orędzie do narodu potępiające w czambuł rezolucję, PO zachowałaby się inaczej? Niestety tak to działa w Polsce już od wielu lat. Europejskość, nowoczesność, prokobiecość polegają na sprzeciwianiu się PiS. Wszystko, co robi duża część polityków, jest reakcją na to, co powiedział, co mógłby powiedzieć albo co zasugerował, że powie, Kaczyński. To jest nasz dar dla Europy. Być mniej Kaczyńskim niż sam Kaczyński. Prezes nie lubi Unii, więc my Unię lubimy. Prezes nienawidzi Tuska, my Tuska kochamy. Ponad podziałami, w imię większego dobra, zjednoczeni i solidarni w potrzebie bycia nie-Kaczyńskim.
A Europa niech sobie dyskutuje nad swoją przyszłością. My tę dyskusję albo zlekceważymy, albo odegramy w niej rolę cichych obrońców dotychczasowego modelu, nie do końca nawet świadomi, że ktoś chce go poważnie przekształcić na bardziej solidarnościowy. Tylko czy taka Polska jest potrzebna Europie? I czy taka Polska jest w stanie obronić swoje miejsce w strukturach unijnych? Bycie nie-Kaczyńskim w pewnym momencie może się okazać zbyt słabą odpowiedzią na wyzwania, przed którymi stoi cała Europa.
Europejskość, nowoczesność, prokobiecość polegają na sprzeciwianiu się PiS. Wszystko, co robi duża część polityków, jest reakcją na to, co powiedział, co mógłby powiedzieć albo co zasugerował, że powie, Kaczyński. To jest nasz dar dla Europy. Być mniej Kaczyńskim niż sam Kaczyński. Prezes nie lubi Unii, więc my Unię lubimy. Prezes nienawidzi Tuska, my Tuska kochamy. Ponad podziałami, w imię większego dobra, zjednoczeni i solidarni w potrzebie bycia nie-Kaczyńskim